niedziela, 28 listopada 2021

Teatr Rozrywki był dla mnie jak bliski przyjaciel. SZCZERE WYZNANIE

 
   Teatr Rozrywki w Chorzowie jest dla mnie bardzo ważnym miejscem już od pierwszej mojej wizyty - czyli od spektaklu "Producenci", który odbył się 26 czerwca 2014 roku. Przez następne pięć lat to miejsce było dla mnie azylem, w którym odzyskiwałam równowagę, ładowałam akumulatory i, po prostu, czułam się szczęśliwa. Na początku 2019 roku podjęłam decyzję o przeprowadzce z Łodzi do Chorzowa. Chciałam ułożyć sobie życie w pobliżu czegoś, co dawało mi najpiękniejsze przeżycia teatralne i co chciałabym nieść w świat, bo z całego serca czułam, że jest tego warte. Dziś mam za sobą trudną lekcję - jedną z wielu takich lekcji w moim życiu - która uczy, że im bardziej się coś kocha, tym większe jest prawdopodobieństwo, iż będzie się później cierpiało.
  Obecnie mam w głowie wiele refleksji na temat przywiązywania się do sztuki, będąc widzem. Jest to duży temat warty omówienia - w nas, wrażliwych miłośnikach teatru, znajdujących się nie na scenie, ale po drugiej stronie, drzemie wiele niezaspokojonych tęsknot. Tęsknoty te znajdują gwałtowne ujście w pięknej sztuce i w powierzchownych, ale serdecznych relacjach z odtwórcami. Można w tym utonąć na lata, karmiąc się fikcją i pozwalając, by prawdziwe życie toczyło się obok nas, nieodwracalnie zabierając nam młodość. Ja powoli dojrzewam do tego, by nazwać pewne rzeczy po imieniu, przestać się wstydzić swojej wrażliwości oraz pożegnać pewne złudzenia bez konieczności znienawidzenia całego świata teatralnego. 
   Tym, od czego muszę zacząć, jest moje osobiste pożegnanie tego Teatru Rozrywki, który poznałam siedem lat temu i który pokochałam z całego serca. Fala likwidacji musicalowych tytułów, która miała tam miejsce na przestrzeni ostatnich kilku sezonów, od dawna budzi we mnie sprzeciw - zwłaszcza, że przynajmniej połowa tych dzieł została zagrana mniej, niż 40 razy. A były to dzieła wielkie, wspaniale zrobione, opowiadające przepiękne historie i angażujące sobą pracę mnóstwa zdolnych i oddanych artystów - dzieła te powinny być znane w całej Polsce, powinny budzić w twórcach dumę oraz ściągać regularne wycieczki ze wszystkich zakątków kraju. Poziom tych produkcji, ich bogactwo oraz ładunek emocjonalny sprawiały, że tu, w jednym z miast Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego, pośród kominów i kopalń, w miejscu zamieszkanym przez prostych górników i robotników, wyrósł nasz mały, polski Broadway. Dzisiaj, kiedy widzę szczątki tego, co kiedyś kochałam, kiedy więcej jest zabierane, niż tworzone, moja wrażliwość - wrażliwość trudna w codziennym życiu, która kiedyś znalazła ujście właśnie w Rozrywce - jest wystawiana na ciężką próbę.
   Nie chcę publicznie pisać o pewnych rzeczach, które wpłynęły na moją decyzję o zaprzestaniu odwiedzania Teatru Rozrywki. Z najtrudniejszymi dla mnie sprawami pracuję na terapii. Chcę jedynie wypowiedzieć się jako widz, bo czuję, że to właśnie wierni fani, z ich ogromnym zaangażowaniem, są w tym wszystkim najbardziej bezsilni, najbardziej skazani na czyjeś decyzje... Żadne próby kontaktu, żadne rozmowy, żaden mail, ani nawet petycja, nie zostały zauważone w momencie, gdy walczyłam o mój najbardziej ukochany spektakl - "Bulwar Zachodzącego Słońca". W tym momencie jest mi już wszystko jedno, co się dzieje w chorzowskim teatrze, co schodzi i co się pojawia. Jeszcze w zeszłym roku układałam plany pożegnania "Sukcesu", a mój pomysł na założonej przeze mnie grupie "Przyjaciele Rozrywki", by podarować teatrowi wielkiego rekina z Ikei był już przyklepany... Dzisiaj nie wzrusza mnie nic, co się tam dzieje, ani nie przeraża żadna perspektywa lockdownu. I mam nadzieję, że to wyznanie stanie się również końcem mojego wiecznego zastanawiania się, czy można było inaczej... Czy piękno z chorzowskiej sceny, które pochłonęło tyle samo ludzkich emocji, co kosztów produkcji, miało szansę ocaleć...
   Żaden spektakl nie jest wieczny, każdy musi kiedyś zniknąć. Żywa sztuka starzeje się szybciej, niż filmy, czy książki, dlatego zmiany repertuarowe są nieuniknione... Ale nie w tak przerażającym tempie, nie po tak niewielkiej ilości przedstawień... i na pewno nie bez pożegnania. Nie chodzi o to, by wymagać rzeczy niemożliwych. Czasem tak jest, że uratować pewnego tytułu po prostu się nie da. Nie da się nawet zrobić pożegnalnego seta. Ale to jest sytuacja, w której artyści - a najlepiej dyrektor teatru - powinni zwrócić się publicznie, choćby przez Facebooka, do swoich widzów, szczerze przyznać się, że sytuacja jest zbyt trudna i krótko pożegnać spektakl, wspominając miłe rzeczy. Bez żadnego przepraszania, po prostu stworzyć okazję, byśmy mogli nawzajem podziękować sobie za wspólne przeżycie pięknej historii. Tutaj tego zabrakło. Podczas koncertu sylwestrowego podobno pojawiło się jakieś enigmatyczne wspomnienie, że wykonanie tego i tego utworu będzie pewnego rodzaju pożegnaniem tytułu. I nic poza tym. O zniknięciu moich ulubionych dzieł dowiedziałam się po znajomości... 
   Po tym właśnie, gdy wydawało mi się, że zostałam zaproszona do tej wspaniałej przygody, a te szczelnie zamknięte drzwi magicznego świata lekko się dla mnie uchyliły - nagle zostałam odprawiona jak natręt. Tam, gdzie tak chętnie przyjmowano mój podziw, kwiaty i dobre recenzje, dostałam szorstką odpowiedź, a gdy pokazałam, jak strasznie mnie to zabolało - wylało się na mnie wiadro pogardy. Mimo mojego pełnego, fanowskiego zaangażowania, nie zasłużyłam na żadne cieplejsze słowo, żadne "rozumiem, że ci przykro"... 
   Odniosłam wrażenie, że na przywiązanie do jakiegoś dzieła mają prawo tylko jego twórcy. A dodatkowo, w momencie, gdy znika źródło mojego podziwu, znika też powód, by mi poświęcać czas i uwagę. Czuję się z tym bardzo źle. Moja obecność na widowni i moje emocje zostały potraktowane, jakby nigdy nikogo nie obchodziły... A przecież tak wiele razy powtarzano w tym teatrze, że "to widzowie są najważniejsi", a ja zamknęłam w tych wszystkich historiach kawał mojego serca i przeżyłam wspaniałe chwile, które trafiły mi się w odpowiednim, bardzo trudnym momencie mojego życia. Dzisiaj same w sobie są dla mnie czymś trudnym... Nie potrafię już wyciągać z nich tego, co dobre, bo za bardzo kojarzą mi się z kłamstwem i nadużywaniem mojej dobroci.
   Właśnie w ten sposób teatr wychowuje sobie kolejne pokolenie rodziców, nauczycieli i polityków, którzy wmuszają w dzieci nudne lektury, a w przypadku globalnej katastrofy, to właśnie teatry otwierają w ostatniej kolejności. Jeśli coś jest piękne i powoduje, że ludzie otwierają swoje serca, nie wolno tego niszczyć. Wcale nie trzeba na siłę grać przedstawień, na które nie ma budżetu, czy traktować każdego fana jak przyjaciela, jeśli nim nie jest. Wystarczy szczerość. Zwykła, cholerna szczerość. Szacunek do widza i odpowiedzialność za jego emocje wydają mi się dzisiaj utopią... pomimo, że tu, na ciemnej widowni, jest to tak bardzo potrzebne...
   My, widzowie, jesteśmy tu. Kochamy to, co robicie. Wspominamy, tęsknimy i bardzo przywiązujemy się do historii, które opowiadacie. Pozwólcie nam się z tego cieszyć i pozwólcie nam za to dziękować... bez poczucia, że jesteśmy śmieszni. Dla części z nas jest to jedna z ostatnich radosnych rzeczy w życiu... A doświadczenie obojętności i oschłości z Waszej strony potrafi zranić jak nóż.







