czwartek, 21 marca 2019

Musicalowy przepis na SUKCES [RECENZJA]

Czy za progiem wielkiego, huczącego od pracy biurowca można znaleźć coś więcej, niż tylko szarą, usłaną cyferkami rzeczywistość? Okazuje się, że tak: tego typu miejsca mogą być również kopalnią fantastycznych gagów, inspiracją pięknych, wesołych piosenek oraz źródłem doskonałego humoru. Udowodnił to Frank Loesser, tworząc na początku lat 60-tych XX wieku musical, który z ironicznym uśmieszkiem wkracza w środowisko szczurów korporacyjnych, obnażając jego absurdy, wyśmiewając słabości i z dziennikarską skrupulatnością tworząc karykaturę biurowej społeczności. "Jak odnieść sukces w biznesie zanadto się nie wysilając" - bo o tym tytule mowa - to doskonały, lekki, a jednocześnie inteligentny materiał, który przenosi nas w świat biznesmenów i sprawia, że staje się on miejscem wspaniałej i niezapomnianej przygody. Choć może wydawać się, iż rzeczywistość znana nowojorskim korporacjom pół wieku temu to coś bardzo odległego naszej własnej, nadwiślańskiej rzeczywistości... Jednak nie trzeba czekać do ostatniego opadnięcia kurtyny, aby w pełni przekonać się, jak wiernie odbijają się w loesserowych postaciach nasze własne, polskie charaktery. Nawet, jeśli jest to odbicie w krzywym zwierciadle... Chyba każdy zna kogoś, kto jest tak gruboskórny, a jednocześnie tak pewny siebie, jak Gatch. Nieobce są nam również oschłe i prostolinijne sekretarki, których żywy portret widzimy w osobie panny Jones. Nie wspominając o wciąż narzekających na swoje zdrowie sprzątaczkach, którym lepiej jest nie narażać się zabłoconymi butami, czy bałaganem na biurku. Cały ten świat, z pozoru odległy, okazuje się być częścią naszego podwórka - sprawia to, że historię kupujemy praktycznie od pierwszych minut i z szerokim uśmiechem dajemy się wciągnąć w wydarzenia, które w prawdziwym życiu omijalibyśmy szerokim łukiem.
   "Jak odnieść sukces w biznesie zanadto się nie wysilając" to musical, który był już kilkukrotnie adaptowany na scenach anglojęzycznych (na samym tylko Broadwayu doczekał się aż trzech premier, a każda z nich ma na swoim koncie co najmniej jedną Nagrodę Tony) a pod koniec 2017 roku trafił pod strzechę Teatru Rozrywki w Chorzowie. Już jedno zerknięcie na listę realizatorów pozwala przekonać się, że oprawą pierwszej polskiej premiery tego tytułu zajęli się mistrzowie swojego fachu. Nad wszystkim czuwał dobrze znany śląskiej publiczności Jacek Bończyk, który wprawną ręką spiął ogrom tego materiału w lekką, spójną i widowiskową całość. Scenografowi Grzegorzowi Policińskiemu udało się stworzyć przepiękne, bogate wnętrze firmy World Wide Wicket, które nie tylko ułatwia widzom przeniesienie się w fikcyjny świat, ale pozwala po prostu cieszyć się widokiem przepięknego, bogatego wnętrza biurowca. Jednym z najważniejszych elementów okazuje się tu również choreografia Jarosława Stańka: jego charakterystyczne czerpanie pełnymi garściami z otaczającego nas świata pozwoliło stworzyć coś innego, niż tylko układy inspirowane amerykańskimi standardami muzycznymi lat 60-tych. Taneczna strona spektaklu w Chorzowie jest odbiciem stanów emocjonalnych bohaterów, a oprócz tego upodabnia ich do szczurów, które z jednej strony są skupione w stadzie, ale z drugiej dążą do zaspokojenia wyłącznie własnych potrzeb. Pomimo głębi i świeżości tego spojrzenia, lekki i rozrywkowy charakter musicalu nie zniknął pod warstwą alegorii, a wręcz został jeszcze bardziej wyeksponowany.
   Doskonale zrealizowanym w Polsce elementem tego musicalu jest również przekład, za który odpowiada Jacek Mikołajczyk. Składają się na to przede wszystkim zgrabnie napisane teksty piosenek, które zapadają w pamięć i wspaniale komponują się z muzyką, ale nie bez znaczenia są również fantastyczne dialogi, w których przemycono mnóstwo aluzji do naszego życia codziennego. Niewątpliwie, w tym momencie jest to jeden z najlepiej przetłumaczonych musicali w Polsce.
