wtorek, 19 listopada 2019

Piękno sceny w pigułce: Noc Teatrów Metropolii w Teatrze Rozrywki w Chorzowie

Czy prawdziwego fana teatru może nie cieszyć perspektywa długiego, jesiennego wieczoru spędzonego w teatrze, gdzie zagląda się za kulisy, przymierza kostiumy oraz ogląda jeden spektakl za drugim? Górnośląsko-Zagłębiowska Metropolia przygotowała taki właśnie magiczny wieczór już po raz dziesiąty... a ja nie byłabym sobą, gdybym nie zarezerwowała go w całości dla Teatru Rozrywki. Poza Chorzowem okazję do maratonu sztuki mieli jeszcze mieszkańcy ośmiu miast Górnego Śląska, a dodatkowo - co warto dodać - posiadanie biletu na jedno z takich wydarzeń pozwalało za darmo skorzystać z komunikacji miejskiej. Chyba trudno o większy ukłon w stronę miłośników sztuki...
   O tym, że wezmę udział w tym wydarzeniu, wiedziałam w zasadzie od dnia jego ogłoszenia. I to nawet pomimo faktu, iż w programie oferowanym przez Rozrywkę nie znajdował się żaden musical. Raczej rzadko wychodzę poza mój ulubiony gatunek, ale uważam, że miłość do musicalu warto wykorzystać jako pierwszy, siedmiomilowy krok do zakochania się w teatrze tworzonym na mnóstwo innych sposobów: przez taniec, światło, jednego artystę, piasek, szeroko rozumiane ciało... Sposobów na opowiedzenie jednej historii, jednej myśli, czy jednej emocji, jest mnóstwo - każdy z nas może przebierać i wybierać, szukać swoich własnych stanów ducha w najdziwniejszych widowiskach... Teatr warto poznawać i warto uczyć się jego języka. Takie wnioski wyciągam po tym jednym sobotnim wieczorze, który spędziłam wśród skrajnie różnych, ale niemal równie zachwycających przedstawień. Wydaje mi się, że 9 listopada 2019 roku rozpoczęłam nowy rozdział mojej miłości do sceny - odbywając podróż sentymentalną, gorzką, refleksyjną, trochę też magiczną, ale również odkrywczą i przypominającą mi to, czego już kiedyś nauczyłam się o teatrze, ale co gdzieś zdołało umknąć mojej pamięci. Być może te kilka spektakli w promocyjnych cenach nie były same w sobie czymś odkrywczym i wybitnym na tle całego współczesnego teatru - były po prostu dobre, zapadające w pamięć i warte polecenia. Ich siła leżała raczej w tym, iż wielu uczestników Nocy w innych okolicznościach zapewne nigdy by na nie nie dotarła - a zderzając się z gatunkiem dotychczas sobie obcym, przeżyło coś wyjątkowego, co na zawsze zmieniło ich postrzeganie sceny. Noc Teatrów Metropolii okazuje się więc nie tylko ukłonem w stronę miłośników teatru, ale też wspaniałym projektem edukacyjnym, za który ja osobiście jestem organizatorom ogromnie wdzięczna. 
   Pomimo całego kalejdoskopu wrażeń i emocji, które przeżyłam tego wieczoru, każde jedno wydarzenie wbiło mi się w pamięć naprawdę mocno, jakby poza nim nie było żadnego innego. Może zadziałała tu magia teatru, a może po prostu każde z tych wydarzeń było tak bardzo wyjątkowe? Chciałabym każdemu z nich poświęcić kilka słów.



Godz. 17:00 (Duża Scena) 

Bajkowe piosenki wszech czasów

Wieczór rozpoczął się koncertem w wykonaniu Młodzieżowej Akademii Musicalowej z Wrocławia. Właściwie nie do końca był to koncert, ponieważ widowisko, które otrzymali widzowie Nocy Teatrów było zbliżone swoją formą, nomen omen, do musicalu: oprócz obowiązkowych elementów wokalnych, były też wstawki dramatyczne, a nawet taneczne. Pojawiła się śpiewana uwertura, pojawiły się kolorowe kostiumy, pojawiła się historia opowiadana przez cztery młode bohaterki... a klimat, tworzony przez najpiękniejsze utwory z produkcji Disneya oraz Pixara, dopełniał klimatu. Oczywiście, nie był to stricte musical, przede wszystkim ze względu na proporcje poszczególnych elementów, wśród których wygrywały zdecydowanie sceny wokalne. Niemniej poziomu, jaki przedstawili uczniowie Młodzieżowej Akademii Musicalowej wraz z Magdaleną Zawartko oraz Filipem Małkiem, nie powstydziłaby się żadna profesjonalna produkcja.
   Jak zawsze, oglądając dzieła wystawiane przez młodzież, jestem pełna podziwu dla odwagi i energii, z jaką wykonawcy wychodzą na scenę. Mało tego, to właśnie na takich pokazach obserwuję największe natężenie artystycznej pasji; produkcje w pełni profesjonalne, pomimo lepszej techniki, są z reguły o wiele bardziej stonowane... Oczywiście nawet najbardziej eksploatowani aktorzy potrafią zagrać każdy spektakl z ogromnym pokładem energii, ale jednak nic nie może równać się tej bombie endorfinowej, jaką jest wypuszczana na scenę młodzież. Są to diamenty nieoszlifowane przez żadną szkołę, które czują nie tylko ogromną wagę tego, co robią, ale czerpią z tego przeogromną radość. Patrząc na nich, można im tylko zazdrościć tej wspaniałej przygody, którą na pewno zapamiętają do końca życia.
   Dla mnie wartością dodaną tego spektaklu była obecność na scenie założycielki Młodzieżowej Akademii Musicalowej, Magdaleny Zawartko. Bardzo rzadko spotykam się z artystkami śpiewającymi altem, nad czym bardzo ubolewam, bo dolne kobiece rejestry, jeśli się je dobrze wykorzysta, mogą tworzyć niesamowite wokalne dzieła... Tak, jak w tym przypadku. Głęboki, szkolony klasycznie głos pani Magdaleny dodał niezwykłej magii takim postaciom, jak księżniczka Jasmina, czy dobra czarownica wykonująca utwór z "Tarzana". Jestem szczerze oczarowana i mam nadzieję, że kiedyś usłyszę Magdalenę Zawartko w jakiejś musicalowej produkcji... I nie tylko ją, ale również partnerującego jej Filipa Małka oraz uczniów Młodzieżowej Akademii Musicalowej - daj Boże, aby takich zdolnych, pełnych pasji Artystów było na naszych scenach jak najwięcej.


Godz. 18:00 (Mała Scena) 

Mariacka 5

fot. Artur Wacławek
Elżbiety Okupskiej nie trzeba przedstawiać żadnemu bywalcowi teatrów na Śląsku. Dla mnie, jako osoby, która mieszka tu od niespełna roku, również jest to żywa legenda, choć pierwszy raz zetknęłam się z nią podczas jednego z koncertów "Sylwester na bis" w Teatrze Rozrywki na początku tego roku. Pamiętam, jak zszokowało mnie to, iż artystka wykonała kultowy utwór "Niech żyje bal" w formie (z pozoru) prostej melorecytacji, a mimo to jej głos poruszał każdą komórkę mojego ciała. Elżbieta Okupska wydaje mi się osobą, dla której jedynym słusznym miejscem jest scena - znajdując się na niej, z jednej strony wydaje się zupełnie naturalna i swobodna, jakby to był jej dom, a ona poruszała się w nim w szlafroku i kapciach... a jednak z drugiej promienieje wprost charyzmą, a każde jej słowo z ogromną mocą uderza w publiczność, przekazując całe tornado emocji, jakie znajduje się w postaci. Bez wątpienia Elżbieta Okupska jest kimś wyjątkowym i zasługuje na swoją dobrą sławę. Tym bardziej mogę się tylko cieszyć, że jej monodram "Mariacka 5" (ze scenariuszem i w reżyserii Lecha Majewskiego) znalazł się w repertuarze dziesiątej Nocy Teatrów Metropolii.
   Monodram sam w sobie nie jest gatunkiem prostym, ponieważ aby utrzymać uwagę widzów na jednym aktorze, potrzebny jest dobry pomysł oraz dobre wykonanie - tu ich na szczęście nie zabrakło. Ponieważ talent Elżbiety Okupskiej nie potrzebuje żadnych recenzji, wspomnę tylko o tym, jaki problem jest tu poruszany. Mieszkańcy Śląska zapewne odpowiednio kojarzą tytuł sztuki z ulicą w Katowicach, która ponoć słynie (lub słynęła dawniej?) z obecności pań trudniących się najstarszym zawodem świata. Bohaterka kreowana przez panią Okupską jest właśnie jedną z takich pań - która ma już swoje lata i której psychika została ukształtowana przez prostytucję. Jest to szokujący obraz, ponieważ bohaterka jest również osobą głęboko wierzącą i myślącą o sobie jako o wielkiej grzesznicy, a dodatkowo marzy o przeżyciu dobrej, szczęśliwej miłości. To wszystko łączy się w jednej osobie w wybuchową całość, prowadzącą do ciężkich przeżyć, z których bohaterka spowiada się widzom.
   Samo wspomnienie tego spektaklu sprawia, że mam łzy w oczach. Chyba przede wszystkim dlatego, że to wszystko, co widziałam, było niezwykle prawdziwe - od wizerunku nieatrakcyjnej, podstarzałej prostytutki w śmiesznych, kolorowych ciuszkach, w peruce i zbyt mocnym makijażu, po łamiący się głos zmęczonej i bezradnej wobec swojego losu istoty. Patrząc na nią i słuchając, jak opowiada o fetyszach jednego ze swoich klientów, a chwilę później rysuje znak krzyża na bochenku chleba, miałam ochotę wejść na tę scenę, przytulić ją i powiedzieć, że Bóg ją kocha. Że jest mega dobrą, wrażliwą istotą i nie musi czuć się winna i brudna przez te wszystkie okropieństwa, których doświadczyła. Wierzyłam mocno w tę kreację, i wierzę do tej pory... A ten moment, gdy pani Okupska powiedziała "koniec" i uśmiechnęła się swoim prywatnym uśmiechem, był dla mnie jak teleportacja do innej rzeczywistości. Pomimo wielu fantastycznych spektakli, które zobaczyłam w życiu, mało który wywołał we mnie tak ogromne emocje. Być może jeszcze kiedyś się na niego wybiorę... jednak nie za szybko. Emocje, które tam otrzymałam, są jednak zbyt trudne, by doświadczać ich często.


Godz. 20:00 (foyer) 