sobota, 20 listopada 2021

Nie jestem godna bycia blogerką musicalową? Słowo o powinnościach (i niedoskonałościach) miłośników sceny

   Nie jestem godna bycia fanką musicalową - taka myśl pojawiła się w mojej głowie wielokrotnie, odkąd zaczęłam regularnie odwiedzać teatry muzyczne. Czy ktoś z Was ma podobnie? Czy zauważacie pewien utarty schemat, jakąś niepisaną listę zasad, która decyduje o tym, czy macie prawo czuć się dobrze wśród innych widzów? 
   Ja, obracając się w musicalowym środowisku od wielu lat, miałam szansę nauczyć się asertywności, którą od początku staram się pokazywać na moim blogu. Jednak wciąż czuję, że jestem gdzieś obok, że muszę "zasłużyć" na uwagę "odpowiednimi" treściami i czuję wstyd, nie będąc na bieżąco z tym, czym żyją wszystkie facebookowe grupy polskich fanów. Wciąż potrafię wydać ogromne pieniądze na spektakl, którego wcale nie mam ochoty obejrzeć. Wciąż zmuszam się do poruszania tematów, które nie sprawiają mi przyjemności. I wciąż jestem niewystarczająca. 
   Choć ludzie, z którymi spotykam się w teatrze, to często wspaniałe osoby, to jednak dłuższe przebywanie w musicalowym fandomie - głównie w internecie - daje mi poczucie brania udziału w jakimś niezdrowym i nieuczciwym wyścigu. Czasem zupełnie nieświadomym... a czasem zawistnym i pełnym pychy. Myślę o tym i zastanawiam się, czy w musicalu - czymś tak pięknym i podnoszącym na duchu - naprawdę MUSI chodzić o wzajemną rywalizację? Czy zasiadanie na widowni, odrywanie się od trudnej codzienności i przeżywanie na żywo wspaniałej historii MUSI być uwarunkowane posiadaniem encyklopedycznej wiedzy oraz nadążaniem za modą?
   Od dawna staram się oddzielić to, co w musicalu jest dla mnie ważne, od tego, jak wygląda środowisko ludzi, którzy go tworzą. Każdy ma swoje upodobania, którymi może się dzielić, i to jest okej. Jednak czasami bywa tak, że pewne opinie stają się czymś w rodzaju prawdy objawionej, a stosunek do niektórych artystów trudno jest odróżnić od wielbienia bóstwa. Podejrzewam, że każdy z Was miałby w tym temacie coś do powiedzenia i każdemu brakuje czegoś innego - dlatego nie dążę do tego, aby tym jednym wpisem wyczerpać temat i zmienić świat. Tym, co chcę dzisiaj zrobić, to stanąć w obronie tych, którzy, kochając musical, czują się niewystarczający. Pisząc o tym, w czym ja jestem (i zamierzam być nadal!) "niewystarczająca", jednocześnie z całego serca przytulam osoby, które czują się podobnie, choć mogą mieć inne doświadczenia. Każdy z nas jest niepowtarzalnym kosmosem emocji i upodobań i KAŻDY MA PRAWO BRAĆ Z MUSICALU TO, CO CHCE. 
   Aby przełamać tę niezdrową tendencję, warto zacząć od swojej głowy. O tym, w jaki sposób świat teatralny krzywdzi osoby, które go kochają, napiszę osobny post. A dzisiaj chciałabym skupić się na powinnościach musicalowej blogerki, których ANI MYŚLĘ wcielać w życie. Sekcja komentarzy na blogu i na Facebooku stoi otworem przed każdym, kto chciałby dorzucić swoje trzy grosze - zapraszam do wspólnego celebrowania naszej niedoskonałości!


