piątek, 29 czerwca 2018

Gorzko-słodkie pożegnanie z Anatewką: "Skrzypek na dachu" po raz ostatni w Teatrze Rozrywki w Chorzowie [RECENZJA]

 Trudno pogodzić się z faktem, że jedno z największych dzieł musicalowych wszech czasów zniknęło właśnie z afisza Teatru Rozrywki w Chorzowie. Nawet pomimo, iż było ono grane (z kilkuletnią przerwą) przez 25 lat i teoretycznie śląska publiczność miała czas, by tym musicalem się znudzić. A jednak na przedostatnim spektaklu "Skrzypka na dachu", czyli tym, na którym byłam, widownia była wypełniona po brzegi. To, że był to spektakl ważny dla Ślązaków, jest więcej, niż oczywiste, a ja, wykorzystując jedną z ostatnich okazji, by go zobaczyć, w pełni się przekonałam, skąd wzięła się jego dobra sława.
   "Skrzypek na dachu" to musical, który jest grany w wielu miastach w Polsce, między innymi w Łodzi, Lublinie, Poznaniu, Radomiu... Ten wystawiany na Śląsku był trzecią inscenizacją, po łódzkiej oraz (zdjętej już z afisza) białostockiej, którą widziałam. I choć trudno jest mi jednoznacznie wskazać, która była "najlepsza", to w naprawdę wielu aspektach to właśnie Chorzów zachwycił mnie najbardziej. Przede wszystkim, Teatr Rozrywki w odróżnieniu od Opery i Filharmonii Podlaskiej oraz Teatru Muzycznego w Łodzi jest sceną dramatyczno-muzyczną i charakteryzuje się znacznie lepszym przygotowaniem aktorskim. Co prawda, dzieje się to trochę kosztem zbiorowych sekcji wokalnych, które w zestawieniu przede wszystkim z Teatrem Muzycznym w Łodzi wypadają odrobinę ciężko, jednak w przypadku partii solowych był to zdecydowany plus. Choć "Skrzypek na dachu" to dzieło, które dużo ze swojego kształtu zawdzięcza tradycji operetkowej, to jednak brzmienia klasyczne sprawiają, że wyjątkowa, niepowtarzalna atmosfera żydowskiej wsi przecieka widzom między palcami.
   Pewną wadą chorzowskiej inscenizacji mogło być przesadne dążenie do rozśmieszania widzów nawet w scenach, gdy muzyka oraz sytuacja wymuszały raczej wzruszenie. Tak było w najsłynniejszym chyba utworze z tego musicalu: "Sunrise, sunset". Bardzo duża część mojej uwagi była skupiona na tym, że Motel długo szukał obrączek i, co tu ukrywać, był w tym naprawdę zabawny. Problem w tym, że odbywało się to w niezwykle wzniosłej i pięknej atmosferze, gdy tłum Żydów trzymających płonące świece wspominał młodą parę, gdy byli dziećmi i snuł refleksje nad szybko upływającym czasem. Pewnym wrogiem tej wzniosłej atmosfery było również ciepłe, jasne oświetlenie, w którym świece trzymane przez artystów traciły dużo ze swojego uroku. Nie da się ukryć, że "Skrzypek na dachu" to skarbnica humoru i małe oczko puszczone w stronę ludzkich słabości, jednak nie należy zapominać, że to również przepiękna opowieść o prostych ludziach, którzy niewiele posiadają, ale to, co posiadają, kochają całym sercem. Na szczęście, równowaga między śmiechem a wzruszeniem na chorzowskiej scenie, poza kilkoma krótkimi momentami, była zachowana, a wszelkie walory tej produkcji nie pozwalały długo pamiętać o żadnym drobnym potknięciu twórców.
   Na pierwszy plan wysuwały się tam wspaniałe kreacje aktorskie, których śmiało mogłyby Teatrowi Rozrywki pozazdrościć zarówno Łódź, jak i Białystok. Dla mnie wspaniałym odkryciem okazał się Andrzej Kowalczyk, któremu udało się stworzyć postać Tewjego w sposób, który kazał mi spojrzeć na dzieło jak na opowieść o kochającym ojcu, który jest rozdarty między dwiema najważniejszymi dla siebie rzeczami: przywiązaniem do tradycji oraz miłością do córek. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie fakt, że Tewje był mądry mądrością prostą, ludową a w swoim sposobie bycia pozostawał zwykłym, niewykształconym mleczarzem. Stał się przez to o wiele bardziej wiarygodny, jak również ciepły i ojcowski. Ta kreacja pozwoliła mi odkryć na nowo wiele scen, jak choćby niezwykle uroczy moment, gdy Tewje przedstawia Perczykowi swoje córki, podchodząc do każdej, ściskając ją i mówiąc: "Ta jest moja".
   Doskonałym uzupełnieniem scen rodzinnych oraz osobnym, wielkim talentem tego spektaklu okazała się dla mnie wcielająca się w rolę żony Tewjego, Gołdy, Marta Tadla. Dla mnie jest to kreacja bliska ideału, w dużej mierze dzięki warunkom głosowym, które pozwalały tej artystce śpiewać swoje partie przepięknym, głębokim altem, którego bardzo brakowało mi w Łodzi i Białymstoku. Jednak oprócz tego Marta Tadla okazała się przede wszystkim doskonałą aktorką, przed którą rola żydowskiej matki i gospodyni wydawała się nie mieć tajemnic. Ten właśnie duet: Tewjego i Gołdy z Teatru Rozrywki w Chorzowie z pewnością na długo zapisze się w mojej pamięci, podnosząc wysoko poprzeczkę dla odtwórców tych ról w innych teatrach w Polsce.
   Ponieważ w całym spektaklu nie było ani jednej kreacji, która zasługiwałaby w moich oczach na większą krytykę, niezwykle trudno jest mi wybrać tych artystów, których wspomnę w recenzji... Na pewno nie mogę pominąć Alony Szostak w roli babci Cajtl, czy Adama Szymury, który rozśmieszał mnie jako Lejzor Wolf... Na uwagę zasługuje również swatka Jentla (w tej roli Marzena Ciuła) oraz dwie najmłodsze artystki tego przedstawienia, niezwykle prawdziwe i energiczne Weronika Januszkiewicz (Szprynca) i Aleksandra Krótki (Bilka). Jednak najwięcej refleksji wzbudziły we mnie trzy najstarsze córki Tewjego i Gołdy oraz ich chłopcy. Moim zdaniem, nawet najlepszy scenariusz byłby całkowicie bezradny, gdyby za tymi sześcioma postaciami nie stały osoby utalentowane i świadome tego, co robią na scenie.
   Cajtl i Motel to pierwsza para, która zdaje się być dobrana trochę na zasadzie przeciwieństw: Cajtl jako najstarsza córka, od początku dawała się poznać jako kobieta silna i zaradna (w czym, zresztą, bardzo przypominała Gołdę), a jednocześnie odnosząca się z niezwykłą czcią do swoich rodziców. Motel z kolei był dobroduszny i nieco ciapowaty. Wydawali się jednak niezwykle dobrze dobrani, i to nie tylko za sprawą pióra Josepha Steina, ale też wspaniałej, świadomej pracy artystów nad swoimi postaciami. To naprawdę niezwykłe, by uzyskać tak wielkie złudzenie prawdy na scenie, za co brawa należą się przede wszystkim Esterze Sławińskiej-Dziurosz, choć partnerujący jej Hubert Waljewski również dał się poznać jako artysta o bardzo dobrym warsztacie i ogromnym zaangażowaniu w swoją pracę.
   W drugiej kolejności musical zajmuje się związkiem bystrej i energicznej Hudel oraz nauczyciela z Kijowa, Perczyka. Wcielająca się w postać Hudel Wioleta Malchar-Moś stworzyła najbardziej kolorową ze wszystkich pięciu sióstr, wkładając w to przede wszystkim swoje ogromne pokłady energii oraz urok osobisty. W tym przypadku Perczyk, czyli Kamil Baron, wydawał się momentami nieco przyćmiony, jednak wciąż bardzo dobrze pamiętam żar, z jakim postać obalała panujące we wsi konwenanse. Nietrudno mi było uwierzyć zarówno w zgorszenie starszych mieszkańców Anatewki, jak i w rozwijające się między tą dwójką uczucie.
   Ostatnią, najbardziej kontrowersyjną parą tego musicalu są Chawa i Fiedka. Oboje kochający książki, ona nieco nieśmiała i żyjąca w swoim świecie, on szarmancki, przystojny i kuszący niczym zakazany owoc. Tym razem to odtwórca roli męskiej, czyli Marek Chudziński, miał na swoich barkach większość zadania, z którego wywiązał się znakomicie. Jego postać była przede wszystkim w pełni trójwymiarowa: wydawała się nie tylko oczytanym młodzieńcem, ale też awanturnikiem, a może nawet skaczącym z kwiatka na kwiatek podrywaczem. Dla mnie, po spektaklach w Białymstoku oraz Łodzi jest to zupełnie nowe spojrzenie na tę postać, i choć Fiedka w tym wydaniu zdecydowanie nie wzbudził moje sympatii, to jednak (a może właśnie dlatego?) zapisał się w mojej pamięci jako jeden z najbardziej barwnych akcentów wieczoru. Pełna emocji i nieco prowokująca kreacja Marka Chudzińskiego chyba żadnego widza nie pozostawia obojętnym, i tym bardziej zasługuje ona na oklaski. Tak, jak w przypadku Estery Sławińskiej-Dziurosz, artyście udało się osiągnąć niemal stuprocentowe złudzenie prawdy. Wydawać by się mogło, że wcielająca się w Chawę Joanna Możdżan ma w tej sytuacji niezwykle proste zadanie, ponieważ musi tylko dać się oczarować, a potem ponieść tego konsekwencje. Oczywiście, praca wykonana przy tej roli była znacznie większa, zwłaszcza w końcówce drugiego aktu, i również zasługuje na brawa.
   Chorzowski "Skrzypek na dachu" był niewątpliwie dziełem niezwykłym. Składały się na to nie tylko wspaniałe kreacje aktorskie, ale również realistyczne, przenoszące nas w inny świat kostiumy Barbary Ptak, opierająca się na tradycyjnych żydowskich tańcach choreografia Henryka Konwińskiego oraz jasna i ciepła scenografia Marcela Kochańczyka. Marcel Kochańczyk był również reżyserem tego spektaklu (asystowali mu Andrzej Kowalczyk oraz Henryk Konwiński) i pomimo trochę zbyt upartego trzymania się konwencji humorystycznej, udało mu się stworzyć spektakl dynamiczny, przenoszący nas w zupełnie inny świat, a także bardzo rodzinny. Nie ulega wątpliwości, że przedstawiona widzom historia jest, pomimo wielu okazji do śmiechu, opowieścią o człowieku niezwykle doświadczonym przez los. Człowieku, w którym do samego końca wygrywają uczucia rodzicielskie, pomimo, że każda z jego córek coraz boleśniej wywracała do góry nogami jego świat, który był dla niego jedyną ostoją bezpieczeństwa. Co jest najpiękniejsze w tym musicalu, rygorystyczne zwyczaje żydowskie chyba w żadnym widzu nie wzbudziły sprzeciwu, prowadząc raczej do refleksji, że pomimo tak wielkiej ingerencji w życie zasad wiary i pomimo tak wielkiej zaściankowości tego małego społeczeństwa, ci ludzie, niewiele posiadając, wydawali się naprawdę szczęśliwi. Być może jest to jeden z głównych powodów, dla których publiczności na spektaklach "Skrzypka na dachu" nie brakuje nigdy. Naprawdę szkoda, że ten tytuł zniknął z afisza Teatru Rozrywki, bo po tych 25 latach sam w sobie wydawał się już piękną i przynoszącą uśmiech tradycją.

piątek, 1 czerwca 2018

Zamaskowany bohater kradnie serca w Teatrze Muzycznym w Łodzi [RECENZJA]

Musicale dla najmłodszych są chyba najpopularniejszą odmianą tego gatunku w Polsce. Niestety, spora część z nich to po prostu bajki muzyczne - błędnie nazywane właśnie "musicalami" - zrobione na niewielkich scenach z udziałem zaledwie garstki aktorów, a pełnowymiarowe produkcje z dużym zespołem wokalno-tanecznym i efektami specjalnymi to wciąż u nas rzadkość. Na szczęście, taką właśnie produkcję możemy oglądać w Teatrze Muzycznym w Łodzi. "Zorro", bo o tym tytule mowa, to wspaniała propozycja dla najmłodszych... i nie tylko. Dobrze skrojone dzieło z energetyzującą, hiszpańską muzyką, kolorową scenografią, bogatymi kostiumami i - przede wszystkim - ogromnym zespołem bardzo dobrych artystów to produkcja, w którą da się wciągnąć absolutnie każdy.
   Legenda hiszpańskiego obrońcy uciśnionych jest wszystkim doskonale znana, ponieważ ten temat obecny jest w wielu dziełach kultury, zarówno dla dorosłych, jak i dzieci, jednak za każdym razem mamy do czynienia z nieco inną historią. W inscenizacji łódzkiej zdecydowano się na opowieść prostą, z wyraźnym ciągiem przyczynowo-skutkowym oraz kilkoma bajkowymi akcentami. Występuje tu postać narratora, pojawia się wyraźny podział na postaci dobre i złe, zaś historia kończy się ukaraniem winowajcy oraz lekcją mówiącą o tym, że każdy może być bohaterem. Choć tematyka z pewnością przypadnie do gustu przede wszystkim chłopcom, to bez wątpienia żadna dziewczynka nie wyjdzie z teatru ani znudzona, ani uboższa w ważną lekcję; pojawiająca się tu postać Esmeraldy (przyjaciółki Diego z dzieciństwa) to przykład kobiety odważnej, zaradnej, a jednocześnie wrażliwej i świadomej swojej wartości i jest doskonałym wzorem do naśladowania.
   Reżyserią, jak również stworzeniem libretta tego musicalu zajął się Jacek Bończyk. Jest to artysta o dość charakterystycznym, nieco bajkowym stylu, który wspaniale wypada w zetknięciu z tą tematyką. Akcja jest zwarta, a bohaterowie ciekawi i trójwymiarowi, zaś piosenki doskonale nadają się dla najmłodszego widza. Nie brakuje tu humoru, ale znalazło się też miejsce na kilka pięknych, sentymentalnych sekwencji. Całości dopełnia przepiękna, hiszpańska muzyka autorstwa Zbigniewa Krzywańskiego, a także bogata choreografia z elementami flamenco, za którą odpowiada Inga Pilchowska. Piękne kostiumy stworzyła Anna Sekuła, zaś autorem tak bajkowej, a jednocześnie funkcjonalnej scenografii może być tylko Grzegorz Policiński.
   Postacią, która rozpoczyna historię i pojawia się co jakiś czas, jest narrator Dionizy, w którego wciela się Karol Lizak. Ogromnym walorem tego artysty jest piękny, klasyczny głos, choć kreacja aktorska nie wykorzystuje w pełni możliwości, jakie daje ta postać. Dla dorosłego widza będzie to zauważalne, jednak młodsza część widowni będzie po prostu skupiona na interakcjach z nim, zaś momenty, w których w "magiczny" sposób podnosi on kurtynę i przesuwa scenografię, zawsze budzi najszczerszy zachwyt u dzieci.
   Bardzo dużo pozytywnych emocji wzbudzają tu typowo bajkowe postacie, czyli gadające konie: Tornado (Marcin Ciechowicz) i Wichurka (Aleksandra Janiszewska), a także Mistrz Cactusarro (Piotr Kowalczyk). Ich obecność wydaje się sprawiać dzieciom więcej radości, niż jakakolwiek inna kreacja, choć tak naprawdę w całym spektaklu nie ma ani jednej źle zagranej postaci. Jest zły do szpiku kości i przedstawiający sobą piękną karykaturę pazernej władzy, kapitan Monastario, czyli Paweł Erdman. Jest ciapowaty i żarłoczny sierżant Garcia (Maciej Markowski). Są członkowie gwardii, Lopez (Czesław Drechsler), Gomez (Marek Prusisz) i Torres (Dawid Sobczyk), których zdolności władania bronią są śmiesznie niskie (jest to pięknie zarysowane przez ich powyginane szpady). Jest też ozdoba całej komendy, śmieszny i głupiutki Mendoza, w którego fantastycznie wciela się Michał Mielczarek. Po tej "dobrej" stronie mamy z kolei piękną i bardzo dobrą wokalnie Esmeraldę, czyli Emilię Klimczak, poważnego i dobrodusznego ojca głównego bohatera, Don Alejandra (Andrzej Orechwo), wiernego sługę i przyjaciela Bernarda, czyli energicznego i zabawnego Rafała Łysaka, a w końcu - głównego bohatera, w którego wciela się Szymon Jędruch, który potrafi z równą lekkością operować zarówno szpadą, jak i pięknym, klasycznym głosem.
   Chyba jedynym minusem tego musicalu jest fakt, że jest on wystawiany jedynie w tygodniu, w godzinach, gdy odbywają się lekcje. Oczywiście, spektakle zawsze są oblegane przez wycieczki, jednak stwarza to pewien problem dla tych widzów, którzy chcieliby przyjść całą rodziną, a wolne mają tylko weekendy. Chociaż moim zdaniem, jeżeli istnieje jakieś ciekawe i wartościowe przedstawienie, które jest warte wagarów w szkole oraz dnia wolnego w pracy, to z całą pewnością jest to "Zorro" w Teatrze Muzycznym w Łodzi.

Popularne posty