Studium (Przypadku) Strachu

fot. Artur Wacławek
Moim kolejnym odkryciem tego wieczoru okazała się Magdalena Widłak, która stworzyła przejmujący spektakl będący dokładną analizą stanu, w którym każdy z nas niemalże wciąż się znajduje, a do którego nie każdy się przyznaje: strachu.
   Spektakl ten został podzielony na sześć części, z których każda analizowała strach w trochę inny sposób. Zaczęło się od definicji słownikowej, a w pewnym momencie doszło do interakcji z publicznością, która na swój sposób stała się magiczna... Tancerka, zwierzając się ze swoich strachów, przekazała mikrofon nam, i nagle każdy, wydawać by się mogło, że głęboko od serca, wyznał, czego się boi. Siedziałam trochę za daleko, więc nie udało mi się dodać nic od siebie, jednak myślę, że to, co działo się w tamtym momencie we mnie, mogło w zbliżonej formie dziać się w wielu widzach: poczucie przełamania tabu oraz chęć podzielenia się tym, co jest trudne, a co w tym gronie w przedziwny sposób znajdzie zrozumienie. W pewnym sensie strach - jeden z najgorszych i najbardziej niszczących stanów dotykających człowieka - został tu obnażony i częściowo przełamany. Było to bardzo wyzwalające przeżycie, i chociaż musiało minąć trochę czasu, zanim język, jakim mówiła do nas artystka, zaczął do mnie przemawiać, to jednak wyraźnie odczułam, że w tym, w czym właśnie biorę udział, zaczyna dziać się magia.
   Myślę, że to właśnie wtedy obudził się we mnie głód form teatralnych, które nie byłyby tylko musicalami, ani nawet po prostu spektaklami dramatycznymi: poznałam nowy, wspaniały język, którym chciałabym się zacząć posługiwać. Do tej pory szukałam w teatrze głównie rozrywki oraz wzruszeń... A teraz odkryłam, że teatr może być też terapią. W teatrze można dowiedzieć się czegoś o sobie, co zostanie na lata i nieco ułatwi nam codzienne życie.
   W formie, jaką przybrał spektakl "Studium (Przypadku) Strachu" na ogromne brawa zasługuje, tak po prostu, przepięknie posługująca się swoim ciałem Magdalena Widłak. Patrząc na to, jak zgrabnie wyraża całą sobą emocje, wyginając się, miotając i wykonując skomplikowane figury, można tylko uśmiechać się, czując głęboki podziw. Nie znam się na tańcu na tyle, by móc odpowiednio ocenić ten występ, ale dla mnie był on wystarczający, by dobrze przeżyć tę godzinę ze sztuką. Tym bardziej cieszę się, że jedną z części spektaklu była możliwość zadawania artystce pytań. Właśnie wtedy z tego szczególnego monodramu zrobiło się sympatyczne i zupełnie naturalne spotkanie. Tancerka nie starała się ubierać tego, co mówi, w żadną formę. Jeśli czegoś nie usłyszała, prosiła o powtórzenie, utrzymywała z nami kontakt wzrokowy, a jej twarz wyrażała jej prywatne emocje, prosiła też o pilnowanie czasu, ponieważ bezpośrednio po jej występie odbywało się kolejne wydarzenie. Opowiedziała trochę o sobie, że nie jest aktorką, a wywodzi się z ruchu amatorskiego i skąd pomysł na taki, a nie inny spektakl. Występ zakończył się w niesamowicie oczyszczonej atmosferze oraz poczuciu ogromnej sympatii do wszystkich obecnych we foyer osób - przynajmniej w moim przypadku, ale myślę, że udzieliło się to większości widzów, a także samej artystce. Myślę, że jest to nieuniknione w towarzystwie, w którym przyznajemy się do tego, że się czegoś boimy... Strach jest czymś mega intymnym, przed czym uciekamy i co chowamy przed światem... Może, gdyby każdy z nas umiał się do niego przyznawać i gdyby nikt nikogo za jego odczuwanie nie potępiał, świat wyglądałby zupełnie inaczej?...


Godz. 21:00 (Mała Scena)

Szkoła Teatru. Lekcja 3.

Wydawałoby się, że spektrum emocji, którego doświadczyli uczestnicy dziesiątej Nocy Teatrów Metropolii w Teatrze Rozrywki już osiągnęło swój szczyt... Ale organizatorzy postanowili pożegnać nas celnym strzałem z trochę innego kalibru. W końcu, skoro widzów udało się już wzruszyć oraz nieco otworzyć im serca, dlaczego by nie pójść za ciosem i nie zrobić im małego castingu?
   Jedno jest pewne - reżyserka Anna oraz jej asystent Marek/Kamil/Stefan w swojej pracy nie biorą jeńców. Tutaj albo jest się w teatrze na sto procent... albo jest się w teatrze na sto procent. To jest casting. Czy raczej Casting. Foyer to miejsce, w którym skończyły się żarty, a zaczęło odkrywanie w nas samych tego, co do tej pory wydawało się kompletną abstrakcją...
   Projekt "Szkoła Teatru" do tej pory kojarzył mi się z akcją kierowaną wyłącznie do szkół. I chociaż jestem zdania, że w każdej szkole powinna być to pozycja obowiązkowa, zaczynam żałować, że wrzuciłam to wydarzenie do worka "dla uczniów" i dopiero teraz dałam sobie szansę uczestniczenia w nim, "przy okazji" Nocy Teatrów. Okazało się, że tutaj nikt nie stoi ze wskaźnikiem przy tablicy, tłumacząc Kantora, czy Stanisławskiego. Tutaj odbywa się prawdziwy casting, chciałoby się rzec "na naszych oczach"... ale on się dzieje po prostu z naszym udziałem. To my, widzowie, jesteśmy kandydatami do ról w "Operetce" Gombrowicza i to my musimy udowodnić, że zasługujemy na miejsce w obsadzie. Reżyserka i jej asystent widzą nas i nasze warunki, sprawdzają głosy, dają zadania, doradzają... a potem ustawiają scenę. Wcale nie na żarty, ale na serio, tak, by cała wybrana obsada mogła poczuć przydzielone sobie zadania aż po czubki palców i wykonać je z pełnym oddaniem - tak, jak profesjonalni aktorzy.
   Warto wspomnieć, że reżyserka i jej asystent - czyli fantastyczni Anna Ratajczyk i Marek Chudziński - nie są na tej scenie osobami prywatnymi, a dobrze przemyślanymi, inspirowanymi teatralną rzeczywistością postaciami. Anna Ratajczyk jest tutaj szefem wszystkich szefów i zdaje się doskonale o tym wiedzieć (oglądając ją, miałam refleksję, że brakuje jej tylko korony), zaś Marek Chudziński, w każdym ze swoich trzech wcieleń wydaje się całkowicie pogodzony z rolą "tego głupka do wyręczania się" i po prostu robi swoje, z mądrością i kpiną godnymi błazna Stańczyka. Tych dwoje aktorów tworzy razem przezabawny i niesamowicie zgrany duet, a wyuczony scenariusz, którego muszą się trzymać, bardzo płynnie miesza się z improwizacją i czasem trudno stwierdzić, co w tym spektaklu (castingu?) jest zaplanowane, a co nie. Przede wszystkim dzieje się tak za sprawą Marka Chudzińskiego... Jego energia, którą szczerze uwielbiam w innych spektaklach, tutaj zdaje się osiągać apogeum graniczące z szaleństwem. Wiele razy w ciągu tej półtoragodzinnej lekcji widziałam człowieka, który angażuje się z całych sił w swoją pracę, lekko kpi z uczestników, popisuje się, uśmiecha łobuzersko... i nie mam pojęcia, ile w tym było postaci, a ile prywaty. Podobnie, jak w przypadku monodramu Elżbiety Okupskiej, kupiłam tę kreację całkowicie i zaangażowałam się nie dlatego, że szkoda mi było poświęconego czasu i pieniędzy za bilet, ale z prawdziwej, wewnętrznej potrzeby. Co najpiękniejsze - każdy z obecnych na Małej Scenie dał się porwać tej przygodzie z castingiem, ulegając autorytetowi reżyserki oraz nieposkromionej energii asystenta.
   Pod koniec, już w trakcie formowania całości odniosłam wrażenie, że z twarzy artystów nieco opadły maski, a oni sami zaangażowali się prywatnie w budowanie sceny z naszym udziałem. Scena była kuriozalna... ale miała swój rytm, była uporządkowana, a my byliśmy poinstruowani, jak zbierać z siebie nawzajem i jak uniknąć drobnych pułapek. Pomimo żartobliwego charakteru, było to mega profesjonalne i dające wykonawcom satysfakcję.
   Dodatkowym uzupełnieniem lekcji były projekcje z archiwum teatru, przedstawiające próby oraz fragmenty wywiadów z twórcami teatralnymi. Nie były to materiały, które można by pokazać przykładowo na konferencji prasowej; przedstawiały one trudności, jakich doświadcza się przy tworzeniu spektaklu oraz roli. Dające do myślenia były przede wszystkim fragmenty prób do "Olivera!" czy "Producentów", które pokazywały, że świat teatru wcale nie jest łatwy i cukierkowy, a tworzony spektakl to nie szkolne jasełka. Na ekranie widzieliśmy pracujących i śmiertelnie poważnych ludzi, dla których brak rekwizytu był jak brak ważnego sprawozdania, a właściwy moment przejścia przez drzwi na kółkach nie ustępował w niczym spełnianiu standardów obsługi klienta. Teatr to praca tak samo ciężka i tak samo zasługująca na szacunek, jak wszystkie inne, określane przez społeczeństwo mianem "normalnych". Stygmatyzacja wynika tu chyba tylko przez brak zrozumienia - i dlatego właśnie takie wydarzenia, jak Szkoła Teatru w Rozrywce jest czymś mega potrzebnym. Lekka forma, w którą ubiera się to poważne i wyczerpujące fizycznie i emocjonalnie wydarzenie, jakim jest casting, stwarza pewne wrażenie zabawy... ale to tylko wrażenie. I taka nauka płynie z tej lekcji - nauka bardzo potrzebna w naszym społeczeństwie, wciąż niedostatecznie otwartym na sztukę.



   Te cztery wydarzenia teatralne nie były jedynymi atrakcjami, jakie czekały w Rozrywce na bywalców dziesiątej Nocy Teatrów Metropolii. W międzyczasie odbyły się dwie wycieczki po zakamarkach budynku, a także przymierzanie kostiumów. O ile tę pierwszą atrakcję przegapiłam przez uczestniczenie we wszystkich spektaklach (ale nie była to dla mnie duża strata, ponieważ wbiłam swoją flagę po tamtej stronie teatru już dobrych parę lat temu i wciąż nadarzają się okazje, by tam wracać), o tyle w drugiej, jak zawsze, wzięłam udział z ogromną przyjemnością. Kostiumy i przebrania to dla mnie temat-rzeka, a wszelkie magazyny teatrów, w których byłam, zawsze kończyły się moim zniknięciem na wiele godzin.
   Poniżej znajduje się moja krótka fotorelacja wraz z komentarzami.


Część dostępnych kostiumów we foyer. Z pewnością była to ogromna frajda dla osób, które chciały po prostu poprzymierzać fajne przebrania. Na stałych bywalców Rozrywki raczej nie czekało tym razem nic, co byłoby związane z obecnym lub niedawno zdjętym spektaklem... Chociaż znalazłam kilka kostiumów, które były prezentowane na podobnej akcji wiosną, przede wszystkim pstrokate suknie tancerek, czy opończa kata. Niemniej radość przebierających się widzów, w tym moja, była ogromna :)


Już dawno temu odkryłam, że większość kostiumów (jeśli nie wszystkie) są podpisane nazwiskiem artysty oraz numerkami, których znaczenia póki co nie rozszyfrowałam. Ma to swoje praktyczne zastosowanie, przede wszystkim dla krawcowych i garderobianych danego teatru... ale jak bardzo okazuje się to przydatne dla fanów, którzy mają szczęście z tymi kostiumami obcować! Nie każdy z nas widział wszystkie spektakle, a jeśli nawet, to nie zapamiętał każdego szczegółu... Gdy po latach od zdjęcia spektaklu można założyć kapelusz Kasi Hołub albo marynarkę Marka Chudzińskiego WIEDZĄC, że one do nich należały i to właśnie W NICH nasi ulubieńcy robili te wszystkie piękne rzeczy, można się poczuć naprawdę wyjątkowo :) 


Ogromny, czarny płaszcz, który początkowo przypisałam Franzowi Liebkindowi w wykonaniu Tomasza Jedza, okazał się kostiumem z bliżej nieokreślonego spektaklu, w którym występował Andrzej Kowalczyk :)


   Na Noc Teatrów Metropolii w Rozrywce czekałam z utęsknieniem od dnia, w którym zarezerwowałam sobie bilety, jednak w najśmielszych snach nie przewidziałam, że będzie to tak wyjątkowe i tak skrajnie emocjonalne przeżycie. Nie mam słów, by streścić to wszystko, co przeżyłam, w kilku zdaniach... mogę jedynie podsumować to wyznaniem, że jestem szczęśliwa. Szczęśliwa, bo wybrałam aktywne spędzenie sobotniego wieczoru zamiast leniwego odpoczynku po ciężkim tygodniu w pracy. Szczęśliwa, bo dostatecznie wcześnie zadbałam o to, by móc sobie na to pozwolić. I w końcu szczęśliwa, bo prawie rok temu zrozumiałam, że nic nie trzyma mnie w Łodzi i że czas rozpocząć nowe życie blisko miejsca, gdzie najmocniej bije moje musicalowe serce. Ani przez chwilę przez te osiem miesięcy życia tu nie żałowałam mojej decyzji... a takie wieczory, jak ten sprzed ponad tygodnia przypominają mi, dlaczego wybrałam właśnie Śląsk i dlaczego jestem tu o wiele, wiele szczęśliwsza.

poniedziałek, 14 października 2019

Jak wytresować... mężczyznę? Poradnik rzeszowskiego Ave Teatru według Johna von Düffela

