piątek, 29 marca 2019

Musical na kartach powieści: "Drogi Evanie Hansenie" [RECENZJA]

O musicalu "Dear Evan Hansen" zrobiło się w ciągu ostatnich lat bardzo głośno. Na tyle, że jego twórcy postanowili opowiedzieć historię stworzonego przez siebie bohatera raz jeszcze... 
   Mając świadomość - czytamy w opisie dzieła Vala Emmicha, które w tym roku trafiło do rąk polskich czytelników - że nie każdy będzie mógł obejrzeć broadwayowskie przedstawienie, twórcy postanowili upowszechnić historię Evana w formie powieści, by udowodnić, że porusza ona tak samo w innej odsłonie. 
   Wydaje się jednak, że celem nowojorskich autorów wcale nie jest zabawa formą, a coś o wiele bardziej istotnego: dotarcie do szeregu samotnych i pogubionych w swoich głowach nastolatków, którzy potrzebują iskierki nadziei na to, że wcale nie muszą być sami. Samotność - oto problem, z którym utożsamia się dziś zbyt wielu ludzi, który został zauważony przez twórców musicalu oraz książki - i na który, dzięki tej muzyczno-literackiej terapii udało się choć w małym stopniu zaradzić. Nie są to puste słowa - na całym świecie powstają grupy miłośników historii Evana Hansena, w których odnajduje się nie tylko teatralne dyskusje oraz różnego rodzaju fanarty - grupy te dają ich członkom obecność ludzi podobnych do nich, którzy otwarcie mówią o tym, jak bardzo potrzebują ciepła drugiej osoby i dzięki temu mogą takie ciepło otrzymać. Chyba trudno wskazać w ponad stuletniej historii musicalu dzieło, które miałoby na swoim koncie tak ogromną zasługę wobec społeczeństwa.
   Evan Hansen, tytułowy bohater musicalu oraz powieści, to nastolatek borykający się z zaburzeniami lękowymi oraz fobią społeczną. Za radą swojego terapeuty pisze do siebie listy, które mają mu pomóc zgromadzić w jego życiu więcej pozytywnych afirmacji - w pewnym momencie jednak jeden z listów trafia w ręce Connora Murphy'ego, który niedługo potem popełnia samobójstwo. Evan zostaje błędnie uznany za przyjaciela zmarłego chłopaka, co prowadzi do wielu niespodziewanych sytuacji - a już najmniej spodziewanych dla samego Evana, który, nagle otrzymawszy zainteresowanie rówieśników oraz ciepło i serdeczność państwa Murphy, znajduje dawno utracone poczucie bezpieczeństwa.
   Ogromna popularność tej historii na całym świecie może powodować, że pierwsze zetknięcie z powieścią zakończy się lekkim rozczarowaniem: historię w niej przedstawioną można by streścić w jednej czwartej jej objętości. Dużo miejsca zajmują przemyślenia bohaterów oraz opisy ich relacji, które na początku trochę się dłużą. Jednak ani przez chwilę nie traci się poczucia, że autor podszedł do swojego zadania z niezwykłą znajomością ludzkich charakterów, momentami wręcz bezlitośnie portretując niektóre społeczne zachowania. Bardzo trafna jest również perspektywa głównego bohatera, który postrzega świat przez pryzmat swojego od lat niezaspokojonego głodu emocjonalnego, z jednej strony mając w sobie mnóstwo wrogości, a z drugiej - wciąż odczuwając tęsknotę. Wiele z tych pojawiających się na kartach książki emocji udało się twórcom przenieść na płaszczyznę muzyki; słuchanie ścieżki dźwiękowej musicalu "Dear Evan Hansen" po zapoznaniu się z treścią powieści jest, wydawać by się mogło, obowiązkowym zadaniem każdego, kto poznał tę historię tylko w formie papierowej. Pewne sytuacje, czy przemyślenia, wydają się wprost stworzone do wyrażenia ich przez muzykę, która jest zupełnie innym nośnikiem, niż karty powieści. I nie da się tutaj powiedzieć, który z tych nośników jest lepszy; w pewnym momencie wydaje się wręcz, że jeden jest naturalnym następstwem drugiego, a oba są tak samo potrzebne, aby historia Evana Hansena została z nami na dłużej. Bo choć pierwsze zetknięcie bywa trudne - tak samo, jak trudne jest zmierzenie się z demonami czającymi się w zakamarkach ludzkich dusz - to spędzenie czasu z bohaterami, poznanie ich i zrozumienie, czym się w życiu kierowali, jest pierwszym krokiem do znalezienia dla historii Evana Hansena specjalnego miejsca w swoim życiu. Niewątpliwie jest to pozycja, do której chce się wracać i w której za każdym razem znajduje się coś nowego. Lecz jedno pozostaje zawsze takie samo, a jest to - ogromny zastrzyk nadziei na to, że żadna, nawet najgłębsza samotność, nie jest wyrokiem dożywocia. 
   "Drogi Evanie Hansenie" to powieść, która pozwala w łatwy i ciekawy sposób poznać treść musicalu, który w tym momencie jest towarem bardzo ekskluzywnym. Jednak nie to jest jej największą zaletą; dzięki tej pozycji w niejednym sercu może zagościć nadzieja, która nie jest chwilowym promyczkiem, który zgaśnie, gdy tylko rozstaniemy się z bohaterami. To przede wszystkim piękny i bardzo wartościowy drogowskaz. Odsłania on przed nami trudne, przeżywane przez wielu z nas emocje, nazywa je po imieniu, niektóre z nich egzorcyzmuje, a pozostałe zostawia nam do świadomego przepracowania. Oczywiście, powieść nie może nikomu z nas zastąpić terapeuty, a sam fakt jej przeczytania nie sprawi, że zdrowie psychiczne osób, którym jest szczególnie ciężko, ulegnie natychmiastowej poprawie. Jednak zastrzyk wsparcia oraz głośne i wyraźne wezwanie do tego, by zwracać uwagę na ludzi wokół siebie, to pierwszy krok do pozytywnej zmiany w życiu każdej osoby trawionej głodem emocjonalnym. Najważniejsza lekcja wypływająca z lektury jest jednocześnie bardzo prosta: być blisko i nigdy, pod żadnym pozorem nie dopuścić do tego, by ktoś, mieszkając na planecie liczącej ponad siedem miliardów ludzi, odebrał sobie życie z powodu samotności.

czwartek, 21 marca 2019

Musicalowy przepis na SUKCES [RECENZJA]

Czy za progiem wielkiego, huczącego od pracy biurowca można znaleźć coś więcej, niż tylko szarą, usłaną cyferkami rzeczywistość? Okazuje się, że tak: tego typu miejsca mogą być również kopalnią fantastycznych gagów, inspiracją pięknych, wesołych piosenek oraz źródłem doskonałego humoru. Udowodnił to Frank Loesser, tworząc na początku lat 60-tych XX wieku musical, który z ironicznym uśmieszkiem wkracza w środowisko szczurów korporacyjnych, obnażając jego absurdy, wyśmiewając słabości i z dziennikarską skrupulatnością tworząc karykaturę biurowej społeczności. "Jak odnieść sukces w biznesie zanadto się nie wysilając" - bo o tym tytule mowa - to doskonały, lekki, a jednocześnie inteligentny materiał, który przenosi nas w świat biznesmenów i sprawia, że staje się on miejscem wspaniałej i niezapomnianej przygody. Choć może wydawać się, iż rzeczywistość znana nowojorskim korporacjom pół wieku temu to coś bardzo odległego naszej własnej, nadwiślańskiej rzeczywistości... Jednak nie trzeba czekać do ostatniego opadnięcia kurtyny, aby w pełni przekonać się, jak wiernie odbijają się w loesserowych postaciach nasze własne, polskie charaktery. Nawet, jeśli jest to odbicie w krzywym zwierciadle... Chyba każdy zna kogoś, kto jest tak gruboskórny, a jednocześnie tak pewny siebie, jak Gatch. Nieobce są nam również oschłe i prostolinijne sekretarki, których żywy portret widzimy w osobie panny Jones. Nie wspominając o wciąż narzekających na swoje zdrowie sprzątaczkach, którym lepiej jest nie narażać się zabłoconymi butami, czy bałaganem na biurku. Cały ten świat, z pozoru odległy, okazuje się być częścią naszego podwórka - sprawia to, że historię kupujemy praktycznie od pierwszych minut i z szerokim uśmiechem dajemy się wciągnąć w wydarzenia, które w prawdziwym życiu omijalibyśmy szerokim łukiem.
   "Jak odnieść sukces w biznesie zanadto się nie wysilając" to musical, który był już kilkukrotnie adaptowany na scenach anglojęzycznych (na samym tylko Broadwayu doczekał się aż trzech premier, a każda z nich ma na swoim koncie co najmniej jedną Nagrodę Tony) a pod koniec 2017 roku trafił pod strzechę Teatru Rozrywki w Chorzowie. Już jedno zerknięcie na listę realizatorów pozwala przekonać się, że oprawą pierwszej polskiej premiery tego tytułu zajęli się mistrzowie swojego fachu. Nad wszystkim czuwał dobrze znany śląskiej publiczności Jacek Bończyk, który wprawną ręką spiął ogrom tego materiału w lekką, spójną i widowiskową całość. Scenografowi Grzegorzowi Policińskiemu udało się stworzyć przepiękne, bogate wnętrze firmy World Wide Wicket, które nie tylko ułatwia widzom przeniesienie się w fikcyjny świat, ale pozwala po prostu cieszyć się widokiem przepięknego, bogatego wnętrza biurowca. Jednym z najważniejszych elementów okazuje się tu również choreografia Jarosława Stańka: jego charakterystyczne czerpanie pełnymi garściami z otaczającego nas świata pozwoliło stworzyć coś innego, niż tylko układy inspirowane amerykańskimi standardami muzycznymi lat 60-tych. Taneczna strona spektaklu w Chorzowie jest odbiciem stanów emocjonalnych bohaterów, a oprócz tego upodabnia ich do szczurów, które z jednej strony są skupione w stadzie, ale z drugiej dążą do zaspokojenia wyłącznie własnych potrzeb. Pomimo głębi i świeżości tego spojrzenia, lekki i rozrywkowy charakter musicalu nie zniknął pod warstwą alegorii, a wręcz został jeszcze bardziej wyeksponowany.
   Doskonale zrealizowanym w Polsce elementem tego musicalu jest również przekład, za który odpowiada Jacek Mikołajczyk. Składają się na to przede wszystkim zgrabnie napisane teksty piosenek, które zapadają w pamięć i wspaniale komponują się z muzyką, ale nie bez znaczenia są również fantastyczne dialogi, w których przemycono mnóstwo aluzji do naszego życia codziennego. Niewątpliwie, w tym momencie jest to jeden z najlepiej przetłumaczonych musicali w Polsce.
   Jeśli chodzi o obsadę, zespół artystyczny Teatru Rozrywki w Chorzowie po raz kolejny udowodnił swoją wyjątkowość i barwność na tle pozostałych scen musicalowych w Polsce. Będąc na spektaklu granym przy ulicy Konopnickiej, za każdym razem odnosi się wrażenie, że pojawiający się na scenie ludzie są wyjątkowo zgrani, dobrze się czują ze sobą nawzajem i naprawdę lubią robić to, co robią. I to widać również tym razem. Na pierwszy plan wysuwa się tu jedna z największych gwiazd Chorzowa, utalentowany i pięknie śpiewający Kamil Franczak. Jego Pierreponta Fincha odbiera się niezwykle ciepło i z dużą dawką sympatii, nawet pomimo, iż nie jest to postać mogąca posłużyć za wzór uczciwości. Doskonałym dopełnieniem tego obrazu jest relacja Fincha z Rosemary - dobroduszną i naiwną dziewczyną, która została wykreowana przez fantastyczną Dominikę Guzek. Ten właśnie duet jest bezapelacyjnie najważniejszym paliwem całego spektaklu, choć tak naprawdę nie można wskazać nawet jednej osoby, która zasługiwałaby na miano najsłabszego ogniwa zespołu. Zarówno pod względem stworzenia postaci, jak i poprowadzenia jej od pierwszej do ostatniej sceny, pierwsza polska inscenizacja musicalu Franka Loessera okazuje się być prawdziwą kopalnią talentów.
   W wielu amerykańskich produkcjach musicalowych można zaobserwować tendencję do spłycania psychologii postaci, co daje niezbyt przyjemne wrażenie, że każdy z bohaterów jest po prostu głupi. Moim zdaniem pod tym względem mamy nad Amerykanami ogromną przewagę, ponieważ w większości obejrzanych przeze mnie musicali komediowych, które zostały zrealizowane na polskich scenach, wyznaje się zasadę, że tylko to jest naprawdę śmieszne, co zostaje potraktowane poważnie. I tak właśnie dzieje się w naszym chorzowskim "Sukcesie": prześmiewczość kreacji nie wymaga specjalnego podkreślania, że należy się śmiać, ponieważ wszystko, co należało w nich zawrzeć, już znalazło się w tekście - a potem w kreacjach. Wśród postaci bardziej pobocznych mistrzostwem jest dla mnie panna Jones, stworzona przez doskonałą aktorkę, Izabellę Malik. Jej praca, niezwykle lekka, a jednocześnie bardzo precyzyjnie oddająca charakter nieco zrzędliwej sekretarki nie pozostawia wątpliwości, że aktorka zbudowała swoją postać dzięki długim i uważnym obserwacjom ludzi wokół siebie. Bardzo podobne odczucia mam w stosunku do Gatcha - w którego wcielił się wspaniale wyrazisty i pełen pasji Marek Chudziński. Postać ta jest prześmiewczym portretem dyrektora departamentu, który jest aż do bólu pewny siebie: ma przyklejony do twarzy zarozumiały uśmieszek, chętnie dokucza współpracownikom, kobiety traktuje wyłącznie w kategorii obiektu seksualnego, a o sprawach, do których nigdy nie powinien się przyznawać, opowiada jak o niedzielnej grze w golfa. Ten właśnie typ przełożonego, znany i znienawidzony przez większość społeczeństwa, w wykonaniu Marka Chudzińskiego staje się wręcz wyczekiwany na scenie.
   W kalejdoskopie korporacyjnych szczurów po prostu musi znaleźć się miejsce dla bliskiej rodziny prezesa, a także dla jego kochanki. W tym drugim przypadku twórcy musicalu postanowili wystrzelić z najgrubszej rury, tworząc postać, która od A do Z jest uosobieniem seksu. Wystarczy wspomnieć, że jej nazwisko - Hedy LaRue - nawiązuje do wciąż żywej w latach 60-tych legendy aktorki, która zasłynęła z erotycznej sceny w filmie "Ekstaza" - nazywała się Hedy Lamarr. Idąc dalej, sam fakt nadania bohaterce francuskiego nazwiska już wystarczająco kojarzy się z miłością, jednak znaczenie w tym języku słowa "rue" - "ulica" - wydaje się jednoznacznie określać, o jaki rodzaj miłości tu chodzi. W tę właśnie kochankę prezesa nową sekretarkę w World Wide Wicket Company wciela się Wioleta Malchar-Moś, która z niezwykłą lekkością, poczuciem humoru, a przede wszystkim - ogromnymi pokładami seksapilu, stworzyła fenomenalną kreację korporacyjnej seksbomby. Pomimo, iż w każdym wypowiadanym przez nią zdaniu można było wyczuć podtekst seksualny, było to utrzymane w dobrym tonie, a obecność artystki na scenie regularnie spotykała się z salwami śmiechu publiczności. Trochę inną postacią okazał się drugi korporacyjny must-have, czyli Bud, w którego wcielił się Kamil Baron: siostrzeniec prezesa WWWC jest osobą, którą obowiązują podwójne standardy - a przynajmniej która takich podwójnych standardów oczekuje. Kamil Baron z doskonałym wyczuciem formuje ze swojej postaci aroganta, patentowanego lenia, a jednocześnie mazgaja i maminsynka. Na tę postać, będącą uosobieniem naszych najbardziej irytujących kolegów z pracy, czy lat szkolnych, patrzy się z ogromną satysfakcją. Tym bardziej, że protekcja wujka Jaspera nieraz stoi pod ogromnym znakiem zapytania, a przysłowie "bliższa ciału koszula, niż sukmana" nie oznacza, że pewnych koszul po prostu się wybitnie nie cierpi. Pod tym względem absolutnie fenomenalnym komentarzem do postaci Buda jest właśnie J. B. Biggley w fantastycznym wykonaniu Artura Święsa. Specyficzne dla tego artysty szorstkość oraz lekkie przerysowanie bardziej ekspresyjnych sekwencji nie sprawdzi się idealnie w każdej roli, jednak odpowiednio wykorzystane, mogą stać się prawdziwą ozdobą spektaklu. Dokładnie tak było w tym przypadku: Artur Święs wydobył z postaci cholerycznego prezesa  wiele wspaniałych smaczków, które stają się przyczyną jeszcze większego bólu przepony widzów.
   Zapadające w pamięć kreacje chorzowskiego "Sukcesu" można by wymieniać jeszcze bardzo długo. W pamięć zapada Alona Szostak w roli sekretarki pana Gatcha, zachwycający jest Dominik Koralewski jako Twimble, a w drugim akcie - Womper, na szczery uśmiech zasługuje również Andrzej Lichosyt w każdym ze swoich wcieleń. Nie można również zapomnieć o pracownikach działu personalnego, czyli dyrektorze Bratcie oraz sekretarce Smitty. Wcielający się w nich Jarosław Czarnecki oraz Wioletta Białk, artyści doskonale znani publiczności chorzowskiej, po raz kolejny stworzyli postacie kompletnie inne od wszystkich, które zaprezentowali we wcześniejszych produkcjach. Jako wisienka na torcie pojawiają się woźne - Dagmara Żuchnicka oraz Ewa Grysko - czyli nieodłączny i, jak się okazuje, posiadający ogromny potencjał komediowy element każdej firmy. U wszystkich tych artystów następuje stuprocentowe przeobrażenie z postaci historycznych, bohaterów baśni, czy ofiar okrutnego świata showbiznesu w armię zwyczajnych i swojskich pracowników biurowych, których spotykamy codziennie w urzędach, w szkole, czy w pracy.
   Te prześmiewcze portrety znajomych - a może nawet lustrzane odbicia nas samych? - pozwalają ujrzeć naszą codzienność odartą z powagi, nudy i negatywnych emocji. I, ku naszej szczerej uciesze, pod spodem możemy znaleźć doskonałą komedię złożoną z elementów błahych, a miejscami wręcz idiotycznych. Dlatego właśnie warto wybrać się do Rozrywki na "Jak odnieść sukces w biznesie zanadto się nie wysilając" - aby w przerwie między jednym raportem a drugim nabrać dystansu do tego, co się robi... a kto wie, może nawet wzorem Fincha i Rosemary zrozumieć, że szczęśliwym można być przede wszystkim dzięki ukochanej osobie, i to bez względu na to, czy jest się czyścicielem okien, czy prezydentem Stanów Zjednoczonych.

czwartek, 14 marca 2019

Gershwinowe szaleństwo w Operze na Zamku w Szczecinie [RECENZJA]

Musical "Crazy for you" to dzieło, które na swoje lata świetności musiało czekać bardzo, bardzo długo. Zostało ono stworzone przez Kena Ludwiga oraz braci Gershwinów jeszcze przed II wojną światową, ale światło dzienne ujrzało dopiero w 1992 roku. Z miejsca stał się to ulubieniec zarówno publiczności, jak i krytyków, o czym mogą świadczyć aż trzy zdobyte przez niego nagrody Tony, w tym jedna w kategorii "najlepszy musical". 7 lat później, na początku 1999 roku tytuł ten zainaugurował otwarcie Teatru Muzycznego ROMA w jego nowej odsłonie i stał się pewnym przełomem w historii polskiego musicalu. Dziś "Crazy for you" możemy podziwiać na deskach Opery na Zamku w Szczecinie. Czym zaskakuje nas dwadzieścia lat po polskiej prapremierze i po niespełna siedemnastu latach nieobecności na nadwiślańskich scenach musicalowych?
   Dzieło braci Gershwinów wydaje się w sposób szczególny związane z tematyką teatru oraz tańca: główny bohater, Bobby, próbuje uciec od narzucanej mu przez matkę kariery bankiera i szuka szczęścia jako tancerz. Po pewnym czasie trafia na amerykańską prowincję, gdzie znajduje się stara, zapomniana scena - okazuje się ona idealnym miejscem nie tylko do zrealizowania artystycznych ambicji... ale i do zdobycia serca pięknej, młodej dziewczyny. Choć należy posunąć się do drobnego oszustwa...
   Na scenie Opery na Zamku w Szczecinie, razem ze słynnym musicalem braci Gershwinów, zagościł przede wszystkim wspaniały, amerykański klimat początku XX wieku. Odpowiada za to przede wszystkim wspaniała scenografia Mariusza Napierały, który postanowił nie tylko przemycić na scenę odrobinę Dzikiego Zachodu, ale też bardzo wyraźnie rozgraniczył prowincję od scenerii miejskiej: w tym drugim przypadku postawił przede wszystkim na lampy. Daje to bardzo ładny i ciekawy efekt. Za klimat broadwayowskich lat 20 i 30 odpowiada również taniec - przede wszystkim stepowanie, za które odpowiada Maciej Glaza. Wszystkie inne choreografie są dziełem Jarosława Stańka i razem dają one efekt wesołego i roztańczonego musicalu. Choć momentami wydaje się, iż zespół wokalno-taneczny Opery na Zamku, pomimo dobrego radzenia sobie kondycyjnie, nie nadąża za radością i swobodą tej muzycznej, gershwinowskiej opowieści. Na scenie od czasu do czasu powiewało nudą, co w przypadku takiego musicalu, jak "Crazy for you", którego lekka i płytka psychologicznie historia jest przede wszystkim okazją do tańca i śpiewu - to ogromne ryzyko. Na szczęście wesołe libretto oraz wprawna ręka reżysera Jerzego Jana Połońskiego spowodowały, że w finalnym rozrachunku produkcja się wybroniła i uraczyła odwiedzających ją widzów ogromną porcją radości.
   W tym miejscu należy bezwzględnie wspomnieć o odtwórcach pary głównych bohaterów, bo choć cała obsada wywiązała się ze swojego zadania naprawdę dobrze, to jednak najlepszymi kreacjami pochwalić się mogli Bobby i Polly - czyli Tomasz Bacajewski oraz Anastazja Simińska. Można powiedzieć, że dla obojga była to ogromna próba umiejętności, jakie nabywa się w szkołach przygotowujących do występów w musicalu, a które nie zawsze okazują się niezbędne, zwłaszcza w tych nowszych produkcjach. Próba ta zakończyła się absolutnym sukcesem. Wyzwanie, jakim jest połączenie doskonałego śpiewu oraz nienagannej techniki tańca, w przypadku obojga wydawało się bajecznie prostym zadaniem, co oczywiście jest złudzeniem, bo na taki poziom umiejętności scenicznych trzeba długo i ciężko pracować. Tym bardziej parze głównych bohaterów należą się brawa.
   "Crazy for you" jest dziełem, które przenosi nas w lata największej świetności musicalu - i odbicie tych lat można w tym momencie podziwiać na scenie Opery na Zamku w Szczecinie. Z całą pewnością jest to przede wszystkim ukłon w stronę miłośników musicalu, lecz wydaje się, że w tym spektaklu absolutnie każdy widz może znaleźć coś dla siebie. Jedno jest pewne: szaleństwo braci Gershwinów żadnego widza nie pozostawia obojętnym.

czwartek, 7 marca 2019

Pożegnanie musicalu "Jesus Christ Superstar" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie

Inscenizacja światowego hitu Andrew Lloyda Webbera "Jesus Christ Superstar" zrealizowana w Teatrze Rozrywki w Chorzowie była jednym z największych musicalowych wydarzeń w naszym kraju. Nawet pomimo pewnych swoich wad. Niejeden stały bywalec musicalowy - w tym ja - wychodził z tej sztuki z wielkim znakiem zapytania w głowie, nie wiedząc, czy właściwie mu się podobało, czy jednak nie. W końcu spektakl ten (wystawiany od 2000 roku) został wyraźnie naznaczony zębem czasu... ale jednak pełen był niezwykłego uroku, którego dziś nie znajdzie się już nigdzie indziej. Można też powiedzieć, że był on świadectwem tego, iż już dziewiętnaście lat temu w Polsce żyli genialni twórcy, którzy wiedzieli, jak robić dobre musicale. Oprawy tanecznej oraz wizualnej, która powstała w ubiegłym tysiącleciu, mogłaby Rozrywce zazdrościć niejedna współczesna scena. I choć zdjęcie "Jezusa" z afisza jest decyzją zrozumiałą i potrzebną - bo wydaje się, że jest to ostatni moment, by ta prawie dwudziestoletnia realizacja pozostawiła po sobie dobre i piękne wspomnienie - to nie ulega wątpliwości, że 28 lutego 2019 roku polski świat musicalu pożegnał swoją żywą legendę. "Jesus Christ Superstar" to dzieło traktowane w naszym kraju bardzo ciepło i emocjonalnie (nawet pomimo kontrowersji, jakie wzbudza w niektórych środowiskach chrześcijańskich), a w tytułową rolę wcielały się (i wcielają nadal) wielkie gwiazdy polskiej muzyki, takie, jak Marek Piekarczyk, Jakub Wocial oraz (występujący właśnie w Chorzowie) Maciej Balcar. Bardzo trudno wyobrazić sobie Teatr Rozrywki, w którego repertuarze brakować będzie musicalowej historii Jezusa Chrystusa.
   O chorzowskiej inscenizacji "Jesus Christ Superstar" pisałam na moim blogu dwukrotnie: w mojej recenzji spektaklu z 24 stycznia 2018 roku oraz w pojedynku trzech polskich inscenizacji tego musicalu. Poznałam to dzieło stosunkowo późno, a pierwsze zetknięcie z nim wywołało we mnie ogromne rozdarcie między sympatią do Teatru Rozrywki a fascynacją dziełem Webbera i Rice'a. Jednak mimo to już wtedy zwróciłam uwagę na kilka aspektów, które wyróżniały się na tle pozostałych polskich realizacji. A wracając na widownię po ponad roku, już na jeden z ostatnich spektakli, nagle odkryłam, jak wiele ciekawych i bardzo wartościowych elementów umknęło mi za pierwszym razem... i jak w związku z tym żałuję, że moja obecność na tym tytule jest już ostatecznym pożegnaniem. Ogromna pasja artystów Teatru Rozrywki będzie mi towarzyszyć w innych, pięknych sztukach, ale są elementy tej inscenizacji "Jesus Christ Superstar", które wywarły na mnie ogromne wrażenie i o których chcę pamiętać zawsze - bo po prostu na to zasługują.
   Ten wpis chciałabym poświęcić właśnie im - najlepszym według mnie elementom chorzowskiego "Jesus Christ Superstar".

     1. Reżyseria Marcela Kochańczyka.

   Choć od śmierci tego niezwykłego człowieka teatru minęło już siedemnaście lat, ja miałam ogromne szczęście, mogąc obejrzeć aż dwa wyreżyserowane przez niego musicale: "Skrzypka na dachu" i właśnie - "Jesus Christ Superstar". Zwłaszcza w tej drugiej produkcji aż do ostatniego spektaklu widać było niezwykłe oddanie oraz wspaniałą wyobraźnię, z jakimi Marcel Kochańczyk realizował powierzone mu zadania. Niezwykłe jest to, w jaki sposób zbudował on relacje między Jezusem a resztą zespołu - scena była pełna życia, każda z postaci wydawała się stworzona z najdrobniejszymi szczegółami, a scenariusz był zaledwie ułamkiem treści, jaką otrzymywali widzowie. Pomimo kilku wad obsadowych, które teraz dość wyraźnie rzucały się w oczy, w castingu do tej produkcji widoczna była świadoma wizja reżyserska - kilkanaście lat temu mogła być ona prawdziwym walorem.

     2. Wspaniałe, energetyczne sekwencje taneczne.

   Wśród moich ulubionych znajdują się uwertura oraz piosenka Szymona Zeloty. Zwłaszcza ta pierwsza - będąca jedną z najlepiej zrealizowanych uwertur, jakie widziałam - wydaje się przypominać współcześnie działającym twórcom, jak powinien zaczynać się dobry musical. Bardzo brakuje mi na polskich scenach takich właśnie muzycznych petard, które językiem ciała wprowadzają widza w historię. Uwertury powinny prześcigać się w alegoriach, w warstwach dramatycznych wplecionych w przepiękne choreografie, w przepychu, w jak najgłośniejszym krzyczeniu do widza, by został na miejscu, bo czeka go wspaniała przygoda... Widok opuszczonej kurtyny, filmu wyświetlanego na ekranie, czy - w tym lepszym przypadku - krótkiego występu kilku tancerzy, to dla mnie jeden z najsmutniejszych widoków na świecie. Tym bardziej zamierzam pielęgnować wspomnienia o uwerturze z choreografią Jarosława Stańka, która była ucztą nie tylko dla ucha, ale i oka.

     3. Jedno z kultowych wcieleń Marii Meyer.

   Pomimo, iż ta wielka artystka po raz ostatni wystąpiła w roli Marii Magdaleny w 2015 roku, wspomnienie jej fenomenalnej kreacji jest żywe do dzisiaj. W internecie można znaleźć wiele materiałów prasowych oraz wspomnień, które mogą być pewnym pocieszeniem dla osób, które nigdy pani Marii nie widziały w "Jesus Christ Superstar". Ja, niestety, do tej grupy należę, pomimo, iż fanką Marii Meyer jestem od dawna. Jest to dla mnie kreacja tak nieodżałowana, jak jej słynna Evita - jednak ciekawość tego tematu przywiodła mnie do wielu archiwalnych nagrań oraz wspomnień Artystki, które same w sobie są dla mnie czymś niezwykle cennym. Nie przestaję wierzyć, że Maria Meyer powróci kiedyś jako Maria Magdalena - może nie w musicalu, ale na koncertach, podczas muzycznych wieczorków z gwiazdą, czy wszędzie tam, gdzie będzie można usłyszeć z ust Artystki opowieść o tej roli, a potem - słynne "Jak mam go pokochać". Jest to jedna z tych kreacji, które nie potrzebują recenzji, ponieważ po tak wielu latach zachwycania publiczności stają się po prostu wartością samą w sobie.

   4. Wioleta Malchar-Moś.

   Pomimo mojej ogromnej tęsknoty za kreacją Marii Meyer, Wioleta Malchar-Moś stała się dla mnie jednym z najbarwniejszych i najbardziej emocjonalnych elementów chorzowskiej inscenizacji "Jesus Christ Superstar". Nie jest łatwo stworzyć dobrą kreację w tak wiele lat po premierze musicalu, jednak w tym przypadku aktorka wydawała się tak wpasowywać w otaczającą ją sceniczną rzeczywistość, jakby od samego początku była ona częścią wizji reżyserskiej. Bez wątpienia wypada najlepiej ze wszystkich polskich Marii, jakie widziałam na przestrzeni ostatnich lat. Co ciekawe, inscenizacje w Łodzi i Warszawie są o wiele mniej grzeczne i wydają się znacznie bardziej oddzielać Jezusa-Boga od Jezusa-człowieka, a mimo to sposób przedstawienia prostytutki, która pod wpływem Chrystusa przeszła wewnętrzną przemianę, na obu tych scenach jest wyjątkowo grzeczny, żeby nie powiedzieć - bezbarwny. To w Chorzowie - w tym miejscu najmniej zbuntowanym, idącym wiernie za ugrzecznionym, biblijnym przekładem Wojciecha Młynarskiego - Maria Magdalena jest postacią niezwykle złożoną, a jej przemiana to jeden z najbardziej wyrazistych elementów spektaklu. Jest to kolejny walor reżyserii Marcela Kochańczyka, jednak nawet najlepiej przemyślana konstrukcja spektaklu byłaby niczym, gdyby nie ogromny wkład samej Wiolety Malchar-Moś, na który składają się doskonała technika aktorska i wokalna oraz ogromne pokłady emocji. Przepiękne songi w jej wykonaniu oraz dramatyczne sceny drugiego aktu były tym, na co ten wspaniały musical naprawdę zasługuje, a sama Artystka w swoim niełatwym zadaniu zasłużyła na największe uznanie.

     5. Marek Chudziński.

   Wiele wspaniałych kreacji chorzowskiego "Jesus Christ Superstar" zniknęło na długo przed zdjęciem spektaklu z afisza, jednak wydaje się, że żadna z nich, nawet najbardziej kultowa, nie została bez godnego następcy. Tak było z Marią Magdaleną i tak stało się w przypadku Piotra, gdy ze spektaklem pożegnało się dwóch, wydawać by się mogło, niezastąpionych odtwórców tej roli: Janusz Kruciński oraz Dariusz Niebudek.
   Chorzowski "Jesus Christ Superstar" na zawsze pozostanie dla mnie dziełem, dzięki któremu odkryłam jednego z obecnie najważniejszych dla mnie artystów - Marka Chudzińskiego. Gdy obejrzałam spektakl po raz pierwszy, zwrócił on moją uwagę niezwykłą energią oraz ogromnym pokładem emocji w scenie, w której jego bohater wypiera się Jezusa. Już wtedy poczułam, jak niezwykła jest to kreacja i jak bardzo chciałabym kiedyś do niej powrócić. Druga wizyta na spektaklu tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że ten właśnie Artysta to studnia przeżyć, refleksji i scenicznych niespodzianek, która praktycznie nie ma dna. Obserwując poczynania Marka Chudzińskiego, otrzymuje się zupełnie nową opowieść, a w każdym momencie spektaklu, w którym jest on obecny na scenie, historia staje się o wiele głębsza. Artysta wydaje się doskonale rozumieć swoją postać i nie marnuje żadnej szansy, by podzielić się tym z widzem, a dzięki jego zaangażowaniu, głębia psychologiczna udziela się całej reszcie obsady. Sceniczny Piotr to człowiek-orkiestra, którego można bez problemu zidentyfikować jako tego najważniejszego apostoła. Jednocześnie nie przyćmiewa on głównych bohaterów, będąc w swojej wyrazistości bardzo subtelny - jego ciężką pracę można dostrzec tylko wtedy, gdy się wie, gdzie w danym momencie należy patrzeć. Refleksje nad niezwykłością tej kreacji Marka Chudzińskiego mogłabym snuć jeszcze bardzo długo - i na pewno będę to robić, choć już nie na łamach bloga. Tutaj mogę jedynie polecić Waszej uwadze tego wyjątkowego Artystę, który zapewne nieraz jeszcze stworzy wybitną kreację i skromnie pozostanie z nią gdzieś w głębi sceny, zostawiając na przodzie miejsce dla głównych postaci.

    6. Pełen pasji, doskonale śpiewający i tańczący zespół Teatru Rozrywki.

  Podejrzewam, że moje głębokie przywiązanie do Teatru Rozrywki jest w dużej mierze spowodowane wrażeniem, iż pracują tam ludzie, którzy dobrze czują się ze sobą nawzajem i bardzo lubią robić to, co robią. Nie wiem, jak jest w istocie, jednak doskonała współpraca całego zespołu oraz pozytywna energia, jaka płynie ze sceny sprawiają, że na widownię Teatru Rozrywki po prostu chce się wracać. Nie inaczej było w przypadku musicalu "Jesus Christ Superstar", który pełen był zarówno lepszych, jak i odrobinkę gorszych kreacji, jednak o żadnej sekwencji nie można było powiedzieć, że jest w stu procentach nieudana. Doskonała współpraca oraz wysoki poziom wokalno-taneczny tego zespołu byłyby w stanie uratować każdą słabą produkcję, a w przypadku takiego hitu, jak "Jesus Christ Superstar", stały się one po prostu ucztą dla oczu i uszu.

    7. Przepiękna oprawa dzieła.

  "Jesus Christ Superstar" to kolejna produkcja, w której mogłam podziwiać pracę mojego ulubionego polskiego scenografa, Grzegorza Policińskiego. Jednocześnie, mówiąc o stronie wizualnej, nie mogłabym nie docenić kostiumów stworzonych przez Elżbietę Terlikowską. Spektakl w roku swojej premiery musiał zapewne wzbudzić wiele kontrowersji między innymi swoim współczesnym charakterem, który wyrażony był właśnie przez zwykły, codzienny wygląd występujących postaci. Wydaje się, iż taka koncepcja jest dosyć oczywista i nie ma w niej większej filozofii, jednak gdy prześledzi się współczesne inscenizacje musicalu "Jesus Christ Superstar" w Polsce, okazuje się, iż tego typu rozwiązań nie zastosowano nigdzie indziej. O ile w Łodzi skorzystano z nieco odświeżonej scenografii Grzegorza Policińskiego, to kostiumy nie są czymś, na co patrzy się z przyjemnością. Pewnym wyjątkiem są czarno-niebieskie uniformy kapłanów, czy wspaniale kiczowaty, złoty strój Heroda, jednak w przeważającej większości na scenie dominują szarość oraz sztucznie wyglądające kreacje, na których czele znajduje się czerwona, błyszcząca suknia Marii Magdaleny. Warszawa z kolei postawiła w każdym aspekcie swojej produkcji na alegorie, co jest rozwiązaniem ciekawym i przypadającym do gustu wielu widzom, jednak spełnia zupełnie inną rolę, niż naturalność kostiumów chorzowskich, które co prawda zestarzały się nieco na przestrzeni dziewiętnastu lat, jednak nie przestały sprawiać bardzo przyjemnego, naturalnego wrażenia. Strona wizualna produkcji chorzowskiej wydawała się, po prostu, spełniać tę samą rolę, którą wziął na swoje barki musical: pokazywała, że Jezus Chrystus, Boży Syn, stał się takim samym człowiekiem, jak my wszyscy - jak podaje Biblia, "podobny nam we wszystkim, oprócz grzechu".

   Po dziewiętnastu latach wydaje się, iż "Jesus Christ Superstar" jest nieodłącznym punktem repertuaru Teatru Rozrywki w Chorzowie... Jednak w końcu przyszedł ten smutny moment, gdy obsada pokłoniła się po raz ostatni. Ta inscenizacja miała swoje wady - co powtarzam do znudzenia - jednak jej pożegnanie sprawiło, że z mojego życia musicalowego zniknęło coś naprawdę pięknego. Jest mi z tego powodu przykro, jednak przede wszystkim mam w sobie ogromną wdzięczność za wszystko, co ta inscenizacja mi dała. Chciałabym móc podziękować osobiście każdej z osób, która przyłożyła rękę do powstania tego dzieła, bo była to naprawdę wspaniała i pełna pasji robota. DZIĘKUJĘ za tę piękną przygodę, za wspaniałe kreacje... i za hektolitry pasji, które lały się ze sceny. Wydaje się, iż "gdyby tym ludziom poucinał ktoś języki, to skała, kamień, głaz śpiewałyby".

Popularne posty