   Jeśli chodzi o obsadę, zespół artystyczny Teatru Rozrywki w Chorzowie po raz kolejny udowodnił swoją wyjątkowość i barwność na tle pozostałych scen musicalowych w Polsce. Będąc na spektaklu granym przy ulicy Konopnickiej, za każdym razem odnosi się wrażenie, że pojawiający się na scenie ludzie są wyjątkowo zgrani, dobrze się czują ze sobą nawzajem i naprawdę lubią robić to, co robią. I to widać również tym razem. Na pierwszy plan wysuwa się tu jedna z największych gwiazd Chorzowa, utalentowany i pięknie śpiewający Kamil Franczak. Jego Pierreponta Fincha odbiera się niezwykle ciepło i z dużą dawką sympatii, nawet pomimo, iż nie jest to postać mogąca posłużyć za wzór uczciwości. Doskonałym dopełnieniem tego obrazu jest relacja Fincha z Rosemary - dobroduszną i naiwną dziewczyną, która została wykreowana przez fantastyczną Dominikę Guzek. Ten właśnie duet jest bezapelacyjnie najważniejszym paliwem całego spektaklu, choć tak naprawdę nie można wskazać nawet jednej osoby, która zasługiwałaby na miano najsłabszego ogniwa zespołu. Zarówno pod względem stworzenia postaci, jak i poprowadzenia jej od pierwszej do ostatniej sceny, pierwsza polska inscenizacja musicalu Franka Loessera okazuje się być prawdziwą kopalnią talentów.
   W wielu amerykańskich produkcjach musicalowych można zaobserwować tendencję do spłycania psychologii postaci, co daje niezbyt przyjemne wrażenie, że każdy z bohaterów jest po prostu głupi. Moim zdaniem pod tym względem mamy nad Amerykanami ogromną przewagę, ponieważ w większości obejrzanych przeze mnie musicali komediowych, które zostały zrealizowane na polskich scenach, wyznaje się zasadę, że tylko to jest naprawdę śmieszne, co zostaje potraktowane poważnie. I tak właśnie dzieje się w naszym chorzowskim "Sukcesie": prześmiewczość kreacji nie wymaga specjalnego podkreślania, że należy się śmiać, ponieważ wszystko, co należało w nich zawrzeć, już znalazło się w tekście - a potem w kreacjach. Wśród postaci bardziej pobocznych mistrzostwem jest dla mnie panna Jones, stworzona przez doskonałą aktorkę, Izabellę Malik. Jej praca, niezwykle lekka, a jednocześnie bardzo precyzyjnie oddająca charakter nieco zrzędliwej sekretarki nie pozostawia wątpliwości, że aktorka zbudowała swoją postać dzięki długim i uważnym obserwacjom ludzi wokół siebie. Bardzo podobne odczucia mam w stosunku do Gatcha - w którego wcielił się wspaniale wyrazisty i pełen pasji Marek Chudziński. Postać ta jest prześmiewczym portretem dyrektora departamentu, który jest aż do bólu pewny siebie: ma przyklejony do twarzy zarozumiały uśmieszek, chętnie dokucza współpracownikom, kobiety traktuje wyłącznie w kategorii obiektu seksualnego, a o sprawach, do których nigdy nie powinien się przyznawać, opowiada jak o niedzielnej grze w golfa. Ten właśnie typ przełożonego, znany i znienawidzony przez większość społeczeństwa, w wykonaniu Marka Chudzińskiego staje się wręcz wyczekiwany na scenie.