Najpierw była powieść autorstwa Esther Vilar. Następnie niemiecki pisarz John von Düffel postanowił przenieść ją na deski teatru. Obecnie ta przekornie zatytułowana sztuka: "Tresowany mężczyzna", zostaje wzięta na tapet przez Ave Teatr z Rzeszowa. Reżyserowana przez, a jakże, mężczyznę - Marcina Sławińskiego - snuje opowieść ustami trzech kobiet oraz... chciałoby się dodać: "jednego mężczyzny", jednak jeśli w całej tej historii można wskazać osobę, której brutalnie i raz na zawsze zamknięto usta, to jest nią właśnie tytułowy Sebastian. Pozostańmy więc przy tym, iż historię poznajemy z ust trzech skrajnie różniących się od siebie kobiet, a towarzyszący im przedstawiciel płci brzydkiej jest jedynie czymś w rodzaju obiektu naukowego. Obiekt ten podlega ciągłej obserwacji i staje się punktem odniesienia wielu feministycznych rozważań... 
   Stosunek do męskości wydaje się tu żywcem wyjęty z uniwersum "Seksmisji", tak samo, jak wszechobecność i dominacja estrogenu. Nie ma tu ratunku dla rodzaju męskiego - widzimy świat, w którym kobieta stoi na złotym piedestale i jest bezwzględnym warunkiem istnienia każdego syna Adama. Choć pewnym pocieszeniem może być fakt, iż nawet najdziwniejszy podział ról między dwojgiem zakochanych nie stanowi problemu, jeśli tylko sami zakochani (lub ich bliscy) takiego problemu nie widzą. Szczęście i porozumienie są tu możliwe, choć wymagają długich i bolesnych negocjacji.
   Jaki jest "Tresowany mężczyzna" w wykonaniu Ave Teatru z Rzeszowa? Bez wątpienia zabawny; myślę, że nie tylko żeńska część widowni ma szansę dobrze się bawić, ponieważ oprócz bezlitosnego portretu Seby, znajdziemy tu mnóstwo gagów, damsko-męskiej filozofii... a także szczyptę pikantnego humoru. I nie oszukujmy się: żadna kobieta nie jest tu wynoszona do rangi bogini, ponieważ każda z trzech bohaterek reprezentuje nie tylko kolejne oblicze kobiecości, ale również barwny zestaw charakterystycznych dla płci pięknej wad. Dzięki temu mamy szansę nie tylko pośmiać się serdecznie na dobrej komedii, ale także uświadomić sobie działanie naszej własnej natury. Choć niekoniecznie w celu refleksji i obietnicy poprawy...
   Bez wątpienia jednym z największych walorów przedstawienia jest przekład Karoliny Bikont, który nie tylko wykorzystuje zabiegi językowe obrazujące konkretne środowiska, ale też jest pełen przezabawnych neologizmów (za mistrzostwo uważam "sperminatora"). Równie ważnym i dobrze przemyślanym elementem są tu, oczywiście, kreacje aktorskie. Stworzony przez Kornela Pieńko Seba jest doskonałym smaczkiem tego bardzo kobiecego spotkania z teatrem. Pomimo zapantoflowania swojej postaci, tworzy on faceta stuprocentowego, posiadającego dumę i ambicje, a także buntującego się przeciwko żeńskiej tyranii w swoim życiu. Nie ulega jednak wątpliwości, że prym w tym spektaklu wiodą kobiety. Przede wszystkim Beata Zarembianka jako matka Heleny oraz Małgorzata Machowska jako matka Seby. Ta pierwsza zachwyca nie tylko dopasowaną sukienką i słodkimi uśmiechami, ale też niezwykłym urokiem; jest to kreacja pełna seksapilu, w którą się wierzy, a bohaterce wybacza się absolutnie wszystko, od niekontrolowanego używania karty kredytowej męża po przyzwolenie na bycie "słodką idiotką". Z kolei postać Małgorzaty Machowskiej to fenomenalnie wykreowany żołnierz w obcasach, który pomimo swojego komicznego charakteru, wciąż pozostaje pełen kobiecego czaru. Wielkie chapeau bas za tę kreację, która zachwyca, bawi i pozostaje w głowie na długo, a momentami zadziwia refleksją, na jak wiele sposobów można spełniać się jako kobieta. Nie należy również zapominać o Magdalenie Kozikowskiej-Pieńko, która doskonale łączy dziewczęcość i nieporadność z siłą oraz dominacją nad scenicznym partnerem. Jest to zabawna i urocza kreacja - w połączeniu z pozostałymi trzema tworzy spójną całość, wyróżniając się ciętym językiem oraz fantastyczną energią.
   Pomimo, iż "Tresowany mężczyzna" jest spektaklem bardzo kobiecym i naigrawającym się z mężczyzn, trudno tu mówić o jakimkolwiek wyraźnym tle ideologicznym. Jeśli nawet pojawiają się kwestie, które mogłyby zainteresować współczesne rzesze feministek, ich rolą jest głównie wywołanie kolejnych salw śmiechu na widowni. Moim zdaniem ten spektakl jest genialny w swojej prostocie: bawiąc się stereotypami i wywracając je do góry nogami, otwiera szerokie pole do gier psychologicznych i językowych, które do mojego serca trafiają niczym strzała Robin Hooda. Aktorzy, zgrabnie poprowadzeni przez reżysera Sławińskiego, kreują postacie głębokie i wiarygodne, dzięki czemu widz ma szansę przejrzeć się w nich jak w lustrze. I pomimo, iż oglądamy spektakl rozrywkowy, jest to bez wątpienia rozrywka dobra i wartościowa, na którą bez obaw możemy zapraszać rodziny i przyjaciół.  

środa, 25 września 2019

Musicalowe wyznanie winy, czyli spektakle, które już dawno powinnam zobaczyć, a jeszcze tego nie zrobiłam

Przyszedł czas, by spojrzeć smutnej prawdzie prosto w oczy: moje życie musicalowej fanki nie wygląda tak, jak powinno. Blog świeci pustkami, a torba podróżna leży w kącie i nie zanosi się, bym miała jej w niedługim czasie użyć. Gdy inni rozmawiają o nowościach na polskich scenach, ja tylko robię wielkie oczy i dyskretnie wycofuję się z dyskusji. 
     Czy tak być powinno? 
     Czy TAK postępuje blogerka musicalowa?
  Proszę państwa... Jako, że w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy zaledwie raz byłam na musicalu poza Teatrem Rozrywki w Chorzowie, chciałabym publicznie wyznać swoje winy. Składają się na nie WSZYSTKIE NIEOBEJRZANE PRZEZE MNIE MUSICALE. 
    No dobra, może nie wszystkie... Wszak istnieją tytuły, na które po prostu się nie wybieram, a jednym z nich jest choćby "Doktor Żywago". Nie dlatego, że mam coś wybitnie przeciwko niemu, bo wcale tak nie jest - ale mam swoje powody, dla których wycieczka do Białegostoku to coś, czego po prostu nie planuję. W przeciwieństwie do wycieczek do Łodzi, Poznania, Gdyni... czy choćby Warszawy, bo tam, wiadomo, prowadzą wszystkie musicalowe drogi.
   Nie powiem, istnieje kilka powodów odpowiedzialnych za taki stan rzeczy. Choćby czerwiec tego roku był dla mnie wyjątkowo trudny... Pamiętam jak dziś, że byłam tak zajęta sprawą dyrektor Gajewskiej, że ledwie zauważyłam premiery "Miss Saigon" i "Śpiewaka Jazzbandu", a odliczanie do nich w zasadzie kompletnie przegapiłam. Przechodząc do mniej drastycznych kwestii: po mojej przeprowadzce z Łodzi do Chorzowa pojawiły się zwykłe, geograficzne przeszkody, dla których tych wycieczek zrobiło się mniej. No i dochodzi do tego fakt, iż od ponad roku nie przysługują mi żadne zniżki na pociągi... Jako, że jestem córką kolejarza i miałam dodatkową super zniżkę, ten szok po 26 urodzinach był podwójnie bolesny. Serio, oddajcie mi czasy, kiedy za podróż trasą Łódź Fabryczna-Katowice płaciłam 11 zł...
   Ale nie jestem znowu taka uboga, by nie móc pozwolić sobie na musicalowy wyjazd raz na miesiąc. Mam co nadrabiać... O tym właśnie chciałabym dzisiaj napisać: o spektaklach przeze mnie oczekiwanych, ale z jakiegoś powodu wzgardzonych. O nadziejach i tęsknocie, o wstydzie i obietnicy poprawy.
   Kochani... oto moje musicalowe wyznanie winy, czyli wszystkie spektakle, które już dawno powinnam zobaczyć, a jeszcze tego nie zrobiłam.
      Uwaga - będzie długo.

Avenue Q (Teatr Muzyczny w Gdyni)
Trochę podejrzewam, że ten musical nie do końca wpisuje się w moją stylistykę... Jednak słyszałam o nim tyle dobrych rzeczy, że gdzieś w głębi duszy kiełkuje we mnie ogromna potrzeba, by poświęcić mu swój czas. Gdynia należy do tych miejsc na musicalowej mapie Polski, które kształtują naszą tradycję musicalową, a wystawiane tam tytuły praktycznie z miejsca zaczynają uchodzić za kultowe. Nigdy nie daruję sobie przegapienia "Spamalota" i bardzo, bardzo nie chcę, by płaszczem zapomnienia nakryło się dla mnie kolejne baduszkowe dzieło.

Bem! Powrót Człowieka-Armaty (Teatr Syrena)
W Polsce powstaje wiele dzieł, które nazywa się "musicalami", choć w moim odczuciu z musicalami nie mają zbyt wiele wspólnego (jest wiele form teatru muzycznego, a nazwa "musical" zdecydowanie jest nadużywana kosztem choćby śpiewogry, czy dramatu muzycznego). I może właśnie to jest powodem mojego zbyt ostrożnego podchodzenia do rodzimych produkcji. Ale rezygnując z kolejnego polskiego musicalu, tak naprawdę sama sobie odbieram szansę na zmianę zdania - a może nawet kształtowanie polskiej sceny musicalowej? Teatr Syrena pod wodzą Jacka Mikołajczyka, który niejeden musical w życiu widział, jest najlepszym miejscem na przełamanie moich obaw... Tym bardziej, że o "Bemie" słyszałam same dobre rzeczy.

Cabaret (Teatr Scena STU w Krakowie)
Odkąd ten musical zagościł na deskach Teatru Rozrywki w Chorzowie, mój raczej chłodny stosunek do niego uległ zmianie właściwie o 180 stopni. Teraz jest to dzieło, które mam potrzebę odkrywać i prześwietlać ze wszystkich możliwych stron, a nic nie sprzyja temu bardziej, niż zobaczenie go w innej inscenizacji. W dodatku Scena STU w Krakowie, jako mogąca pochwalić się muzyczną przeszłością, budzi we mnie ogromną ciekawość; to właśnie tutaj na kilka lat przed prapremierą "Metra" triumfy święciła śpiewogra "Pan Twardowski", wyreżyserowana przez Krzysztofa Jasińskiego. (Który notabene maczał też palce w obecnie wystawianym tam "Cabarecie".) Myślę, że jest to coś, czego nie mogę sobie darować.

➢ Cabaret (Teatr Powszechny w Radomiu)
Kolejną polską inscenizację "Cabaretu" chciałabym odwiedzić w zasadzie z tych samych powodów: z chęci ciągłego zgłębiania tytułu, jak również z ciekawości sceny, która z musicalami raczej się nie kojarzy, ale która przecież na trwałe zapisała się w polskiej historii tego gatunku. Bo gdzie odbyła się premiera "Józefa..." w 1996 roku? Właśnie w Radomiu. Z tego właśnie powodu tamtejszy Teatr Powszechny jest miejscem, które obowiązkowo chcę odwiedzić.

Chicago (Teatr Variete w Krakowie)
Jeden z moich ulubionych musicali i miasto, do którego dojadę w dwie godziny? Nie mam dla siebie usprawiedliwienia. Zwłaszcza, że na tamtejszą "Operę za trzy grosze" dotarłam w czasach, gdy jeszcze mieszkałam w Łodzi i było to straszne obciążenie zarówno fizyczne, jak i finansowe. Chyba nawet Billy Flynn nie znalazłby dla mnie usprawiedliwienia.

➢ Człowiek z La Manchy (Teatr Powszechny w Radomiu)
Jak wyżej, Radom jest dla mnie nieodkrytą wyspą, która mnie fascynuje od dawna. W sumie tak samo, jak "Człowiek z La Manchy"... Musical ten widziałam już w Łodzi i Bielsku-Białej i choć przyniósł mi wiele zachwytów, również obsadowych (Wiktoria Węgrzyn - najlepsza Aldonza na świecie!!!), czuję, że w treści wciąż ukrytych jest przede mną wiele niuansów, które mogłyby mnie bardzo wzbogacić. Co prawda, najchętniej szukałabym ich w Teatrze Polskim na Podbeskidziu, bo tamtejsza inscenizacja jest jednym z najpiękniej zrobionych musicali, jakie widziałam w Polsce, jednak perspektywa obejrzenia wszystkich bieżących wystawień jest dla mnie niezwykle kusząca.

Evita (Teatr Muzyczny w Poznaniu)
Do fanek musicalowej historii Evy Peron jakoś nigdy specjalnie nie należałam... Ogólnie temat biografii jest dla mnie dosyć drażliwy, bo rzadko znajduję w kinie, czy na scenie taką, która by mnie zadowalała. Jednak Evita ma u mnie dwa ogromne plusy: muzykę Andrew Lloyda Webbera, który ostatnio przeżywa wspaniały renesans w moim życiu, a także fakt, iż (choć może zabrzmi to okrutnie w kategorii zalet) Eva Peron żyła bardzo krótko, dlatego też rozpiętość czasowa opowiadanej historii nie jest przytłaczająca. Do filmu z główną rolą Madonny mam spory dystans, ale uważam, że dobra sława tego musicalu to wystarczający powód, by dać szansę jego wersji scenicznej. W końcu tak samo zakochałam się w "Rencie"... Najpierw nieudana randka z filmem, a potem ognisty romans z wersją sceniczną.

➢ Footloose (Teatr Muzyczny w Poznaniu)
Jestem megafanką musicali bogatych w taniec. Oczywiście, przed obejrzeniem inscenizacji trudno jest mi cokolwiek oceniać, jednak "Footloose" to sztuka, która powinna ociekać wspaniałą, taneczną energią. A dodatkowo obecność jednego z moich ulubionych utworów, czyli "Holding out for a hero" sprawia, że w zasadzie jest to dla mnie pozycja obowiązkowa. Tylko ten Poznań jest tak daleko... Polecacie jakieś fajne książki do pociągu?

➢ Gorączka Sobotniej Nocy (Teatr Muzyczny w Gdyni)
Film z Johnem Travoltą pokonał mnie już po kilku minutach seansu. Lata 60-te i 70-te zdecydowanie nie należą do mojego ulubionego okresu musicalowego, więc fakt, iż na mojej liście znajduje się słynne "Saturday Night Fever" jest odrobinkę naciągany. Niemniej obiecuję sobie po nim kilka genialnych scen tańca, dlatego jeśli tylko pojawi się okazja, pojadę do Gdyni. W końcu, jeśli mi się nie spodoba, zawsze będę mogła pójść połazić po plaży...

Hallo Szpicbródka (Teatr Syrena)
Powiedzcie mi, dlaczego film o Królu Kasiarzy jest tak mało popularny wśród polskich fanów musicalowych? Jeżeli nawet jego twórcy nie do końca rozumieli ideę musicalu, to w zadziwiający sposób udało im się uchwycić atmosferę kinowych produkcji z czasów Golden Age. Nie widzę ani jednego powodu, dla którego temu dziełu miałoby się odmawiać prawa do nazywania go pełnoprawnym musicalem. Na szczęście, Teatr Syrena najwyraźniej podziela moje zdanie, co ja do tej pory haniebnie ignorowałam. No dobra... raz już prawie kupiłam bilet, ale na wypatrzony przeze mnie dzień zmieniła się obsada. I chociaż zobaczenie na scenie Hanny Śleszyńskiej byłoby dla mnie ogromnym zaszczytem, to jednak z utęsknieniem czekam na Makosię w wykonaniu Beaty Jankowskiej-Tzimas. I mam nadzieję, że będzie to również okazja, by tej wspaniałej Artystce podziękować za jej wkład w moje dzieciństwo...

➢ Kinky Boots (Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy)
Krzysiek Szczepaniak w głównej roli to w zasadzie wystarczający powód, by wybrać się na ten musical. Naprawdę żałuję, że nie pojechałam na Kinky, gdy mieszkałam w Łodzi i miałam w zasadzie rzut beretem do Dramatycznego... Co prawda, moje doświadczenia z "Cabaretem", jak również świadomość, iż teatr, jak sama nazwa wskazuje, dramatyczny, być może nie zaspokoi wszystkich moich oczekiwań, to dosyć spore przeszkody... Ale wiem, że jeśli tytuł zejdzie, zanim zdążę go zobaczyć, będę niepocieszona do końca życia.

➢ Miss Saigon (Teatr Muzyczny w Łodzi)
Jeszcze nie zdążyłam na dobre zadomowić się w Chorzowie, a w moim byłym sąsiedztwie zagościł taki megahit... W dodatku sława Joanny Gorzały dotarła do mnie pomimo mojego ograniczonego pola widzenia, skupionego na aferze wokół dyrektor Gajewskiej - uważam to za najlepszą recenzję talentu tej młodej Artystki. Mam nadzieję, że "Miss Saigon" nie zagrzeje zbyt długo miejsca na mojej liście wstydu, bo jest to tak cudownie dołująca historia, że nie wyobrażam sobie bez niej tegorocznej jesieni.

➢ Next to normal (Teatr Syrena)
To jest ten moment, gdy policzki pieką mnie najmocniej. Nigdy nie kryłam się z moją miłością do psychologicznych historii, a sam tytuł mam wyryty w głowie już od kilku ładnych lat (fanki Aarona Tveita zrozumieją...). Kiedy dowiedziałam się o planach wystawienia go, miałam ochotę tańczyć... Teraz, prawie pół roku po premierze, mam ochotę co najwyżej zapaść się pod ziemię.

➢ Nine (Teatr Muzyczny w Poznaniu)
W zasadzie, sprawdzając bieżące repertuary teatrów, nie spodziewałam się, że ten tytuł jeszcze zastanę. To tylko pokazuje moje zamknięcie na wszystko, co nie jest związane ze Śląskiem... To ciekawe, ale Śląsk można albo omijać szerokim łukiem, albo w nim utknąć na stałe. Może będę osobą, która to zmieni?... Warto próbować. W każdym razie, z "Nine" było mi do tej pory nie po drodze, choć miałam momenty zachwytu utworem "Be Italian". Ale tematyka produkcji filmowej w musicalu i związanych z nią perypetii życiowych do tej pory dawała mi same pozytywne odczucia... Nie pytajcie, ile razy byłam na "Bulwarze Zachodzącego Słońca" i "Deszczowej Piosence".

➢ Once (Teatr Roma)
Muszę się przyznać, że do kwestii, czy "Once" jest musicalem, mam poważne wątpliwości. Wiem, że czasy się zmieniają, gatunek ewoluuje... Ale gdzie podziały się piękne, taneczne zbiorówki? Po obejrzeniu "La La Landu" stwierdzam z niejaką ulgą, że nie tylko ja za nimi tęsknię i to mi daje nadzieję, że mordercze sekwencje wykonywane z poświęceniem zdrowia przez główną obsadę powrócą... A tymczasem do "Once" chciałabym podejść jak do sentymentalnej historii z pięknymi piosenkami. Taka luźna powtórka z "Pięciu ostatnich lat".

➢ Skrzypek na dachu (Teatr Powszechny w Radomiu)
I znów wracamy do Radomia... Jestem naprawdę pozytywnie zaskoczona, że w tym tak zapomnianym przez fanów musicalu miejscu można znaleźć aż trzy tak wspaniałe tytuły. "Skrzypek na dachu" jest tym, co do którego miałam swojego czasu ambitne plany - ponieważ doliczyłam się aż ośmiu bieżących wystawień w Polsce, chciałam zobaczyć wszystkie. Ten szalony pomysł jak zwykle zweryfikowało życie, bo zarówno podróże, jak i spektakle kosztują, a czas dzielony między pracę i dom rzadko pozwala na coś więcej. Ale radomski Skrzypek niezmiennie pozostaje na mojej liście marzeń do spełnienia, a co za tym idzie - w moim wyznaniu winy również musi się pojawić.

➢ Śpiewak Jazzbandu (Teatr Żydowski w Warszawie)
O tym dziele wiem tylko tyle, że był to pierwszy historyczny film dźwiękowy... i że pojawił się w "Deszczowej Piosence", bynajmniej nie bijąc rekordu klapy w drugim tygodniu po premierze. Był to początek końca kariery kinowej Liny Lamont... Kto wie, może Norma Desmond miała podobny problem? Wszak w obu tych przypadkach wielkie kariery pokończyły się w roku 1927, razem z zainstalowaniem pierwszych głośników w kinach... Ale dość dygresji. Nie wiem, czego powinnam spodziewać się po tym musicalu, ale ze względu na moją ogromną sympatię do kultury żydowskiej, uważam to za mój obowiązkowy punkt najbliższych kilku miesięcy.

➢ Wiedźmin (Teatr Muzyczny w Gdyni)
Na temat musicalu inspirowanego opowiadaniami Andrzeja Sapkowskiego słyszałam różne opinie. Jednak nie ulega wątpliwości, że kolejna produkcja Wojciecha Kościelniaka jest czymś, co naprawdę warto wpisać do swojego kalendarza - świadczą o tym chociażby zdjęcia ukazujące bajeczne kostiumy oraz mroczną scenografię. Zaś płyta z muzyką, która swojego czasu wpadła w moje ręce, może nie jest zbiorem hitów, ale jej wspaniały klimat pozwala doskonale wczuć się w atmosferę świata, który oglądamy oczami Geralta. Myślę, że gdybym zrezygnowała z poznania tej inscenizacji, mogłabym tego bardzo, bardzo żałować.


Moje wyznanie winy byłoby znacznie dłuższe, gdybym postanowiła wymienić również premiery obecnego sezonu - w końcu im również zamierzam poświęcić uwagę. Jednak tym razem postanowiłam skupić się wyłącznie na zaległościach, po prostu, aby uświadomić sobie, ile ich jest. Cóż... zobaczenie tej listy, spisanej i opublikowanej ku hańbie memu lenistwu, jest pierwszym, całkiem przyzwoitym kubłem zimnej wody. I choć zapewne jednego sezonu mi nie wystarczy, aby obejrzeć to wszystko (a zakładam, że wśród tych tytułów znajdę przynajmniej kilka, do których będę chciała wracać...), jednak już teraz warto zrobić sobie pierwsze postanowienia i wydać pieniądze na bilety.

W tym miejscu mogłabym skończyć, jednak chciałabym - ponieważ podejrzewam, że nie tylko ja przegapiłam ten czy inny fajny spektakl - nieco pomóc wam zebrać się do kupy i wyjechać na fajny musical. Pomogą wam w tym przede wszystkim:

grupa facebookowa 

Wyzwanie Musicalowe 2019/2020

gdzie będziemy się nawzajem wspierać w realizowaniu wyzwania, które ogłosiłam
dwa tygodnie temu na moim blogu


a także...

KONKURS


w którym możecie wygrać wejściówki na musical "Cabaret" 
w Teatrze Rozrywki w Chorzowie!


Sezon 2019/2020 już ruszył z kopyta... warto dotrzymać mu kroku! Tego życzę wam... i sobie. PRZEDE WSZYSTKIM sobie.


piątek, 6 września 2019

Dołącz do Wyzwania Musicalowego 2019/2020!

I nastał ten moment - cudowny moment! - gdy rozpoczęliśmy sezon artystyczny 2019/2020!
   Wydaje się, że trzeba być albo Harrym Potterem, albo polskim fanem musicalu, by z utęsknieniem wyczekiwać września... Ale naprawdę trudno się z tym nie zgodzić. Bo nawet, jeśli wakacyjne kalendarium kulturowe w Polsce przewiduje jakieś wydarzenia z rodzaju naszych największych upodobań, to jednak jest to tylko ułamek faktycznego naszego zapotrzebowania... Tęsknota za tytułami, za miejscami, za ludźmi - to wszystko prześladuje nas przez bite dwa miesiące. I żaden letni przegląd, żadne kino musicalowe, ani nawet żaden West End nam tego nie zastąpi.
   Kończąc ten przydługi wstęp, chciałabym was serdecznie powitać w nowym sezonie... i przedstawić mój najnowszy pomysł na małe urozmaicenie tych obiecujących dziesięciu teatralnych miesięcy. Wielokrotnie widziałam w sieci roczne wyzwania, przede wszystkim czytelnicze. I tak sobie już od stycznia realizując jedno z takich wyzwań, pomyślałam, że naprawdę szkoda by było, by takiej zabawy zabrakło w świecie polskiego musicalu. Jeśli kojarzycie takie wyzwania czytelnicze, już mniej więcej wiecie, z czym do was przychodzę. Jednak, aby wszystko było jasne i klarowne, napiszę wam, z czym to wszystko się je.
   Wyzwanie Musicalowe 2019/2020 składa się z 10 kategorii - po jednej na każdy miesiąc sezonu. Każda kategoria to jedno obejrzane przedstawienie. Oczywiście, nie musimy dla każdego obejrzanego przez nas musicalu szukać miejsca na tej liście - grunt, to od 1 września 2019 do 30 czerwca 2020 zrealizować wszystkie punkty. W końcu sezon jest długi i szeroki, a cel zabawy to przede wszystkim obudzenie w nas wszystkich motywacji do wyjścia poza swoją musicalową strefę komfortu.
   To co, dołączacie?
   Przede wszystkim, poznajcie tegoroczne kategorie!





A teraz pozwólcie, że każdej z wymienionych kategorii poświęcę kilka linijek wyjaśnienia.

Musicalowa premiera sezonu

   Nie byłoby nowego sezonu teatralnego bez zapowiedzi tytułów, które lada dzień wejdą pod kulturowe strzechy. A że warto być na bieżąco - niech w waszych planach pojawi się miejsce na co najmniej jedno takie wydarzenie. Możliwości jest mnóstwo, od polsko-czeskiej granicy po gdyńskie wybrzeże: "Pippin" w Poznaniu, "Rock of Ages" w warszawskiej Syrenie, "Aida" w Romie, "My Fair Lady" w Szczecinie... A już niebawem swoje musicalowe niespodzianki wyciągnie z rękawa między innymi Teatr Rozrywki w Chorzowie. Rzecz jasna, oficjalnie NIC NIE WIEMY... ale miejsce na liście wyzwaniowej szykować warto.

Jeszcze raz ten sam spektakl  

   Znacie to słynne "Po co idziesz znowu na ten sam spektakl"? Każdy musicalowy fan zna. Czy stoi za tym zbyt mało interesujących nas tytułów, czy zbyt wielka miłość do jednego konkretnego, to już nie ma znaczenia. W tym sezonie po prostu znajdźcie w swoim musicalowym terminarzu miejsce na coś, co już kiedyś skradło wasze serce. I niech rodzina i znajomi mówią, co chcą - po prostu postawcie w domu puszkę z napisem "5 zł za każde «Po co idziesz znowu na ten sam spektakl?»" i czekajcie, aż kasa na kolejną wizytę na ulubionym tytule uzbiera się sama.

Musical mający w tle wydarzenia historyczne

   Nic nie pisze się tak dobrze, jak słowa, czy muzykę stylizowane na epokę... Albo też na ich doskonałą lub mniej doskonałą parodię. Czy tak samo dobrze się je ogląda? Zależy od gustu. Niemniej wszechstronność tego nurtu pozwoli chyba każdemu z was znaleźć coś dla siebie, nawet bez konieczności wyjeżdżania za granicę. Jednak warto tutaj zaznaczyć, iż głównym bohaterem tej części wyzwania jest lekcja historii - dlatego wszystkie Wiedźminy i inne Hejdestałny muszą zadowolić się którąś z pozostałych kategorii. Tutaj naszym największym sprzymierzeńcem okazuje się Łódź, gdzie trudno jest znaleźć musical BEZ tła historycznego. Niemniej, jeśli przyjrzeć się bliżej repertuarom, polskie teatry w tej konkretnej dziedzinie niemiłosiernie nas rozpieszczają - dlatego osoby, którym do głowy przychodzą wyłącznie pożegnani niedawno "Piloci", mogą odetchnąć z ulgą.

Koncert musicalowy

   Czy jest coś piękniejszego od takiego muzycznego vademecum utworów musicalowych? Koncerty to nieodłączna część życia każdego fana, a ich ilość oraz różnorodność pozwala na spokojne przejście do głowienia się nad następną kategorią. Mamy przecież niezawodnego Accantusa z jego nową trasą koncertową, mamy Kubę Wociala... Mamy też cały szereg koncertów dziecięco-młodzieżowych, które swoim poziomem i zaangażowaniem przewyższają niejedną profesjonalną produkcję. Słowem: można przebierać i wybierać, a nim się obejrzymy, ten punkt wyzwania odhaczymy jakieś dziesięć razy.

Niemusicalowy spektakl ulubionego artysty musicalowego

   Coś na rozgrzanie szarych komórek. Macie musicalowych ulubieńców? Pytanie! Wymieniajcie, a ja idę po paluszki.
   Już? To teraz zwińcie tę listę, żeby nie zbierała kurzu z podłogi i po kolei sprawdzajcie, czym zajmują się rzeczeni idole poza pracą w musicalu.
   No tak, zapomniałam, że znacie ich harmonogramy na pamięć. Możecie już zatem wykluczyć zdeklarowanych wokalistów, dubbingowców i pedagogów - gwarantuję wam, teraz dotrzecie jak po sznurku do jakiegoś tytułu, który budził wasze zainteresowanie, a na który (z powodu nawału musicali) nigdy nie mieliście czasu. Prawda, jakie to proste?

Musicalowa inscenizacja, która miała swoją premierę przed 2015 r. 

   Tytuły starsze, niż 4 sezony, okazują się coraz rzadszym zjawiskiem - zwłaszcza w Chorzowie, który w ciągu ostatnich dwóch lat został wprost zdziesiątkowany pod względem przedstawień. Trochę szkoda, bo poleciłabym tu "Billy'ego Elliota", a sama wpisała na tym punkcie listy "Niedzielę w parku z Georgem"... Na obu tych nieodżałowanych przeze mnie musicalach byłam tylko raz, już na pożegnalnych setach. Jako wniosek przychodzi mi do głowy parafraza słynnego cytatu księdza Twardowskiego: "Spieszmy się oglądać musicale, tak szybko schodzą". Może dzięki tej kategorii odkryjecie coś, czym zdążycie się nacieszyć, zanim artyści zaczną szykować żarty na zieleninę...

Musical w tłumaczeniu Daniela Wyszogrodzkiego 

   Sława tego tłumacza moim zdaniem zasługuje na osobny punkt wyzwania. Zwłaszcza, że jego zrealizowanie nie będzie wymagało od żadnego fana wycieczki przez cały kraj. Północ ma "Gorączkę Sobotniej Nocy", centrum "Les Misy", a Białystok z "Doktorem Żywago" i "Upiorem w Operze" może już sobie parzyć herbatę i za zaoszczędzone na pociągach pieniądze pójść do BTLu (idźcie na "Texas Jima"!!!). Ja również ze stoickim spokojem idę sobie zrobić coś do picia, a jak wrócę, sprawdzę, kiedy w Rozrywce grają "Producentów". I kompletnie nie przeszkadza mi to, że byłam na nich już pięć albo sześć razy. (A o tej puszce na piątaki pisałam całkiem serio.) 

Spektakl, który chcę zobaczyć, a jeszcze mi się nie udało 

   Tutaj każdy musi sobie zrobić indywidualny rachunek sumienia... Ale jest raczej mało prawdopodobne, że w życiu szanującego się fana musicali taki tytuł nie istnieje. Ja ich mam sporo. Oj, sporo... Zeszły sezon upłynął mi głównie pod znakiem Rozrywki (niczego nie żałuję!), a teraz, zanim mój teatralny dom zaskoczy mnie czymś nowym, czas rozprawić się z Duchem Nieobejrzanych Spektakli. Co i wam polecam!

Musical bez szczęśliwego zakończenia 

   Widzowie dzielą się na takich, którzy wstydzą się płakać w teatrze, jak i takich, którzy to uwielbiają. Ja należę zdecydowanie do tej drugiej kategorii. Mówcie, co chcecie, ale ja uważam, że to słynne, znane już w starożytnej Grecji katharsis to coś, co warto sobie zafundować przynajmniej raz w sezonie. Moim ulubieńcem i faworytem w tej dziedzinie jest - oczywiście! - chorzowski "Bulwar Zachodzącego Słońca". I uczciwie zakładam, że mogłabym tylko tym jednym tytułem zapełnić połowę listy; tak dobrej, tak tragicznej i tak rozbijającej mnie emocjonalnie historii nie ma i chyba jeszcze długo nie będzie. 
   ...Że inny spektakl bez szczęśliwego zakończenia? Ponoć w Łodzi grają dwa największe dzieła Schönberga... Reszta to spoilery, więc moja rada brzmi: szukajcie, aż znajdziecie. 

Musicalowa pielgrzymka

   Zanim część z was zarezerwuje sobie bilety na "Jesus Christ Superstar", a część zrezygnuje z wyzwania, uspokajam: głównym założeniem tego punktu jest po prostu wyjazd. Wycieczka. Wyprawa. Trasa musicalowa... Możecie to nazywać, jak chcecie, ale w moim słowniku fanki musicalowej od pewnego czasu gości słowo "pielgrzymka" - w znaczeniu takim trochę bardziej odsakralnionym i humorystycznym. Jakby nie patrzeć, dalekie wyprawy musicalowe mają w sobie wiele z pielgrzymki, choć są zdecydowanie formą zabawy. A pielgrzymuje musicalowo ten, kto po prostu udaje się na musical do miasta innego, niż to, w którym mieszka, lub w którym najczęściej w tym teatrze bywa. Bo nie da się kochać musicali i nie JEŹDZIĆ na musicale. Mówię to ja, która do Rozrywki chodzę z buta. To wstawanie o świcie, to wracanie nad ranem, to łażenie bez celu po obcym mieście i to wgapianie się w obcą scenę, na której jest tak mało znanych twarzy - to wszystko brzmi jak obietnica wspaniałej, musicalowej przygody, na którą warto znaleźć czas w swoim kalendarium.


   Jest jeszcze jeden ważny element tej listy - małe koło ratunkowe, które daje nam możliwość obejrzenia dwóch z wymienionych tu rodzajów przedstawień w formie filmowej. No bo umówmy się, jednym z nieodłącznych elementów życia musicalowego fana są jednak produkcje ekranowe... Kto takowych nie ogląda, niech pierwszy rzuci kamień!

   Ponieważ, jak sądzę, wszystko jest już jasne, nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy sobie nasze wzywanie rozpoczęli. Grafikę z wyzwaniem możecie pobrać TUTAJ ← wydrukujcie sobie, powieście na ścianie i zapisujcie, co, gdzie i kiedy obejrzeliście! Oczywiście relacja z mojego realizowania wyzwania jest jednym z obowiązkowych punktów mojego blogowego kalendarium na ten sezon!
   Kto pierwszy zakończy Musicalowe Wyzwanie 2019/2020? Do biegu, gotowi... czas na musicale!!!

czwartek, 13 czerwca 2019

Trwa walka o wolną Rozrywkę. #MuremZaTeatrem

Nie ulega wątpliwości, że ostatni tydzień był dla Teatru Rozrywki czasem wyjątkowo trudnym: w efekcie podsłuchania i udostępnienia prywatnej rozmowy Aleksandry Gajewskiej, została ona odwołana ze stanowiska dyrektora. Nagranie wyciekło do sieci 29 maja, 4 czerwca pani dyrektor otrzymała maila z informacją o podjętej przez Marszałka Województwa Śląskiego decyzji, a dwa dni później solidarną rezygnację ze swojego stanowiska dyrektora artystycznego złożył Jacek Bończyk. Mając za sobą rok ciężkiej i owocnej pracy, a na koncie wiele sukcesów oraz rosnące zainteresowanie widzów, dwójka najbardziej zasłużonych osób w całej instytucji została odebrana teatrowi, artystom... i całemu miastu. Teatr Rozrywki, od lat uważany za wizytówkę Chorzowa, w tym momencie czeka na ogłoszenie nowego konkursu - lub na informację o jego braku i przywróceniu Aleksandry Gajewskiej na stanowisko, którego nigdy nie powinno jej się odbierać.
   W sieci nie brakuje głosów poparcia dla byłego (oby chwilowo!) dyrektorstwa Rozrywki, jednak cała sprawa nie dla każdego może wydać się jasna i klarowna. Problem zahacza o wiele dziedzin, od prawa, przez politykę i dziennikarstwo, po kulturę i etykę. Dlatego bardzo bym chciała, aby ten tekst był nie tylko głosem poparcia dla Teatru Rozrywki, ale by wyjaśnił pewne budzące wątpliwości kwestie. Bo w moim odczuciu decyzja o przywróceniu dyrektor Gajewskiej powinna być tylko kwestią czasu i czekam niecierpliwie, aż tak właśnie się stanie. Bo obserwując działalność Teatru Rozrywki na przestrzeni ostatnich kilku lat, nie potrafię nie zauważyć i nie docenić, jak wiele zmieniło się na dobre na przestrzeni sezonu 2018/2019.

Czy nagranie portalu Silesia24 miało prawo zostać umieszczone w sieci?


   Zacznijmy od powodu tej całej batalii, jakim jest nagranie, które pojawiło się w sieci 29 maja. Chwilowo odetnijmy się od jego treści i zwróćmy uwagę na okoliczności, w jakich ono powstało: kamera została włączona przed oficjalnym rozpoczęciem konferencji prasowej, a znalazła się na nim prywatna rozmowa Aleksandry Gajewskiej oraz Jerzego Bończaka. 
   Myślę, że warto w tym miejscu sięgnąć do Kodeksu Etyki Dziennikarskiej, które opublikowało na swoje stronie internetowej Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Możemy tam przeczytać w punkcie 2:
Informacje powinny być zrównoważone i dokładne, tak by odbiorca mógł odróżnić fakty od przypuszczeń i plotek, oraz powinny być przedstawiane we właściwym kontekście i opierać się na wiarygodnych i możliwie wielostronnych źródłach. 
Następnie punkt 5 mówi:
W zbieraniu materiałów nie wolno posługiwać się metodami sprzecznymi z prawem i nagannymi etycznie; ukryta kamera i mikrofon czy podsłuch telefoniczny są dopuszczalne wyłącznie w przypadku dziennikarstwa śledczego (...) 
kolejno punkt 9: 
Rozmówcy powinni być poinformowani, w jaki sposób zostaną wykorzystane ich wypowiedzi; (...).
Na uwagę zasługuje również punkt 13: 
Język wypowiedzi powinien być staranny, należy unikać wulgaryzmów i określeń obscenicznych.
   Można mieć wątpliwości, czy pani Gajewska oraz pan Bończak wiedzieli, że przedstawiciel portalu Silesia24 miał włączoną kamerę, jednak tak naprawdę nie ma to znaczenia, ponieważ skupienie rozmówców wyłącznie na sobie nawzajem oraz ich przyciszone głosy (które wymagały dodania napisów, aby nagranie było zrozumiałe) nie pozostawiają cienia wątpliwości, że nie były to słowa przeznaczone dla nikogo, poza nimi samymi. Moim zdaniem przed takimi właśnie działaniami przestrzega KED w punkcie 5. Następnie - 34 sekundy nagrania, dla których jedynym komentarzem dziennikarskim jest jego tytuł: "Bończak: "Co wy tu k*** robicie"?!", w żaden sposób nie są związane z tematem konferencji prasowej - a osoby obecne na nagraniu udostępniły swój wizerunek właśnie na potrzeby owej konferencji i nie miały pojęcia, że zostanie on wykorzystany inaczej (punkt 9). Wydaje się też, że największą rolę w nagraniu odgrywają używane przez reżysera Bończaka wulgaryzmy - a ponieważ dziennikarze powinni brać odpowiedzialność nie tylko za własne wypowiedzi, ale również za te, które udostępniają szerszej publiczności, uważam, że zachodzi tu również sytuacja opisana w punkcie 13.
   W zasadzie trudno odgadnąć, w jakim celu materiał znalazł się w sieci, ponieważ obecne na nim osoby nie zostały przedstawione, tak samo nie zostało podane miejsce wykonania nagrania, czy wyjaśniona okazja. Widzimy dwójkę ludzi, z czego jeden - zapewne tytułowy Bończak - posługuje się niecenzuralnym słownictwem. Jest to pusty obraz, który trudno mi nazwać "informacją", ponieważ żadnej informacji de facto tu nie widzę. W moim odczuciu materiał świadczy źle nie o dyrektor Gajewskiej, czy reżyserze Bończaku, ale wyłącznie o portalu Silesia24 - osobiście odbieram to jako złamanie etyki dziennikarskiej, jak również jako wyraz niekompetencji osób odpowiedzialnych za powstanie materiału.

Marszałek daje pracę, więc on może ją odebrać?


   Ponieważ Teatr Rozrywki jest instytucją publiczną i należącą do Urzędu Marszałkowskiego, jego dyrektor zostaje powołany przez Marszałka Województwa Śląskiego. Wydaje się, że między nimi zachodzi taka sama zależność, jak między każdym pracownikiem i pracodawcą - można zatem powiedzieć, że to Marszałek ma decydujący głos w sprawie obecności danego człowieka na stanowisku głowy teatru... Jednak prawda jest trochę inna. Przede wszystkim, Marszałek występuje tutaj w roli organizatora, natomiast właściwym pracodawcą dyrektora teatru jest... po prostu teatr. I choć to Marszałek sprawuje pieczę nad współpracą z dyrektorem, to kwestią decydującą jest zawsze prawo. A co mówi w tym przypadku prawo, a dokładniej Ustawa z dnia 25 października 1991 r. o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej?
Organizator odwołuje dyrektora samorządowej instytucji kultury, o której mowa w art. 16 ust. 2, po zasięgnięciu opinii ministra właściwego do spraw kultury i ochrony dziedzictwa narodowego. (Art. 15, pkt. 4)
   Autorka bloga "Nic do ukrycia", która również pisze o tej sprawie, wystąpiła o dostęp do tych niezbędnych opinii (ponieważ są to informacje publiczne), jednak nie otrzymała odpowiedzi. A ponieważ między pojawieniem się nagrania a zwolnieniem dyrektor Gajewskiej upłynął niespełna tydzień, zachodzi duże prawdopodobieństwo, że tych opinii po prostu nie zasięgnięto. Już sam ten fakt powinien spowodować, że odwołanie dyrektor Gajewskiej jest nieważne, jednak przyjrzyjmy się jeszcze punktowi 6 Art. 15, który mówi o pięciu sytuacjach, w których dyrektor zostaje odsunięty ze stanowiska przed upływem kadencji (która trwa minimum 3 lata):
1) na własną prośbę;
2) z powodu choroby trwale uniemożliwiającej wykonywanie obowiązków;
3) z powodu naruszenia przepisów prawa w związku z zajmowanym stanowiskiem;
4) w przypadku odstąpienia od realizacji umowy, o której mowa w ust. 5;
5) w przypadku przekazania państwowej instytucji kultury w trybie art. 21a ust. 2–6.
   W tym przypadku uznano, iż zaszła przyczyna nr 3. Jednak zarzuty, jakie stawia się pani dyrektor, to po prostu "bierna postawa" i "niespełnianie standardów wymaganych na danym stanowisku". Wiele osób, które zapoznały się z nagraniem portalu Silesia24, nie zgadza się z tymi zarzutami - i ja również. Uważam, że postawa Aleksandry Gajewskiej była, po pierwsze, pełna szacunku do starszego od siebie rozmówcy, a po drugie, nikogo nie obrażała. Padły tu przecież słowa, że reprezentantki Urzędu Marszałkowskiego to "fajne dziewczyny", zaś komentarz dotyczący braku poczucia humoru, już nawet pomijając życzliwy ton pani dyrektor, był jej prywatną opinią zarejestrowaną w sposób - jak już o tym pisałam - który dla mnie jest oburzający.
   Ponieważ nie jestem prawniczką, trudno mi coś więcej napisać odnośnie kwestii prawnej całej sprawy. Dociekliwych odsyłam do bardzo ciekawego artykułu na blogu "Nic do ukrycia": Czy już mamy reżim? (...). Mam jednak nadzieję, że moje argumenty dostatecznie jasno pokazują, dlaczego nie zgadzam się z decyzją Marszałka o odwołaniu Aleksandry Gajewskiej ze stanowiska dyrektora Teatru Rozrywki.

Czy zmiana dyrektora może zaszkodzić Teatrowi Rozrywki?


   Pojawiają się i takie głosy, że funkcja dyrektora jest o wiele bardziej sprawą polityczną, niż artystyczną. To nie pierwsza - i zapewne nie ostatnia - sytuacja, gdy toczy się bój o głowę teatru, a stronami konfliktu są przedstawiciele i sympatycy różnych opcji politycznych. I dlatego należy się pogodzić z tym, że dyrektor to ktoś, kogo można zmieniać jak w kalejdoskopie, a fakt, że odchodzi stary i przychodzi nowy, nie musi zaraz oznaczać, że dany teatr czeka ruina. Czy wobec tego nawoływanie, by "ratować Teatr Rozrywki" nie jest odrobinę przesadzone?
   Moim zdaniem nie jest.
   Przede wszystkim przypomnijmy sobie sprawę Gliwickiego Teatru Muzycznego sprzed trzech lat. Jedną z pierwszych decyzji nowego dyrektora było przemianowanie go na teatr dramatyczny... I choć tradycja teatru muzycznego zostaje tam w pewnym stopniu zachowana, jest to tylko grzecznościowe puszczenie oka do widzów, którzy tęsknią za widowiskami muzycznymi. Na bruku wylądowała orkiestra, na bruku wylądował zespół baletowy, zespół wokalny... Zamknięto działające tam od lat Studium Wokalno-Baletowe, a zespół aktorski został częściowo okrojony, a częściowo wymieniony. Przemianowanie teatru muzycznego na teatr dramatyczny to działanie, za którym stoi jeden, koronny argument: pieniądze. Ma to związek z wieloma czynnikami, takimi jak wielkość zespołu, produkcja nowych, wymagających tytułów, czy temat-rzeka, jakim są prawa autorskie - operetki i musicale, które są podstawą teatrów muzycznych, to dzieła pełne rozmachu, gdzie (bez względu na jakość produkcji) tantiemy należą się całej armii twórców: tłumaczom, choreografom, scenografom, reżyserom światła, reżyserom ruchu scenicznego... nie wspominając o kosztach licencji. W spektaklach dramatycznych o wiele łatwiej jest wprowadzić oszczędności. Oczywiście, "zwykłe" sceny również potrafią zaprezentować monumentalne dzieła, ale wystarczy spojrzeć na dowolny plakat typowego teatru miejskiego, aby przekonać się, że lista twórców jest o wiele krótsza, niż w przypadku musicalu. Do czego zmierzam - teatr muzyczny nie jest w stanie utrzymać się samodzielnie. Nie ma w naszym kraju teatru muzycznego, który przetrwałby tylko dzięki sprzedaży biletów. Wystarczy zerknąć do Biuletynu Informacji Publicznej, który jest dostępny na stronie Teatru Rozrywki, by zobaczyć, że podstawą jego funkcjonowania są dotacje wynoszące kilkanaście milionów złotych rocznie. Teraz wyobraźmy sobie, że takie dotacje się urywają - Teatr Rozrywki w obecnej postaci przestaje istnieć. A wystarczy, że na jego czele stanie ktoś, kto pozwoli na to, by instytucja ta została przekazana Urzędowi Miasta Chorzowa - a warto podkreślić, że w Urzędzie Marszałkowskim padła taka propozycja. Chorzów nie dysponuje środkami, aby utrzymać Rozrywkę w obecnej postaci - w najlepszym przypadku stałoby się z nim to samo, co z Gliwickim Teatrem Muzycznym: trzy czwarte artystów straciłoby pracę, a piękne i wartościowe dzieła, jak "Bulwar Zachodzącego Słońca", czy "Cabaret", zostaną utracone na zawsze.
   Aleksandra Gajewska oraz Jacek Bończyk przez cały miniony sezon opiekowali się Teatrem Rozrywki z troską i starannością najlepszych rodziców. Ich wspólna praca przyniosła już wspaniałe efekty i w moim odczuciu to nie jest czas, aby się z nimi żegnać. Teatr Rozrywki stoi na początku nowej drogi i zaczynanie jeszcze raz wszystkiego od nowa oznaczałoby zaprzepaszczenie całego minionego sezonu.

   Teatr Rozrywki to miejsce, w którym spotkało mnie bardzo dużo życzliwości oraz mnóstwo przepięknych przeżyć artystycznych. Mówię tylko w swoim imieniu, choć wiem, że wielu widzów ma bardzo podobne doświadczenia... i dlatego uważam, że powinniśmy pokazać Rozrywce, że jesteśmy #MUREMZATEATREM! Zapraszam do wydarzenia na Facebooku:



   Dzięki tej inicjatywie każdy, bez względu na to, czy ma możliwość pojawić się 30 czerwca w Rozrywce, czy nie, ma szansę pokazać swoje wsparcie dla teatru. Zachęcam również do dołączania do nowo powstałej grupy:

Przyjaciele Rozrywki



   Przypominam również o inicjatywie pracowników teatru:

Ludzie Teatru Rozrywki


   Pozostaje mieć tylko nadzieję, że cała ta straszna sytuacja już niedługo znajdzie szczęśliwy finał, a Teatr Rozrywki będzie silniejszy, niż kiedykolwiek wcześniej. Już w tym momencie pokazuje, że jego ogromną siłą jest wspaniały, zjednoczony zespół pracowników, którzy stają na głowie, by ratować swoją panią dyrektor. I uważam, że każda, ale to KAŻDA instytucja kulturalna w tym kraju może się od nich uczyć... 
   Jestem... i będę zawsze... #MUREMZATEATREM!



Materiały oraz informacje wykorzystane w publikacji pochodzą ze stron:
  1. Kodeks Etyki Dziennikarskiej SDP, (http://sdp.pl/s/kodeks-etyki-dziennikarskiej-sdp), dostęp: 12.06.2019.
  2. Ustawa z dnia 25 października 1991 r. o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej, (http://prawo.sejm.gov.pl/isap.nsf/download.xsp/WDU19911140493/U/D19910493Lj.pdf), dostęp: 13.06.2019.
  3. NIC DO UKRYCIA (http://nicdoukrycia.strikingly.com/blog/czy-juz-mamy-rezim-sprawdzam-pisze-do-wojewody-o-uniewaznienie-odwolania?fbclid=IwAR1J_jK2m3pScqx0087R67SufeJMLpPlOuH9F6PIJWkb-rz5-n64rEqX6kU)

niedziela, 2 czerwca 2019

Spojrzenie na... "Frankensteina" w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu

Minęło trochę czasu, odkąd byłam ostatni (i jednocześnie mój pierwszy) raz w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu... W ostatnią sobotę po raz kolejny miałam okazję poczuć ten szczególny klimat stolicy Dolnego Śląska: podglądające mnie z każdego zakątka metalowe krasnale, centrum pełne przepięknej architektury, zielone Podwale z kojącym szumem Fosy Miejskiej... Wrocław jest miejscem, do którego nie wracam zbyt często, i może właśnie dlatego wciąż jest dla mnie tak świeże, a obecność tam pozwala mi się zrelaksować i naładować akumulatory. Nawet, jeśli mam w planach coś, co jest stałym elementem mojej codzienności i co z relaksem nie kojarzy mi się już od dawna, czyli wyjście na musical. Bo w tym przypadku nawet musicale nie są tym, co można zobaczyć niemal w większości teatrów muzycznych w Polsce; przekraczając próg Capitolu, wchodzi się do zupełnie innej rzeczywistości, która być może nie każdemu przypadnie do gustu - większość dzieł wystawianych na tej scenie raczej trudno nazwać lekką rozrywką dla każdego - ale która na każdym swoim widzu wywiera jakieś wrażenie. Lepsze, gorsze - ale z całą pewnością nikogo nie pozostawia obojętnym.
   Jako fanka tradycyjnego, typowo amerykańskiego musicalu, dzieła Kościelniaka traktuję bardziej jako ciekawostkę i eksperyment formą (wyjątkiem jest musical "Chłopi" wystawiany w Teatrze Muzycznym w Gdyni, który szczerze uwielbiam), ale nie przeszkadza mi to uważać tego reżysera za jednego z najwybitniejszych ludzi musicalu w Polsce. Wciąż nie mogę dotrzeć na krakowskie "Chicago", które zostało przez niego wyreżyserowane, ale stawiam to sobie za punkt honoru, przede wszystkim dlatego, że bardzo chciałabym zobaczyć, jak styl tego reżysera wygląda w zderzeniu z muzyką, której nie napisał Piotr Dziubek. To słynne zestawienie: Kościelniak i Dziubek, oczywiście plus teksty autorstwa Rafała Dziwisza, tworzy pewnego rodzaju wzór, z którego zawsze wychodzi coś, co jest już bardzo kojarzone z pojęciem "polskiego musicalu". I jest to coś zupełnie innego od tego, do czego przyzwyczaił nas Broadway... Ale tak, jak mamy ukształtowane w bardzo konkretny sposób musicale w innych krajach - przede wszystkim musical francuski, musical niemiecki, musical rosyjski - tak i u nas od paru lat funkcjonuje obraz musicalu polskiego. I jest to musical według Kościelniaka.
   Takim właśnie musicalem jest między innymi "Frankenstein". I chociaż nie wydaje mi się, aby było to najwybitniejsze dzieło tego naszego rodzimego gatunku, to jednak charakterystyczne elementy można z niego wyjadać pełnymi łyżkami. Przede wszystkim, muzyka i efekty dźwiękowe towarzyszą tu historii niemal w każdej minucie - sprawia ona wrażenie, jakby nie była (tak, jak słynne dzieła broadwayowskie) zamkniętą ramą historii, zawierającą leitmotiv oraz schematyczne, typowe dla musicalu wstawki. Jest to raczej osobna oś narracji, która sama w sobie nie ma większych ambicji, aby wpadać w ucho i zostać zapamiętaną i podśpiewywaną w drodze do domu, ale która, niczym komentator sportowy, uważnie obserwuje akcję i w mistrzowski sposób manipuluje napięciem, czasem ukazując widzowi to, co jest jeszcze ukryte przed obecnymi na scenie postaciami. Co jak co, ale atmosfera grozy jest obecna we wrocławskim "Frankensteinie" od samego początku, i jest to przede wszystkim zasługa muzyki i efektów dźwiękowych. Chociaż nie można zapominać o tym, co tę atmosferę grozy doskonale uzupełnia: są to trupioblade twarze bohaterów oraz ich czarno-białe stroje, od czasu do czasu tylko rozpraszane kolorową, witalną plamą. Nie bez znaczenia jest również surowa, skąpo oświetlona scenografia Damiana Styrny, będąca soczystą wisienką na tym cmentarnym torcie. Styrna pozostawia na scenie mnóstwo przestrzeni do zaaranżowania dla choreografa, a ponadto posiłkuje się animacjami, które podkreślają klimat i stanowią zaledwie dodatek do żywej scenografii, nie wysuwając się na pierwszy plan. Szczerze mówiąc, trudno mi wyobrazić sobie scenę Kościelniaka w aranżacji kogoś innego, niż właśnie Damiana Styrny - w klimacie szorstkości i balansowania pomiędzy światem realnym i metafizycznym jest to element, który idealnie wpasowuje się z jednej strony minimalizmem, a z drugiej funkcjonalnością i dbałością o szczegóły. Wszystko to razem wydaje się idealną wprost scenerią do stworzenia historii, której bohaterowie od lat święcą triumfy w tej części popkultury, która zajmuje się zbrodnią, grozą oraz czarnym humorem.
   Wiktor Frankenstein to postać stworzona przez Mary Shelley. Dziś nazwa "Frankenstein" utożsamiana jest ze zszytym z ludzkich zwłok monstrum, choć pierwotnie pozostawało ono bezimienne... Co ciekawe, to właśnie popkultura utrwaliła obraz potwora złożonego od podstaw z części ciała innych istot - tak, jak wymyśliła to Shelley. W wielu adaptacjach (między innymi właśnie w Capitolu) mamy do czynienia po prostu ze świeżym trupem, który zostaje odkopany chwilę po pogrzebie, a następnie porwany do laboratorium, gdzie otrzymuje nowy, selektywnie dobrany mózg, a następnie zostaje ożywiony podczas burzy z piorunami. Ponadto, razem z taką wersją legendy potwora Frankensteina pojawiła się też postać garbatego sługi Igora. I w zasadzie trudno nie zauważyć, że ów sługa pełni przede wszystkim funkcję komiczną - we wrocławskim "Frankensteinie" jego pojawienie się zamyka tę część musicalu, w której był to czysty, drążący umysł horror. Igor wykreowany przez Bartosza Pichera to nierozgarnięty, gadatliwy towarzysz, który przypomina bardziej osła ze "Shreka", niż tajemniczego i budzącego grozę asystenta szemranego bio-wynalazcy. I choć podobała mi się sama kreacja, poczułam się lekko wytrącona z równowagi tym nagłym wprowadzeniem lekkości i humoru, które w moim odczuciu są niezbyt kompatybilne z atmosferą horroru. Zapewne znajdą się zwolennicy tego rozwiązania, jednak ja osobiście wolałabym, aby klimat "Frankensteina" do końca pozostał chłodny i niewzbudzający pozytywnych emocji.
   Jeżeli jest ktoś, kto bezwzględnie zapada w pamięć po wieczorze z wrocławskim "Frankensteinem", jest to niewątpliwie Cezary Studniak. Dla mnie sam fakt, iż musical ukazuje wykorzystanego trupa w momencie, gdy jeszcze trwało jego życie, jest bardzo ciekawy i budzący wiele refleksji: woźny Grossman, osoba wyraźnie upośledzona umysłowo, zostaje wrobiony w kradzież i morderstwo, a następnie stracony na krześle elektrycznym. Grossman stworzony przez Cezarego Studniaka to absolutny majstersztyk aktorski, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach i budzący nie mniejszą grozę, niż pojawiające się na końcu pierwszego aktu złowieszcze monstrum. Można powiedzieć, jest to typowy wiejski głupek, czyli postać, która bywa zaledwie dodatkiem do świata horroru, ale gdy jest dobrze wykreowana, robi naprawdę genialną robotę... I tak jest właśnie w tym przypadku. Swoją drogą, woźny Grossman wyjątkowo zwraca uwagę na przedziwne fatum, które towarzyszy wszystkim bohaterom musicalu. Fatum to nie zaczyna się od niezaspokojonych ambicji Wiktora Frankensteina; ja dostrzegam tu wielokrotnie powtarzany motyw winy oraz wywołanego przez nią efektu domina - i to nie na jego początku, ale gdzieś pośrodku, gdzie o pierwotnym przewinieniu nikt już nie pamięta, ale gdzie każdy, będąc czyjąś ofiarą, popełnia coraz to gorsze błędy, które w końcu prowadzą do tragedii. Doskonałym przykładem postaci zarówno skrzywdzonej, jak i krzywdzącej, jest moim zdaniem matka Wiktora - w tej roli zachwyca fenomenalna Justyna Szafran, w której każdym geście i każdym wypowiadanym słowie można wyczuć osobę obsesyjnie wpatrzoną w syna, skrajnie religijną... i w gruncie rzeczy bardzo nieszczęśliwą. Ale tak naprawdę "Frankenstein" to musical, w której trudno znaleźć choćby jedną szczęśliwą osobę. Chłód bijący od sceny jest aż przepełniony poczuciem samotności i niezrozumienia... I wydaje się, że z tego świata nie ma ucieczki, że w tej rzeczywistości, w której zamiast miłości jest seks, zamiast wiary w dobrego, miłosiernego Boga - dewocja, a nauka, zamiast służyć człowiekowi, obraca się przeciwko niemu, nie ma już dla nikogo ratunku. Zupełnie, jakby był to świat, znajdujący się w przedsionku prowadzącym do piekła...
   Choć osobiście nie przepadam za horrorami - właśnie ze względu na pozostawiane przez nie poczucie oddalenia od tego, co na tym świecie wciąż jest dobre i piękne - to jednak trzy godziny spędzone w Teatrze Muzycznym Capitol były dla mnie czasem w pewien sposób pięknym: czasem podziwiania przede wszystkim doskonałych i bardzo świadomych swoich ciał aktorów. I choć zarówno umiejętności wokalne, jak i przepiękne choreografie Beaty Owczarek i Janusza Skubaczkowskiego również były tym, co słuchało się i oglądało z przyjemnością, to jednak nie można mieć wątpliwości, że Wrocław jest miejscem szczególnym, jeśli chodzi o technikę sceniczną. Pomimo, że pracujący tu aktorzy pochodzą z różnych szkół artystycznych - choćby Cezary Studniak ukończył słynną, gdyńską "Baduszkę", przygotowującą do pracy na scenach muzycznych - większość z nich sprawia wrażenie, jakby spędziła wiele godzin na surowych ćwiczeniach metodą Grotowskiego, docierając do najbardziej mrocznych zakątków swojej duszy. Choć jest to teatr trudny, niewątpliwie bywa też odświeżający i dający trochę inną perspektywę, niż inne znane mi polskie sceny. I dlatego właśnie moim zdaniem warto wybrać się na "Frankensteina". Pomimo, że, jak już wcześniej zauważyłam, trudno nazwać ten musical najlepszym dziełem Kościelniaka, to jednak jest on naprawdę wart uwagi - przede wszystkim ze względu na niezwykłą dbałość o każdy szczegół tego przedsięwzięcia, dzięki czemu widzom Teatru Capitol z pewnością nie zabraknie zarówno doznań artystycznych... jak i gęsiej skórki.

czwartek, 23 maja 2019

Mistrz gatunku - Andrew Lloyd Webber #1

grafika: broadwayworld.com 
Miał 17 lat, gdy napisał swój pierwszy musical. Dziś nazwisko Andrew Lloyda Webbera znane jest fanom musicalu na całym świecie, a jego dorobek zawiera szereg arcydzieł, które, mimo upływu lat, tak samo zachwycają, tak samo szokują i tak samo wyciskają łzy. Za swoje zasługi otrzymał od królowej Elżbiety II tytuł szlachecki, jest też jednym z piętnastu ludzi na świecie, którzy znajdują się w grupie laureatów EGOT - czyli nagród: Emmy (produkcja telewizyjna), Grammy (muzyka), Oscara (film) oraz Tony (teatr). W dodatku chyba wszyscy miłośnicy sztuki kojarzą jego największe dzieło: musical "Upiór w operze".
   Decydując się na założenie bloga musicalowego, nie wyobrażałam sobie, by mógł on obyć się bez serii wpisów na temat jednego z najwybitniejszych twórców swojej branży - bo nie da się ukryć, Andrew Lloyd Webber jest geniuszem musicalu i niekwestionowanym mistrzem tego gatunku. Stąd pomysł na serię, która będzie próbą podsumowania dokonań tego wspaniałego artysty.
   W tym momencie Andrew Lloyd Webber ma na swoim koncie już 20 musicali, z czego 6 było lub jest nadal wystawiane w Polsce. Każde z tych dzieł, bez względu na czas powstania oraz ówczesne doświadczenie artysty, w pewnym sensie wyróżnia się na tle musicali autorstwa innych kompozytorów. Andrew Lloyd Webber, choć tworzy dzieła balansujące między musicalem a operą, jest jednocześnie doskonale świadomy praw gatunkowych, które ukształtowały się na Broadwayu, i choć na swój sposób bawi się nimi, efektem jego pracy są dzieła będące, można powiedzieć, żywą definicją sztuki musicalowej. Być może to wrażenie wolności twórczej oraz niezwykle zgrabne łączenie powtarzających się motywów wynikają z tego, iż Webber w znacznej większości swoich dzieł nie był ograniczony gotowym librettem; to on wyznaczał kształt musicalu, a teksty były tworzone w drugiej kolejności.
   Twórczość Andrew Lloyda Webbera to coś, obok czego nie można przejść obojętnie - stąd mój pomysł na cykl wpisów poświęconych jego twórczości. Nie chciałabym, by dzieła, które postaram się przybliżyć, były czymś, co się "zalicza" jak tabliczkę mnożenia; dzieła Webbera to coś, w czym warto się zanurzyć na dłużej, dlatego mam nadzieję, że moja praca będzie zaledwie początkiem Waszej przygody z wieloma pięknymi musicalami tego niezwykłego artysty.


The Likes of Us
musical na podstawie książki Leslie Thomas opowiadającej o życiu Thomasa Johna Barnardo

rok powstania: 1965
prapremiera: 2005
libretto: Tim Rice

Historia tego dzieła jest bardzo ciekawa, przede wszystkim dlatego, że był to debiut kompozytorski młodziutkiego Webbera. Postanowił on nawiązać kontakt z niewiele starszym od niego autorem tekstów piosenek i wkrótce stworzyli oni wspólnie dzieło bazujące na historii Thomasa Johna Barnardo, człowieka, który założył dom dla ubogich dzieci i w ciągu całego swojego życia uratował oraz przygotował do samodzielnego życia około 60 000 sierot. Jednak projekt ten nie uzyskał w tamtych czasach dofinansowania, dlatego ujrzał światło dzienne dopiero w 2005 roku, kiedy to Andrew Lloyd Webber, już jako właściciel całkiem sporego majątku oraz znaczący działacz kultury, zaprezentował muzykę z tego dzieła na odbywającym się latem w jego posiadłości Sydmonton Festival. Potem, można powiedzieć, musical ten obumarł, ponieważ nigdy nie dotarł pod strzechy żadnego znaczącego teatru. Jedyne, co kompozytor zrobił dla swego pierworodnego dziecka, to odstąpił prawa autorskie, dzięki czemu umożliwił jego wystawienie między innymi przez dziecięcą grupę artystyczną o nazwie "Kidz R Us" w hrabstwie Kornwalia w Wielkiej Brytanii.
   Tworząc musical "The Likes of Us", Andrew Lloyd Webber inspirował się dziełami broadwayowskimi z lat 40-tych oraz 50-tych. Jest to w zasadzie jedyne jego dzieło, które tak bardzo przypomina w swoim brzmieniu tradycyjne musicale, ponieważ każda kolejna jego produkcja była znacznie bardziej zbliżona do opery. W tym przypadku możemy również znaleźć ślady wpływów innych twórców, którzy w tamtym czasie kształtowali twórczość Webbera: Richarda Rodgersa, Fredericka Loewe i Lionela Barta. Niemniej dziś jest to wciąż "pierwszy musical Webbera i Rice'a"... dlatego moim zdaniem warto o nim pamiętać.
   

 

Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze

musical na podstawie historii Józefa Egipskiego, opisanej
w Księdze Rodzaju Starego Testamentu

rok powstania: 1968
libretto: Tim Rice
polska prapremiera: 17 lutego 1996 roku,
Teatr Powszechny w Radomiu


   Józef - w kontekście tradycji chrześcijańskiej imię to dla wielu z nas kojarzy się z Józefem z Nazaretu, mężem Maryi i opiekunem Jezusa Chrystusa. Odnoszę wrażenie, że właściwy bohater musicalu - Józef Egipski, którego życie datuje się na ponad półtora tysiąca lat przed Chrystusem - jest w naszej kulturze nieco zapomniany.
   Co ciekawe, obie te postacie (według Starego Testamentu) pochodzą z tego samego rodu: Józef z Nazaretu był potomkiem Judy, syna Jakuba i Lei, z kolei "nasz" Józef był ukochanym synem tegoż samego Jakuba oraz jego drugiej żony, Racheli. Historia przedstawiona w musicalu okazuje się całkiem wiernym oddaniem rzeczywistości przekazywanej nam przez tradycję chrześcijańską... i choć nie brakuje w niej często spotykanej w Starym Testamencie atmosfery okrucieństwa, to jednak dzieło Tima Rice'a i Andrew Lloyda Webbera wydobywa i uwydatnia drugie dno, w którym widzimy Józefa jako osobę niezwykle pokorną oraz oddaną Bogu. Moim zdaniem mistrzowsko ukazuje to utwór "Close every door", który możemy usłyszeć na YouTubie w polskiej wersji językowej:



   O drzewie genealogicznym rodziny Józefa można by mówić jeszcze bardzo długo - co jest nie bez znaczenia dla fabuły musicalu. Wystarczy wspomnieć, iż jego ojciec, Jakub, był poligamistą i miał w sumie dwunastu synów: sześciu z pierwszą żoną Leą, dwóch ze swoją ulubienicą Rachelą oraz po dwóch z każdą z niewolnic, które uczynił swoimi nałożnicami. Józef, jako ten najmłodszy z braci, w dodatku będący pierworodnym synem ulubionej żony Jakuba, Racheli, nie cieszył się szczególną miłością swoich starszych braci... W Piśmie Świętym czytamy dosłownie: Bracia Józefa widząc, że ojciec kocha go bardziej niż wszystkich, tak go znienawidzili, że nie mogli zdobyć się na to, aby przyjaźnie z nim porozmawiać. (Rdz 37, 4). Wers wcześniej wspomniany jest też niezwykły prezent, który Józef otrzymał od ojca: "długą szatę z rękawami" (co tłumaczy się również jako szatę "wzorzystą"). A gdy jeszcze dodamy, że interesujący nas bohater z kart Biblii był posiadaczem wyjątkowej supermocy - potrafił interpretować sny - otrzymamy solidny fundament osi fabularnej musicalu.
   Losy Józefa bynajmniej nie są przykładem sielankowego życia - zostaje on sprzedany w niewolę do Egiptu przez swoich zazdrosnych braci. Tam trafia do domu wysokiego urzędnika egipskiego, Potifara. A jest to dopiero początek niełatwej drogi... w której jednak kluczowa i bardzo pomocna okazuje się być umiejętność interpretacji snów.
   Dziś, patrząc na to dzieło, które jest nie tylko bardzo popularne na całym świecie, ale również niezwykle ważne dla nas, polskich musicalomaniaków - przed którymi w latach 90-tych XX wieku zaczął odsłaniać się prawdziwy, amerykański musical - trudno uwierzyć, iż początkowo powstało ono jako 15-minutowa kantata dla szkoły muzycznej w Londynie. I pomimo, iż jest to kompozycja młodego, wciąż niedoświadczonego chłopaka (Webber w 1968 roku miał zaledwie 20 lat), to jednak gromadzi w sobie wiele elementów charakterystycznych dla jego późniejszego stylu... Przede wszystkim jest to idealnie spójna opowieść z wyraźnym leitmotivem, w której, po prostu, rządzi muzyka. Jest to idealne przeciwieństwo musicali będących jukeboxami: u Webbera to nie muzyka służy historii - to historia służy muzyce.



Jesus Christ Superstar (1970)
musical na podstawie siedmiu ostatnich dni życia Jezusa Chrystusa

rok powstania: 1970
libretto: Tim Rice
polska prapremiera: 1987,
Teatr Muzyczny w Gdyni


"Jesus Christ Superstar" - ten musical znany jest chyba najbardziej z krążących wokół niego mitów. Antyżydowski, broniący Judasza, ukazujący romans Jezusa z Marią Magdaleną... Nie da się ukryć, kolejny pomysł na zaczerpnięcie inspiracji w tradycji chrześcijańskiej poszedł w zupełnie inną stronę, niż gorąco przyjęty "Józef...". Do kolekcji kontrowersji wokół tego dzieła warto też chyba dodać, że warstwa muzyczna w swojej pierwotnej formie nawiązywała do kultury Dzieci Kwiatów, a całość przybrała formę rock-opery - czyli czegoś, co trudno jest wyobrazić sobie na niedzielnych Nieszporach. Jednak pomimo tego musical "Jesus Christ Superstar" zdobył uznanie na całym świecie i we wszystkich środowiskach - od ateistów i wyznawców religii niechrześcijańskich po papieża Jana Pawła II. 
   Jest to jeden z tych tytułów, których w Polsce przedstawiać nie trzeba. Po swojej prapremierze w Gdyni w 1987 roku, pojawił się on również w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, a obecnie wciąż możemy go oglądać w Teatrze Muzycznym w Łodzi oraz Teatrze Rampa na warszawskim Targówku. I choć są to skrajnie różne inscenizacje, niezmiennie pozostają u nas paletą fantastycznych artystów, wśród których prym wiodą Jakub Wocial oraz Marcin Franc, wcielający się w tytułową postać. Jednak tą najpierwszą i chyba dla nas najważniejszą jest kreacja Marka Piekarczyka... która, pomimo, iż musical jest przecież tak bardzo "obrazoburczy", przypominana jest na wielu ważnych uroczystościach, również tych religijnych.




...cdn.

Bibliografia
1. Andrew Lloyd Webber, w: https://www.thefamouspeople.com/profiles/andrew-lloyd-webber-8524.php (dostęp: 23.05.2019).
2. Andrew Lloyd Webber, w: https://en.wikipedia.org/wiki/Andrew_Lloyd_Webber, dostęp: (23.05.2019).
3. The Likes of Us, w: https://en.wikipedia.org/wiki/The_Likes_of_Us (dostęp: 23.05.2019).
4. DZIEJE POTOMKÓW JAKUBA, w: Biblia Tysiąclecia. Źródło: http://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=37 (dostęp: 22.05.2019).
5. Joseph (Genesis), w: https://en.wikipedia.org/wiki/Joseph_(Genesis) (dostęp: 22.05.2019).
6. Jesus Christ Superstar, w: https://pl.wikipedia.org/wiki/Jesus_Christ_Superstar (dostęp: 22.05.2019).
7. List of people who have won Academy, Emmy, Grammy, and Tony Awards, w: https://en.wikipedia.org/wiki/List_of_people_who_have_won_Academy,_Emmy,_Grammy,_and_Tony_Awards (dostęp: 23.05.2019).

Popularne posty