Moja niedoskonałość nr 1
Nie mam własnej domeny


   Bycie twórcą w internecie ma ogromny potencjał, aby stać się sposobem na życie. A własna domena, czyli adres www, który nie zawiera nazwy platformy (w moim przypadku Blogspot) to nie tylko prestiż oraz zabieg wizerunkowy. Jest to faktyczna, niezależna możliwość zarządzania swoją stroną bez nadzoru "góry". Dlaczego ja się na to nie zdecydowałam? Z kilku powodów. 
   Po pierwsze, trochę się boję, że gdy moja działalność w sieci będzie wiązać się z dodatkowymi kosztami, zacznę sama na sobie wywierać presję tworzenia, której nie chcę.
   Po drugie, nie dążę do tego, aby pisanie o musicalach stało się moim sposobem na życie. Od początku mój blog miał być miejscem uwalniania myśli oraz rozwijania pasji musicalowej, a serwis Blogspot zapewnia mi praktycznie wszystko, czego potrzebuję. Gdyby "Spojrzenie na musical" miało stać się moją oficjalną firmą, moim chlebem, wtedy zapewne zdecydowałabym się na zakup domeny, ze względów marketingowych oraz dla pełnego poczucia bezpieczeństwa. A dopóki jest to po prostu moja pasja, chciałabym, aby o wartości tego, co robię, decydowała zawartość tego bloga, a nie jego adres.
   I po trzecie, nie chcę, aby moja strona całkowicie zniknęła, gdy przestanę za nią płacić. W sumie nie wiem, czy to dokładnie tak funkcjonuje, bo specjalnie się w to nie zagłębiałam. Ale wiem za to, że mój blog nie jest czymś, co będę robić zawsze. Pewnego dnia stwierdzę, że nie mam już nic więcej do powiedzenia i oficjalnie zakończę działalność, ale chciałabym, aby to, co stworzyłam, zostało w sieci.
   Jeśli ktoś nie czuje się dobrze, prowadząc bloga pod nie do końca własnym szyldem - ma możliwość i prawo to zmienić. Mi w tym momencie wystarczy w zupełności to, co mam.


Moja niedoskonałość nr 2
Nie wstydzę się przyznać, że czegoś nie wiem


   Powiedzmy to sobie raz na zawsze: nie jestem specjalistką w dziedzinie musicalu. Tymczasem odnoszę wrażenie, że założenie bloga musi równać się posiadaniu fachowej wiedzy. Na początku strasznie mnie takie myślenie bolało, teraz już co najwyżej bawi. Bo skoro tłumaczę jak krowie na rowie, że piszę o emocjach i własnych refleksjach, a jeśli to, co przekazuję, ma znamiona wiedzy, to nigdy nie biorę tego z kosmosu - jeśli w takim przypadku dowiaduję się, że "skoro jestem blogerką musicalową, to powinnam to i to"... mogę co najwyżej stwierdzić, że osoba to pisząca ma problem, i to nie jest w żadnym wypadku mój problem. Takie komentarze ignoruję, a jeśli samozwańczy strażnik jakości uparcie narzuca mi swoje zdanie, zwyczajnie go blokuję.
   To NIE WSTYD nie wiedzieć i nie rozumieć. Bywa tak... a w zasadzie mam wrażenie, że jest to coś w rodzaju reguły - że w musical wpada się jak śliwka w kompot. Jeszcze nie zdążyłeś ogarnąć, co się dzieje na tej scenie, a już jesteś zakochany. A wiedza to nie jest coś, co zdobywa się szybko i łatwo. Świat musicalu wydaje się mały, i pewnie w porównaniu z innymi dziedzinami sztuki, taki właśnie jest. Co nie znaczy, że gdy się go zbierze do kupy, nie okazuje się wielki i na swój sposób skomplikowany. Są rzeczy, które warto wiedzieć, jeśli jest się w centrum tego świata - ale wyłącznie dla samego siebie. Tam, gdzie spotykamy się dla zabawy, dla miłego spędzania czasu albo dla przeżycia czegoś pięknego, powinniśmy być na siebie otwarci i wyrozumiali, wzajemnie pomagając sobie lepiej zrozumieć scenę. Bo nie ma na świecie widza, który wie wszystko - warto o tym pamiętać. 
   Moja rada jest taka, by tam, gdzie czegoś nie wiemy, po prostu zadawać pytania. Jest to bardzo dobra metoda, pozwalająca upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: jednocześnie dowiadujemy się nowych rzeczy z musicalowego świata oraz mamy szansę wykluczyć ze swojego życia osoby, które takie pytania kwitują krzywym spojrzeniem.


Moja niedoskonałość nr 3
Nie skupiam się na musicalowej modzie


   Moda w świecie musicalowym nie jest całkiem bez sensu - to swojego rodzaju wskazówka, gdzie można znaleźć fajne spektakle. Ale nie jest to reguła. Gdybym podążała wyłącznie za modą, nigdy nie dotarłabym na wiele spektakli w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, o których nikt nie wie, a które są (albo były) naprawdę fantastyczne. Teatr Rozrywki był swojego czasu kopalnią niesamowitych, brawurowo zrealizowanych dzieł... Jednak jest to miejsce tak zamknięte, z tak słabą reklamą, że cała jakość oraz wyjątkowość pracy tamtejszych artystów stała się dobrem lokalnym i niewyobrażalnie tanim jak na musical. Gdybym skupiała się tylko na tym, czym żyje środowisko polskich fanów, straciłabym naprawdę mnóstwo fantastycznej, trafiającej mi do serca sztuki.
   Z drugiej strony - nie dążę gorączkowo do obejrzenia tego, co jest na topie. Wciąż nie dotarłam na widownię takich dzieł, jak "Waitress", czy "Miss Saigon", ale wcale nie dlatego, że nie chcę ich zobaczyć. Po prostu wolę to zrobić w odpowiednim dla mnie czasie: kiedy będę trochę lepiej stała finansowo, kiedy pogoda będzie przyjemniejsza do podróżowania, kiedy już obejrzę coś, na co w tym momencie mam po prostu większą ochotę... W niektórych sytuacjach chciałabym poznawać te tytuły razem z większością zaangażowanych widzów, zwłaszcza, jeśli chodzi o musicale z Romy. Ale daję sobie luz i pamiętam, że ma mi to przede wszystkim sprawiać przyjemność.


Moja niedoskonałość nr 4
Nie sugeruję się cudzymi opiniami

   Pamiętam, jak bardzo zabolał mnie komentarz na jednej z grup musicalowych, którego autorka nazwała "The Prom" najgorszym musicalem, jaki widziała. Kompletnie nie zgadzam się z tą opinią, a argumentami, dlaczego to dzieło jest dobre i wartościowe, mogłabym sypać z rękawa. Ale jednak zakłuło mnie w sercu i nawet przez moment zaczęłam się zastanawiać, czy moja pozytywna recenzja adaptacji netflixowej nie ośmiesza mnie jako blogerki... 
   Takich historii w moim życiu jest mnóstwo. W zasadzie, ile razy chwalę coś, co jest krytykowane, albo krytykuję coś, co jest chwalone, mam długi moment refleksji nad sobą. W końcu pierwszy raz w życiu byłam w prawdziwym teatrze w wieku 17 lat, a na studiach nienawidziłam zajęć o Grotowskim. Może nie jestem dość oświecona, żeby dostrzec istotę danego dzieła...
   Jeżeli stwierdzę, że umiem nie przejmować się cudzymi opiniami, to bardzo poważnie skłamię. Jednak jest coś, co już zrobiłam, aby pozostać sobą i nie zwariować: podjęłam decyzję, że jeśli już coś oceniam, to robię to szczerze, nie patrząc na cudze opinie. Na razie nie odkryłam lepszego sposobu na zaakceptowanie siebie wśród osób, które wydają się mądrzejsze, i choć efekty przychodzą bardzo powoli, jestem już w stanie je zauważyć. Jest to pewnego rodzaju ćwiczenie mózgu: jeśli wypowiem kontrowersyjną w moim mniemaniu opinię i nie wywoła to skierowanej w moją stronę wojny światowej, to znaczy, że posiadanie własnego zdania nikomu nie robi krzywdy. A skoro tak, mam do tego prawo.

Moja niedoskonałość nr 5
Nie robię wywiadów


   Nie chcę, aby to, co teraz napiszę, było odebrane jako przytyk wobec moich koleżanek i kolegów ze świata blogowego. W myśl tego, co pisałam wcześniej - każdy ma prawo realizować swoją pasję, jak chce, a jeśli są osoby, którym taka forma sprawia przyjemność, pozostaje mi tylko trzymać za nie kciuki! 
   Ale dlaczego ja nie robię żadnych wywiadów? Przede wszystkim, w tej formie trudno byłoby mi odnaleźć coś, co robiłabym z przyjemnością. Osoby, które przeprowadzają wywiady z artystami i twórcami musicalowymi, oddają całą swoją przestrzeń cudzej historii i cudzemu światopoglądowi. Taka praca to miłe spotkanie z ciekawym człowiekiem, ale potem jest to wyłącznie ciężka praca polegająca na spisywaniu i redagowaniu, a sukces (lub jego brak) po publikacji związany jest głównie z popularnością danego człowieka. I o ile naprawdę podziwiam osoby, które pracują w ten sposób, to sama czuję, że jest to coś, co nie do końca gra z moją osobowością. Jeśli miałyby się u mnie pojawić wywiady, to tylko w formie rozmów, gdzie pojawiłaby się wymiana myśli, dyskusja - coś, co zmusi i mnie, i mojego rozmówcę do kreatywnego myślenia, a być może pozwoli dojść do ciekawego wniosku. W innym przypadku wolę zostawić wywiady osobom, które to po prostu lubią.


Moja niedoskonałość nr 6
Nie zgadzam się na bycie darmową tablicą ogłoszeń


   Od czasu do czasu zdarza się, że na mojej skrzynce mailowej pojawi się informacja prasowa z jakiejś instytucji oraz prośba o udostępnienie. Bywa również, że otrzymuję prywatne wiadomości od grup musicalowych, które proszą mnie o pomoc w promocji ich wydarzenia. Z jednej strony wydaje się oczywiste, że przychylę się do każdej z tych próśb - w końcu warto być w dobrych stosunkach z ludźmi musicalu, ponieważ nigdy nie wiadomo, jaką współpracę uda się nawiązać w bliższej lub dalszej przyszłości.
   Jeśli chodzi o promowanie grup oraz szkół, których działalność opiera się na rozwoju artystycznym młodych ludzi, zazwyczaj robię to chętnie, z otwartym sercem - głównie dlatego, że sama wiele bym dała za podobną szansę, gdy byłam nastolatką. Co jednak nie zmienia faktu, że jest mi trochę przykro, gdy moja strona w sieci, na którą ciężko sobie zapracowałam, jest traktowana jak darmowa tablica ogłoszeń. Może moja postawa wygląda na zwykłe zarozumialstwo - ale ta moja autonomiczna przestrzeń internetowa jest dla mnie bardzo ważna. 
   Nie uważam, że jest coś złego w reklamowaniu nowych dzieł w przestrzeni blogowej. Wprost przeciwnie - jednak nie w postaci udostępniania gotowych notek. Moim zdaniem jest to uczciwe tylko wtedy, gdy mogę opowiedzieć coś od siebie, opierając się na własnych obserwacjach i refleksjach. Kilka lat temu zostałam zaproszona na konferencję prasową Teatru Syrena dotyczącą "Czarownic z Eastwick". Było to wspaniałe przeżycie, ponieważ zobaczyłam przedpremierowo fragmenty spektaklu i miałam możliwość porozmawiać z twórcami, dzięki czemu otrzymałam ciekawy, bogaty, a przede wszystkim - subiektywny materiał do wykorzystania na blogu. Takie spotkania to piękna symbioza dziennikarzy i twórców, tak bardzo różna od wysyłania mi gotowców, które mam "tylko udostępnić"...
   Oszczędzanie na reklamie kosztem blogerów, youtuberów, czy instagramerów, których przecież "nic nie kosztuje udostępnienie", to trochę krzywdząca tendencja. Moim ogromnym idolem w tej kwestii jest Daniel Muniowski ze "Strefy Czytacza" - ten chłopak pewnego dnia ustalił cennik na swoim kanale, bo stwierdził, że egzemplarz recenzencki nie jest wystarczającym wynagrodzeniem za jego pracę. Kilka wydawców mu podziękowało, ale przez innych został doceniony, a dziś książki to jego sposób na życie. Wystarczyło tylko uwierzyć, że praca, którą się wykonuje, naprawdę ma wartość. Dużo bym dała, by tak właśnie myśleć o moim blogowaniu - że jest to praca warta o wiele więcej, niż wejściówka dziennikarska. Dlatego, jeśli coś udostępniam, robię to wyłącznie z potrzeby serca, a nie po to, aby na wszelki wypadek być z jakąś instytucją w dobrej relacji.


Moja niedoskonałość nr 7
Nie wstydzę się swoich emocji


   Jestem raczej emocjonalną osobą i tak naprawdę niejeden spektakl spędziłam z nosem w chusteczce. Bardzo głęboko przeżywam wydarzenia na scenie, zwłaszcza, jeśli pokazują mi coś, co jest mi bliskie. Potrafię się wzruszyć, oglądając nagranie "Circle of life" z West Endu na YouTubie, a zniknięcie bez słowa "Bulwaru Zachodzącego Słońca" z Chorzowa było dla mnie bolesnym ciosem, co najmniej, jakby chodziło o człowieka. Z jednej strony to oczywiste - scena generuje emocje, które są współprzeżywane przez widza... Ale prawda jest taka, że funkcjonowanie tego polskiego świata musicalowego nie jest przyjazne osobom, które intensywnie przeżywają i chcą o tym głośno mówić - czy choćby bez wstydu ocierać łzy na spektaklu. 
   W znanym mi środowisku musicalowym wciąż bardziej ceni się chłodną kalkulację, niż piękne przeżywanie, i to bez względu na to, czy mówimy o społeczności widzów, czy artystów. Wśród widzów rozmowy o przeżyciach praktycznie się nie zdarzają, zazwyczaj omawia się na chłodno elementy reżyserii i gry aktorskiej. Zaś jeśli chodzi o artystów... najczęściej są zdziwieni, gdy przyznaję się, że coś na scenie jest dla mnie ważne. Po tym, jak zaangażowałam się całym sercem w chorzowski Bulwar i właśnie ta inscenizacja, z tymi ludźmi, tą scenografią i w tej reżyserii, była dla mnie najważniejsza... usłyszałam, że przecież zaraz będzie premiera w Bydgoszczy, mogę tam sobie pojechać. Nie mogę pojąć, co powoduje, że artyści - ludzie, którzy najlepiej znają się na emocjach w teatrze - nie rozumieją, że ja mogę kochać ich pracę w podobny sposób, co oni... 
   Ja chodzę do teatru głównie dla emocji. I uważam, że to właśnie emocje nadają sens sztuce - nie żadna wiedza, nie obycie, nie skończone studia. Emocje to jest to, co łączy nas wszystkich - twórców i odbiorców. Ale jednocześnie nie jest to najbezpieczniejsza rzecz na świecie... Ludzie nauczyli się chować za fasadą szorstkiej formy nawet w czymś tak niesamowicie wrażliwym, jak sztuka. Totalnie mnie to przeraża, ale jednocześnie tym bardziej czuję potrzebę mówienia głośno, że emocje to coś dobrego i że nie trzeba się ich wstydzić. 


Moja niedoskonałość nr 8
Nie traktuję musicali jak całego mojego życia


   Nie było tak zawsze. Musical miał być moim sposobem na życie i podjęłam wiele kroków, aby tak się stało. Jednak im dłużej żyję, tym bardziej cieszę się, że jest to tylko fragment mojej codzienności, i bardzo bym chciała, aby już zawsze udawało mi się zachowywać zdrowe proporcje.
   Musical to coś, w co bardzo łatwo ucieka się przed trudną codziennością. Ja uciekałam przez wiele lat: przed studiami, przed kolejnymi nietrafionymi pracami, przed ludźmi, którzy mnie krzywdzili, w końcu przed depresją... Ciepły okład z musicalu bardzo skutecznie uśmierzał na chwilę samotność oraz strach przed jutrem. Ale w końcu ta bezpieczna bańka musiała pęknąć, a ja przekonałam się, że piękna fikcja na scenie potrafi ukryć za sobą mnóstwo goryczy oraz wymierzonej w moją stronę pogardy. 
   W tamtym okresie bardzo pomogła mi praca - tak zwana "normalna praca". Miałam niewyobrażalne szczęście trafić pod skrzydła cudownego człowieka, który pomógł mi odbudować pewność siebie oraz uwierzyć w sens zwykłych, codziennych obowiązków. W głupiej pracy na słuchawce, która miała być kolejnym trudnym epizodem trwającym nie dłużej, niż trzy miesiące, zostałam prawie rok, wspierana przez cudowny zespół, na czele z moim osobistym aniołem Andrzejem - im wszystkim zawdzięczam to, że dzisiaj o wiele pewniej stoję na nogach i wiem, że będę umiała o siebie zadbać. Przez wiele lat szukałam tego na scenie i wśród artystów... a dostałam to od zwykłych ludzi, w "normalnej pracy".
   Obecnie wciąż przewartościowuję swoje życie i pewnie minie trochę czasu, zanim będę umiała wejść do jakiegokolwiek teatru bez bólu brzucha. Ale nawet, gdy już wszystko, co się da, wróci do normy, nie zamierzam zanurzyć się w musicalu tak głęboko, jak wcześniej. Nadal będę fanką, ale o wiele spokojniejszą, uporządkowaną i biorącą z tego świata to, co chce, a nie to, co "trzeba". To jest dla mnie kwintesencja kochania musicali - budowanie z nimi swojej własnej, niepowtarzalnej relacji i odkrywanie ich w swoim tempie oraz na miarę swoich możliwości i upodobań.


   Pomimo, że jestem blogerką, nigdzie i nigdy nie deklarowałam tworzenia konkretnych treści. Nie podpisywałam żadnej lojalki, nie dołączyłam do elitarnego klubu, a jedyne regulaminy, jakie zaakceptowałam, dotyczyły korzystania z domeny serwisu Blogspot oraz tworzenia fanpage'a na Facebooku, gdzie zobowiązałam się między innymi do niepublikowania treści erotycznych, czy nawołujących do przemocy. To, czego NIE POWINNAM robić jako blogerka, to przekazywać Wam nieprawdziwej wiedzy, ani szerzyć krzywdzących plotek. Jeśli zdarzy mi się to choćby w najdrobniejszej sprawie, przyjmuję każde słowa krytyki i naprawiam błąd, jak tylko umiem. W każdym innym przypadku mam pełne prawo być taką fanką musicalu, jaką chcę - pisząc o tym, co kocham i co jest dla mnie ważne. Tak samo, jak KAŻDY Z WAS ma PRAWO być dokładnie takim fanem teatru, jakim CHCE BYĆ. Tego życzę Wam wszystkim - abyście byli sobą i aby było Wam z tym dobrze. Bo jesteście SUPER tacy, jacy jesteście!!!





czwartek, 30 września 2021

The Prom (Netflix): filmowa lekcja nie tylko o tolerancji

   Producenci filmowi już kolejny raz robią ogromną przysługę fanom musicali, przenosząc na duży ekran coś, co do tej pory funkcjonowało jako znacznie mniej dostępne dzieło. Netflixowy "Bal" w produkcji i reżyserii Ryana Murphy to słynny kandydat do głównej Nagrody Tony z 2019 roku, "The Prom". Choć nie zdobył on wtedy żadnej statuetki, zapisał się na stałe w pamięci widzów, poruszając kontrowersyjny temat miłości jednopłciowej. 
   Czy "The Prom" faktycznie zasłużyło na swoją sławę, a tym bardziej - na własną, netflixową adaptację? Zapraszam do lektury mojego spojrzenia na ten temat.


źródło: see.news


   "The Prom" miało swoją światową prapremierę w 2016 roku w Atlancie w stanie Georgia, gdzie trójka artystów, zainspirowana pomysłem producenta Jacka Viertela, postanowiła powołać do życia nową, muzyczną opowieść. Już sam fakt, że mamy tu do czynienia z "original concept" wyróżnia ją na światowej arenie musicali, jednak chyba żadnemu z twórców nawet nie przyszło do głowy, że już za kilka lat ta niepodparta żadnym kultowym dziełem historia będzie znana na całym świecie. Dodajmy, historia ta jest prosta i przewidywalna, opowiadana przez schematyczne postacie i zaprasza nas do przeżycia czegoś, co już doskonale znamy. A jednak za tą prostotą i opowiedzianymi po raz kolejny anegdotami o ludziach kryje się coś wyjątkowego.
   Emma (Jo Ellen Pellman) jest zwykłą uczennicą szkoły średniej i mieszkanką konserwatywnego stanu Indiana we wschodniej Ameryce. Wyróżnia ją jedna cecha, niewidoczna na pierwszy rzut oka: orientacja seksualna. Tymczasem, z okazji zbliżającego się balu maturalnego, Rada Rodziców przegłosowuje obowiązującą na nim zasadę, która zezwala na uczestnictwo partnerów jedynie przeciwnej płci. Ponieważ Emma nie zamierza dostosować się do tej decyzji, a prawo stanu zabrania niewpuszczenia uczennicy na zabawę, Rada podejmuje decyzję: bal zostaje odwołany. Sprawa odbija się szerokim echem w mediach społecznościowych i wkrótce dociera do czwórki broadwayowskich artystów, którzy liżą rany po ostatnich scenicznych niepowodzeniach. Historia młodej lesbijki staje się fantastyczną okazją do poprawy ich wizerunku, tak bardzo nadszarpniętego przez krytyków teatralnych. Para scenicznych celebrytów, Dee Dee Allen (Meryl Streep) i Barry Glickman (James Corden) razem z dwójką przyjaciół: Angie (Nicole Kidman) i Trentem (Andrew Rannells) wyruszają do Indiany, aby poprzeć Emmę i wywalczyć dla niej prawo do udziału w balu.
   "The Prom" to prawdziwa skarbnica smaczków musicalowych, którą, czego jestem pewna, doceni każdy fan gatunku. Choć autorzy postawili sobie za cel, by stworzyć oryginalną historię, i niewątpliwie udało im się to osiągnąć, echa innych, wielkich dzieł są tu obecne praktycznie od początku. Niektóre wspomniano wprost (choćby "Chicago" i "Wicked"), a inne zostały poukrywane między wierszami. Osobiście miałam bardzo silne skojarzenie z "Producentami" Mela Brooksa w scenie z utworem "Changing Lives" - chociaż podejrzewam, że było to po prostu nawiązanie do tradycji Broadway'u przez swingowo brzmiącą muzykę, żywe kolory, czy pomieszanie sekwencji dramatycznych z tanecznymi. Podobny zabieg zastosował kilkanaście lat temu Mel Brooks, zgrabnie balansując między odniesieniami do przeszłości musicalowej, a brawurową parodią. W przypadku netflixowego "The Prom" tej parodii jest zdecydowanie mniej, za to znacznie częściej możemy wyłapać easter eggi, podkreślające bliskość sztuki broadwayowskiej z opowiadaną nam historią. 
   Nawiązanie do tradycji musicalowej odbywa się również poprzez różnorodność gatunków muzycznych. Mamy tu cały przekrój, od lekkiego swingu, przez pop i balladę, aż do elementów flamenco, a nawet disco - wszystko to buduje nastrój poszczególnych scen, jednocześnie pozostając w konwencji musicalowej i spójnie łącząc się ze sobą. Nie każdy będzie zachwycał się tą ścieżką dźwiękową, jednak dla mnie osobiście jest to ogromne odkrycie. Z jednej strony odczuwam przyjemny powiew świeżości, a z drugiej widzę ukłon w stronę moich ulubionych dzieł... Co najważniejsze - każdy utwór posiada niesamowity, głęboki tekst, który potrafi ściskać serce i wyciskać łzy nawet, gdy jest pozbawiony oprawy muzycznej. Chad Beguelin, który za nie odpowiada, otrzymał dwie nominacje do Nagrody Tony, a moim zdaniem w pełni zasługiwał, aby wyjść z gali w 2019 roku ze statuetką. Podobnie, jak kompozytor Matthew Sklar ze swoją wszechstronnością i odwagą mieszania gatunków - nie mam cienia wątpliwości, że mamy do czynienia z pionierami i miłośnikami gatunku, których praca jeszcze nie raz nas zaskoczy.
   Tym, co znacząco przyczynia się do wzrostu zainteresowania musicalem "The Prom", jest jego tematyka LGBT. Tym jest reklamowany... i nie da się ukryć, najważniejszy wątek, który zostaje w nim poruszony, dotyczy właśnie miłości dwóch młodych dziewczyn. Więc mogłoby się wydawać, że nie jest to dzieło adresowane do wszystkich widzów. Jednak nic bardziej mylnego - uważam, że zarówno sposób narracji, jak i opisane wydarzenia są absolutnie uniwersalne i wolne od jakichkolwiek zagadnień ideologicznych. Chyba po raz pierwszy mam do czynienia z dziełem kultury, które tak bardzo skupiałoby się na ludzkich, codziennych aspektach bycia osobą nieheteronormatywną. Nawet sposób ukazania chrześcijańskiej społeczności jest w moim odczuciu zupełnie wolny od uprzedzeń i emocji: ja, będąc osobą wierzącą, czułam jedynie wyciągniętą rękę, zapraszającą mnie do zgody. Tylko tyle... i aż tyle. Słowa bohaterów wzywające do wzajemnej miłości były ni mniej, ni więcej, tylko odbiciem tego, czego uczyłam się przez wiele lat, a co teraz jest moim fundamentem godzenia wiary z otwartością na osoby LGBT: najlepszą lekcją o Bogu, jaką mogę dać innym, jest mój szacunek i uszanowanie ich wolnej woli. To właśnie to, czego uczy nas netflixowy "Bal".
   Tym, co moim zdaniem jeszcze bardziej przyczynia się do rozbicia muru dzielącego mniejszości seksualne od ich przeciwników, jest głębokie wejście w najbardziej trudne i dramatyczne momenty każdego comming outu. Musical zaczyna się przekornie - od przepychanek, stereotypowych portretów i krzywdzących obie strony haseł. Jednak jest to tylko wstęp do czegoś, co porusza do głębi: do oddania głosu każdej ze stron, by mogła opowiedzieć o tym, co się dzieje w jej sercu. W ramie komediowego musicalu znajdujemy nagle odpowiedź na lęki, bolesne wspomnienia... oraz potrzebę wyciągnięcia dłoni do najbliższych, ale dawno utraconych osób. Tych kilka historii opowiedzianych na ekranie posiada niezwykłą, terapeutyczną moc, otwierającą serca postronnym obserwatorom i wskazującą drogę tym, którzy tej drogi szukają. To uświadomienie tęsknoty i poczucia opuszczenia, które jest dobrze ukryte za tęczową flagą, a swoich praw dochodzi często w sposób gniewny, a nawet agresywny - bo być może tak bardzo bolą wspomnienia z czasów wychodzenia z szafy. Taki musical, jak właśnie "The Prom", powinien mieć osobną kategorię podczas gali wręczania Nagród Tony: "Za specjalne zasługi dla społeczeństwa". Bo otwiera serca, gasi nienawiść i pomaga zrobić pierwszy krok na drodze do wzajemnego szacunku.
   Jest jeszcze jeden aspekt, który szczególnie poruszył mnie w trakcie seansu. "The Prom" jest hołdem oddanym osobom LGBT i bardzo nie chciałabym, by inne poruszane problemy odebrały im pałeczkę pierwszeństwa. Jednak nie mogę nie zauważyć, że w tym musicalu pojawia się ktoś w rodzaju Rzecznika Praw Widza: jest nim dyrektor Hawkins, postać kreowana przez Keegana-Michaela Key. Dyrektor Hawkins to chyba pierwsza znana mi postać widza, która została zauważona, wysłuchana i potraktowana z tak ogromną czułością. Opowiada on uwielbianej przez siebie artystce o prostej, nierzadko trudnej codzienności, która znika, gdy tylko zasiadamy na widowni, a prostymi słowami utworu "We look to you" dociera do najgłębszych zakątków fanowskiego serca. Dee Dee Allen, wielka broadwayowska gwiazda, słucha tego bardzo uważnie, choć są to słowa najzwyklejszego widza. Dla mnie, osoby poświęcającej mnóstwo czasu i sił na wspieranie artystów i trochę zbyt często zderzającej się z chłodną ścianą, była to scena niezwykle poruszająca. Bo jeśli artysta potrafi przyjąć z powrotem emocje, które wywołuje i wziąć za nie odpowiedzialność, to jest to najpiękniejsze potwierdzenie słów, które padają ze sceny ze zbyt dużą beztroską: bez nas, widzów, nie byłoby teatru. Fakt, że twórcy "The Prom" postanowili w całym tym gąszczu nauki tolerancji znaleźć miejsce dla czegoś tak zapomnianego i zawstydzonego, jak stęsknione serce widza, jest dla mnie największą oznaką człowieczeństwa, które nie kończy się na pięknych songach i scenariuszu nominowanym do ważnych nagród. 
   Oprócz warstwy technicznej i emocjonalnej, filmowa inscenizacja Netflixa daje nam jeszcze możliwość obserwowania wielu fantastycznych kreacji. Choć moje serce zdobył bezapelacyjnie dyrektor Hawkins, nie jestem w stanie przejść obojętnie obok wielu postaci. Dee Dee Allen w wykonaniu Meryl Streep to soczysta, broadwayowska gwiazda, śpiewająca wspaniale, jak w żadnej poprzedniej produkcji. Towarzyszący jej James Corden jest klasą samą w sobie, przepełniony emocjami i wzbudzający zachwyt i sympatię od pierwszej sceny - choć w tym przypadku nie jest to do końca atut, ponieważ kreowany przez niego Barry to postać przechodząca przemianę z narcyza i gbura - a tutaj zostało to moim zdaniem zbyt słabo podkreślone. Za to Andrew Rannells w roli Trenta okazał się absolutnym strzałem w dziesiątkę: z jednej strony wchodzący w rolę "największego przegrywa" swojego teamu, pozostał uroczy i tryskający pozytywną energią. Pewien problem mam z postacią Angie, kreowaną przez Nicole Kidman: jej szorstki sposób bycia, który uwielbiam w innych produkcjach, tutaj sprawia, że postać wydaje się niedostępna, a relacje, w które wchodzi, nie do końca są wiarygodne. 
   Nie mogę nie wspomnieć o przyczynie całego zamieszania, czyli wcielającej się w główną rolę Jo Ellen Pellman, dla której był to filmowy debiut. Trudno jest stworzyć postać dziewczyny będącej wyłącznie ofiarą tak, by dało się ją lubić - ale w tym przypadku został osiągnięty pełny sukces. Netflixowa Emma to dziewczyna z sąsiedztwa, żyjąca w cieniu ideologicznej wojny i marząca jedynie o spokoju oraz bliskiej osobie u boku. Jest to niezwykle urocza kreacja, dająca do myślenia i zostawiająca wiele pozytywnych odczuć. Podobne odczucia budzi Alyssa (Ariana DeBose), postać szczególna z tego względu, że od początku do końca obserwujemy historię jej comming outu. Jednak to Emma jest tą, której kibicujemy najmocniej - myślę, że w pełni zasługuje na miano ikony nastoletniej osoby LGBT.
   Musical "The Prom" produkcji Netflix to niezwykłe dzieło. Czas przy nim spędzony był dla mnie jednocześnie radosny i bardzo wzruszający - mogę sobie tylko życzyć, aby każda dobra komedia, po którą sięgnę, zostawiała we mnie tak głębokie przemyślenia... oraz tak kojące uczucie obcowania z prostą, ale naprawdę dobrą Sztuką.

Popularne posty