   W kalejdoskopie korporacyjnych szczurów po prostu musi znaleźć się miejsce dla bliskiej rodziny prezesa, a także dla jego kochanki. W tym drugim przypadku twórcy musicalu postanowili wystrzelić z najgrubszej rury, tworząc postać, która od A do Z jest uosobieniem seksu. Wystarczy wspomnieć, że jej nazwisko - Hedy LaRue - nawiązuje do wciąż żywej w latach 60-tych legendy aktorki, która zasłynęła z erotycznej sceny w filmie "Ekstaza" - nazywała się Hedy Lamarr. Idąc dalej, sam fakt nadania bohaterce francuskiego nazwiska już wystarczająco kojarzy się z miłością, jednak znaczenie w tym języku słowa "rue" - "ulica" - wydaje się jednoznacznie określać, o jaki rodzaj miłości tu chodzi. W tę właśnie kochankę prezesa nową sekretarkę w World Wide Wicket Company wciela się Wioleta Malchar-Moś, która z niezwykłą lekkością, poczuciem humoru, a przede wszystkim - ogromnymi pokładami seksapilu, stworzyła fenomenalną kreację korporacyjnej seksbomby. Pomimo, iż w każdym wypowiadanym przez nią zdaniu można było wyczuć podtekst seksualny, było to utrzymane w dobrym tonie, a obecność artystki na scenie regularnie spotykała się z salwami śmiechu publiczności. Trochę inną postacią okazał się drugi korporacyjny must-have, czyli Bud, w którego wcielił się Kamil Baron: siostrzeniec prezesa WWWC jest osobą, którą obowiązują podwójne standardy - a przynajmniej która takich podwójnych standardów oczekuje. Kamil Baron z doskonałym wyczuciem formuje ze swojej postaci aroganta, patentowanego lenia, a jednocześnie mazgaja i maminsynka. Na tę postać, będącą uosobieniem naszych najbardziej irytujących kolegów z pracy, czy lat szkolnych, patrzy się z ogromną satysfakcją. Tym bardziej, że protekcja wujka Jaspera nieraz stoi pod ogromnym znakiem zapytania, a przysłowie "bliższa ciału koszula, niż sukmana" nie oznacza, że pewnych koszul po prostu się wybitnie nie cierpi. Pod tym względem absolutnie fenomenalnym komentarzem do postaci Buda jest właśnie J. B. Biggley w fantastycznym wykonaniu Artura Święsa. Specyficzne dla tego artysty szorstkość oraz lekkie przerysowanie bardziej ekspresyjnych sekwencji nie sprawdzi się idealnie w każdej roli, jednak odpowiednio wykorzystane, mogą stać się prawdziwą ozdobą spektaklu. Dokładnie tak było w tym przypadku: Artur Święs wydobył z postaci cholerycznego prezesa  wiele wspaniałych smaczków, które stają się przyczyną jeszcze większego bólu przepony widzów.
   Zapadające w pamięć kreacje chorzowskiego "Sukcesu" można by wymieniać jeszcze bardzo długo. W pamięć zapada Alona Szostak w roli sekretarki pana Gatcha, zachwycający jest Dominik Koralewski jako Twimble, a w drugim akcie - Womper, na szczery uśmiech zasługuje również Andrzej Lichosyt w każdym ze swoich wcieleń. Nie można również zapomnieć o pracownikach działu personalnego, czyli dyrektorze Bratcie oraz sekretarce Smitty. Wcielający się w nich Jarosław Czarnecki oraz Wioletta Białk, artyści doskonale znani publiczności chorzowskiej, po raz kolejny stworzyli postacie kompletnie inne od wszystkich, które zaprezentowali we wcześniejszych produkcjach. Jako wisienka na torcie pojawiają się woźne - Dagmara Żuchnicka oraz Ewa Grysko - czyli nieodłączny i, jak się okazuje, posiadający ogromny potencjał komediowy element każdej firmy. U wszystkich tych artystów następuje stuprocentowe przeobrażenie z postaci historycznych, bohaterów baśni, czy ofiar okrutnego świata showbiznesu w armię zwyczajnych i swojskich pracowników biurowych, których spotykamy codziennie w urzędach, w szkole, czy w pracy.
   Te prześmiewcze portrety znajomych - a może nawet lustrzane odbicia nas samych? - pozwalają ujrzeć naszą codzienność odartą z powagi, nudy i negatywnych emocji. I, ku naszej szczerej uciesze, pod spodem możemy znaleźć doskonałą komedię złożoną z elementów błahych, a miejscami wręcz idiotycznych. Dlatego właśnie warto wybrać się do Rozrywki na "Jak odnieść sukces w biznesie zanadto się nie wysilając" - aby w przerwie między jednym raportem a drugim nabrać dystansu do tego, co się robi... a kto wie, może nawet wzorem Fincha i Rosemary zrozumieć, że szczęśliwym można być przede wszystkim dzięki ukochanej osobie, i to bez względu na to, czy jest się czyścicielem okien, czy prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty