czwartek, 27 grudnia 2018

Musicalowe pomysły na Sylwestra

źródło
Plany na Sylwestra, przede wszystkim te teatralne, powinno robić się z wyprzedzeniem kilku tygodni, jeśli nie miesięcy, ponieważ bilety na wszelkiego rodzaju wydarzenia rozchodzą się jak ciepłe bułeczki. Jeśli jednak jakiś miłośnik sceny nie zaklepał sobie w porę spektaklu bądź koncertu sylwestrowego w ulubionym teatrze - nic straconego! Gotowych opcji na spędzenie tego ostatniego wieczoru starego roku jest tyle, ile musicali dostępnych na DVD. Oczywiście, są tytuły, które w sposób szczególny pasują do tego wyjątkowego czasu, i ten wpis chciałabym poświęcić na mój subiektywny wybór. Także - jeśli zastanawiacie się, w jaki sposób urozmaicić swoje domowe, sylwestrowe spotkanie z przyjaciółmi, mam nadzieję, że mój wpis okaże się pomocny! :)
   W tym miejscu warto jednak wspomnieć, że wśród pomysłów na spędzenie Sylwestra, wciąż mamy możliwość po prostu pójść sobie do kina ;) Tak się składa, że w propozycjach seansów na dużym ekranie znajduje się produkcja, która powinna zainteresować każdego z nas. Mowa, oczywiście, o Mary Poppins Powraca. Chyba nikomu nie trzeba przedstawiać tej niezwykłej opiekunki, która, posiadając wszelkie prawa i możliwości osoby dorosłej, zachowuje pomysłowość i spontaniczność dorównujące jej małym podopiecznym. Pomimo konieczności zmierzenia się z legendą arcydzieła z Julie Andrews w tytułowej roli, ten świat ze swoimi wesołymi bohaterami, może być wspaniałym pomysłem na spędzenie ostatniego wieczoru w roku.
   Jeśli jednak zaplanowaliśmy już sobie wieczór we własnych czterech ścianach, z ulubionymi napojami oraz garstką bliskich znajomych, warto zapewnić sobie wieczór w miłym towarzystwie musicalu. Po co warto sięgnąć? Poniżej znajdziecie kilka moich propozycji.



RENT
(2005, reż. Chris Columbus)
Czas okołoświąteczny, utwór z motywem noworocznym, Drag Queen w stroju Świętego Mikołaja oraz refleksja nad upływającym czasem - wydaje się, że "Rent" to idealna propozycja na wieczór sylwestrowy. Tak, pod warunkiem, że jest to pozycja dobrze nam znana (wtedy powtórka jak najbardziej dostarcza nam wspaniałych wrażeń) albo, jeśli od łatwej rozrywki wolimy dzieła nieco bardziej złożone, w stylistyce dokumentalnej, poruszające trudne tematy. Sama osobiście nieco strzeliłam sobie w kolano, decydując się na poznanie "Rentu" w wieczór sylwestrowy, jednak nie wykluczam, że teraz, po latach, przywitam Nowy Rok właśnie z Jonathanem Larsonem. Gdy zaakceptuje się specyfikę tego filmu, wtedy jego atmosferę wkraczania w kolejne 525 600 minut można wyjadać łyżeczką. A gdy dodatkowo wspaniała, rockowa ścieżka dźwiękowa jest tym, do czego lubimy wracać, jest to w zasadzie wspaniały pomysł na Sylwestra zarówno z przyjaciółmi, jak i w pojedynkę... Łyk wina, kęs świątecznego pieroga i szereg refleksji na temat życia, które może skończyć się w każdej chwili - to coś, czego w ten wieczór może pozazdrościć nam niejedna osoba, która wydała pół wypłaty na kilka godzin głośnej, wysokoprocentowej imprezy w najmodniejszym klubie w mieście. 



KRÓL ROZRYWKI
(2017, reż. Michael Gracey)
Choć brakuje tu typowo noworocznych motywów, "Król Rozrywki" jest produkcją, która doskonale sprawdza się na wieczór sylwestrowy zarówno jako miłe spędzenie czasu, jak i zastrzyk endorfin oraz wiary we własne marzenia. Mamy tu do czynienia z człowiekiem, który przeszedł drogę, można powiedzieć, "od pucybuta do milionera", i choć popełnił po drodze wiele błędów i doświadczał bolesnych upadków, finalnie pozostawia widza w poczuciu, że warto walczyć o swoje. Wspaniałym dodatkiem do tej bomby dobrych emocji jest ścieżka dźwiękowa - nowoczesne, popowe utwory wpadają w ucho i pozwalają cieszyć się z seansu nawet tym, do których historia P. T. Barnuma nie do końca trafia. A gdy jeszcze w głównej roli występuje Hugh Jackman - można przegapić odliczanie do północy! ;)




MAMMA MIA!
(2008, reż. Phyllida Lloyd)
Gdy za oknem jest biało lub (jak to w naszym klimacie coraz częściej bywa) szaro-buro i mokro, a w dodatku powietrze zasnute jest dymem od wystrzeliwanych rac, można zafundować sobie podróż na gorące i słoneczne greckie wyspy. W tym celu idealnie sprawdzi się "Mamma Mia!". Choć można kłócić się o musicalowe walory tej produkcji, nie da się zaprzeczyć, że jest to niezwykle pozytywny, kolorowy, roztańczony i rozśpiewany film. I to bez względu na to, czy mówimy o części pierwszej, czy drugiej (moją recenzję filmu "Mamma Mia: Here We Go Again" możecie przeczytać TUTAJ). Osobiście znacznie bardziej podoba mi się część druga, która pokazuje całą sobą, z jak wielką radością i zapałem wszyscy twórcy, na czele z fantastyczną obsadą, spotkali się znów w tym samym miejscu i jeszcze raz przeżyli wspaniałą przygodę. Odrobinka słońca w szarości i dymie przełomu Starego i Nowego Roku - oto, co może dać nam wybór właśnie "Mamma Mii"!



BURLESKA
(2010, reż. Steve Antin)
Historia, którą opowiada nam ten film, nie jest być może kandydatem na scenariopisarski bestseller roku, jednak nie da się ukryć - jeśli chodzi o warstwę muzyczną, "Burleska" to prawdziwa petarda. Fantastycznie uchwycony tu klimat gatunku, jakim faktycznie jest burleska, pozwala widzowi przenieść się w zupełnie inny świat, nieco brudny i szorstki, ale bez wątpienia porywający i zachwycający wspaniałą muzyką. Największą perłą tej produkcji są występujące tu gwiazdy muzyki - Christina Aguilera oraz Cher. Jest to propozycja idealna dla osób, które nie przepadają za sielankowymi, cukierkowymi krajobrazami i lubią posmakować nieco zakulisowych konfliktów oraz gorących romansów. Jeśli jest tak w Waszym przypadku - welcome to Burlesque!





LES MISÉRABLES
(2012, reż. Tom Hooper)
O wspaniałości i ponadczasowości musicalu powstałego na kanwie dzieła Victora Hugo można opowiadać bez końca. I oczywiście, trudno znaleźć choć jeden powód, dla którego historia tak pełna skrajnych emocji, w której każdy, ale to każdy znajdzie coś dla siebie, nie jest dobrym pomysłem na wieczór sylwestrowy. Jednak do wszystkich argumentów odnoszących się do samej historii, warto dodać jeszcze jeden - The "Les Misérables" 2012 movie Drinking Game. Na pewno część z Was zetknęła się już z tą zabawą wymyśloną przez amerykańskich fanów "Nędzników", jednak wciąż nie jest ona zbyt popularna w Polsce. Postanawiam zatem trochę ją Wam przybliżyć ;)
   The "Les Misérables" 2012 movie Drinking Game (zatwierdzone przez Grantaire'a) to gra tylko dla osób pełnoletnich - ponieważ jej głównym elementem (oprócz, oczywiście, filmu "Les Misérables" z 2012 roku) jest alkohol. Dołączenie tego elementu do wspólnego oglądania sprawia, że wieczór z jednym z najsłynniejszych musicali świata przestaje być zwykłym seansem - staje się on walką o przetrwanie. Legenda głosi, że istnieją osoby, które, przestrzegając zasad gry, dotrwały do ostatniego "Do you hear the people sing", a nawet były w stanie przeczytać napisy końcowe. Jednak należą one do zdecydowanej mniejszości, ponieważ bezwzględność tej gry nie pozwala najsłabszym jednostkom dotrwać do scen z udziałem Anne Hathaway. 
   No ale - przejdźmy do zasad The "Les Misérables" 2012 movie Drinking Game. Dodam tylko, że niezwykle trudno jest znaleźć jedną, spójną wersję, czy przypisać komuś autorstwo. Jeśli macie takie informacje - piszcie w komentarzach. Ja korzystam z zapisu, który znalazłam na portalu Pinterest. Możecie znaleźć go TUTAJ.

The "Les Misérables" 2012 movie Drinking Game


NAPIJ SIĘ, GDY...
  • padnie nazwisko "Jean Valjean",
  • ktoś powie "24601",
  • zostanie wspomniany chleb,
  • Jean Valjean wykaże się ogromną siłą,
  • Javert wypowie własne nazwisko,
  • rozbawi Cię kapelusz Javerta,
  • chcesz przytulić Fantine,
  • Valjean i Javert stają twarzą w twarz,
  • Valjean porywa dziecko,
  • Thenardierowie kradną całą uwagę,
  • Marius zachowuje się jak idiota,
  • Eponine jest zmartwiona,
  • padają słowa: "Who cares about your lonely soul?"
  • Grantaire pije,
  • Javert spaceruje na dużej wysokości.

UTOP SWOJE SMUTKI, GDY:
  • umiera Twoja ulubiona postać,
  • słyszysz ulubioną piosenkę,
  • "Drink with me" - dołącz do ostatniego toastu,
  • Javert okazuje szacunek Gavroche'owi,
  • chcesz zapomnieć, że bohaterowie znajdują się w kanałach,
  • śpiewana właśnie piosenka wyciska Ci łzy,
  • chcesz zająć czymś uwagę i przestać płakać,
  • barykada upada.

(TYLKO DLA TWARDZIELI) STRZEL SOBIE KIELONA, GDY:
  • widzisz coś, czego nie było w wersji scenicznej,
  • pojawia się Colm Wilkinson,
  • zauważasz srebrne lichtarze,
  • pani Lovett mieli mięso,
  • Enjolras i Grantaire decydują się umrzeć razem,
  • Gavroche okazuje się być sprytniejszy od dorosłych,
  • Enjolras macha flagą,
  • Cosette nie robi nic,
  • widzisz coś w barwach Francji.

   Bez wątpienia, po TAKIM seansie "Les Misérables" Wasz Sylwester na pewno będzie głośny i wesoły... choć można mieć wątpliwości, czy okaże się również niezapomniany.

   Spędzić musicalowo Sylwestra - nie są do tego potrzebne żadne drogie bilety, ani wyjściowe stroje i fryzury. Musicale same w sobie są tym, co może uczynić nasze domowe zacisze najlepszą miejscówką w promieniu wielu kilometrów. Pomocne są w tym nie tylko filmy, ale również muzyka - nic tak nie podkręca zabawy, jak dobrze znane nam utwory, które można śpiewać, przy których można tańczyć i które są źródłem przepięknych wspomnień. 
   Tymczasem życzę Wam bajecznej zabawy w ten ostatni, głośny wieczór 2018 roku i niech nadchodzące 525 600 minut wypełnia Wam spełnianie marzeń, dążenie do celów oraz, oczywiście, miłość! :)

3... 
2... 
1...
SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!


czwartek, 20 grudnia 2018

Bulwar wielkich gwiazd i musicalowy strzał w dziesiątkę [RECENZJA]

Strzał... i wielka plama krwi na imitującym basen, migocącym ekranie. Rozlegają się dźwięki syreny, wszechobecne niebieskie światło potęguje uczucie niepokoju, a scena wypełnia się mężczyznami w mundurach oraz grupą osób dzierżących aparaty fotograficzne. Już nie można mieć wątpliwości: spektakl, który właśnie się rozpoczął, opowiadać będzie o zbrodni. Zbrodni, która od samego początku nie kryje odpowiedzi na żadne z pytań mogących interesować widza. Czyja to krew? Młodego scenarzysty. Kto jest zabójcą? Dawna gwiazda kina niemego. Na wszystkie pytania odpowiada nam... sam zamordowany, który wyłania się spod prześcieradła skrywającego jego martwe ciało i rozpoczyna przedziwną, mroczną opowieść o ostatnich miesiącach swojego życia... I tylko my, słuchający go widzowie, możemy poznać prawdę. Świat Hollywood, pełen fałszu i wiecznie szukający sensacji, nigdy nie będzie wiarygodnym źródłem wiedzy.
   Historia ta ujrzała już kiedyś światło dzienne w postaci filmu wyreżyserowanego przez Billy'ego Wildera z niezapomnianą rolą wielkiej gwiazdy kina niemego, Glorii Swanson. "Sunset Boulevard" z 1950 roku to dzieło, które potraktowane było niezwykle serio przez swoich twórców. Dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, stało się właściwie bliźniaczym uniwersum wytwórni Paramount, w którym pracują ci sami ludzie, produkowane są te same filmy, można również znaleźć wiele smaczków i subtelnych aluzji zacierających granicę między rzeczywistością a fikcją. Światem tym zafascynował się Andrew Lloyd Webber i postanowił stworzyć musical, który opowiada historię po raz kolejny, nowym, ale równie mrocznym językiem. I jeśli zaakceptuje się i przyjmie jej szorstkość, głębię psychologiczną oraz nieco dłużące się sekwencje opowiadające o pracy w Hollywood, można ze zdziwieniem odkryć, iż w całym tym dziele nie ma ani jednego elementu, który byłby zbędny. Mało tego - budowa scenariusza nie narzuca nam ocen ani nie moralizuje - tu każdy sam może decydować, komu kibicuje, a kogo potępia. Choć raczej nie można mieć wątpliwości, że świat, który mamy przed oczami, nie ma nic wspólnego z sielanką; tu, jak twierdzi Joe Gillis, "nikt już nie pamięta, że miał duszę".
   Musical ten miał swoją polską prapremierę w Teatrze Rozrywki w Chorzowie 21 kwietnia 2017 roku. Dzięki uzyskanej w trakcie kilkuletnich negocjacji licencji non-replica, dzieło miało szansę nie tylko odświeżyć pamięć o filmie Wildera, ale również po raz kolejny zaprezentować chorzowskiej publiczności brawurowy styl reżysera Michała Znanieckiego. Przede wszystkim zadbano tu o wykorzystanie każdej wolnej przestrzeni, a nawet najdalej wysunięty plan wyreżyserowany był z taką samą dbałością o szczegóły. Choć zrezygnowano z przybliżenia fikcyjnego świata do naszych, polskich realiów (wzorem innych musicali w reżyserii Michała Znanieckiego: "Producentów" i "Billy'ego Elliota"), wydaje się, że każdy z artystów doskonale odnalazł się w tym świecie i oddał jego blaski i cienie z zapałem i energią.
   Jak przystało na historię osadzoną w świecie Hollywood, na scenie królują bogactwo i przepych. Barwne kostiumy, fantastycznie zaaranżowane wnętrza, mnóstwo szczegółów - taką scenografię (nagrodzoną Złotą Maską) stworzył współpracujący od lat ze scenami śląskimi Luigi Scoglio. Ciekawym elementem jest wielkie logo Paramount Pictures, które pojawia się w sekwencjach poświęconych tej wytwórni filmowej. Działa ono jak przypomnienie, że mnóstwo elementów tego świata to miejsca z krwi i kości, w których fikcyjna historia morderstwa splata się z faktycznymi wydarzeniami (jak choćby realizacja filmu "Samson i Dalila" - pozwala nam to dokładnie określić czas akcji: lata 1948 oraz 1949). Podobne odczucia dają kostiumy Magdaleny Dąbrowskiej, w większości wzorowane na ówczesnej modzie; z jednej strony przenoszą nas one w niezwykle barwne lata pięćdziesiąte, a z drugiej - w przypadku choćby szalonych kreacji Normy Desmond - doskonale podkreślają charakter postaci.
   Oświetlenie w tym musicalu opiera się głównie na ciepłych barwach, które przywodzą na myśl słoneczne i gorące Los Angeles. Jednocześnie bywa ono w wielu sekwencjach bardzo skąpe. Trochę tak, jakby ten bogaty i finezyjny świat przez cały czas tonął w mroku swoich brudnych, zakulisowych historii - przede wszystkim w ciemnym błękicie, który zdaje się wciąż przypominać o czekającej na Joego Gillisa śmierci w basenie przy Sunset Boulevard. W spektaklu ciekawie sprawdzają się światła pojedynczych reflektorów, które padają na postaci i oświetlają je niczym na planie filmowym. Może tylko brakuje tu nieco szorstkości, którą dałyby chłodniejsze barwy, a która podkreśliłaby kryminalno-psychologiczny charakter opowieści.
   Jednym ze słabszych elementów adaptacji tego musicalu jest przekład. Choć polska wersja libretta, którą stworzył Lesław Haliński, dobrze sprawdza się w historii i prowadzi ją spójnie i logicznie od pierwszej do ostatniej minuty, przez jej nadmierną potoczność oraz pojawiające się czasem nienaturalnie brzmiące frazy, traci nieco na wartości. Być może w tym przypadku ważniejsza od wierności jest myśl, którą trzeba ubrać w zupełnie nowe słowa, a która sprawi, że takie utwory, jak "With one look" czy "As if we never said goodbye" zaczną żyć swoim własnym życiem? Tymczasem mamy do czynienia ze stosunkowo wiernym oddaniem oryginału, które nie zawsze rozumie samo siebie... choć posiada wiele dobrych rozwiązań, które bezwzględnie należy docenić.
   Za choreografie w chorzowskiej inscenizacji "Bulwaru Zachodzącego Słońca" odpowiada Inga Pilchowska. Jest to element wykonywany przez szereg fantazyjnie poprzebieranych artystów i przede wszystkim w studiu Paramount, jednak znalazły się również i takie sekwencje, gdy poprzez taniec komentuje się lub opowiada to, co właśnie dzieje się na pierwszym planie. Pojawiają się tu wstawki typowo broadwayowskie, jak również elementy tańca ekspresyjnego, klasycznego oraz towarzyskiego. Co prawda, choreografie w tym przedstawieniu zostały nieco wyparte przez wizualizacje (autorstwa Bogumiła Palewicza), ale zważywszy na tematykę jest to uzasadnione oraz bardzo ciekawe. 
   Reżyserowi Michałowi Znanieckiemu oraz wspomagającej go Annie Ratajczyk udało się uformować w tej inscenizacji zespół aktorów, który przywodzi na myśl układankę z idealnie pasującymi do siebie elementami. Spotykamy się tu nie tylko z bardzo dobrą pracą na scenie, ale również - z doskonałą obsadą. Tu każdy zajmuje najlepsze dla siebie miejsce, łącząc umiejętności wokalne i aktorskie z dobrze wykorzystanym emploi. I nie ma znaczenia, czy jest to główna rola, czy zespół - udowadniają to w sposób szczególny Katarzyna Hołub oraz Piotr Brodziński, artyści niezwykle charyzmatyczni oraz wyraźnie doskonale bawiący się swoimi rolami. W wytwórni Paramount uwagę zwraca Mirosław Książek, niezwykle wiarygodny oraz barwny w swojej drwiącej kreacji Sheldrake'a. Po piętach depcze mu Andrzej Lichosyt w roli Artiego Greena. Artie, będąc człowiekiem przebojowym i epatującym pewnością siebie, odegrał ważną rolę w odpowiednim naświetleniu postaci Joego oraz Betty. Nie mniejszą odpowiedzialność ma na swoich barkach Andrzej Kowalczyk, którego bohater, Cecil DeMille, istniał naprawdę w czasach, w których toczy się akcja musicalu. Kreacja ta była stonowana i, pomimo wykorzystania indywidualności aktora, szła w kierunku wierności oryginałowi. Wisienką na torcie oraz bezwzględnie najpiękniejszym głosem całego spektaklu jest Wioletta Białk w roli Betty Schaefer.
   Pomimo naprawdę wysokiego poziomu całego zespołu artystycznego, prawdziwą perełką produkcji okazują się być tu trzy główne postacie. Każda z nich na swój własny sposób kradnie całe przedstawienie, zachwycając, bawiąc, wzruszając i szokując. Pierwszą z nich jest artystka, która nie tylko wciela się w "największą z wielkich gwiazd", ale która na scenach śląskich taką gwiazdą rzeczywiście jest. Mowa tu oczywiście o Marii Meyer. Trudno w jakikolwiek sposób komentować jej kreację Normy Desmond, ponieważ tam, gdzie wszystko jest tak, jak być powinno, nie są potrzebne żadne słowa. Maria Meyer wchodzi w swoją postać ze wszystkich sił, każdą komórką swojego ciała i prezentuje widzom sylwetkę osoby dotkniętej chorobą psychiczną, którą jednak można zrozumieć... a nawet jej współczuć. W sposób szczególny za serce chwyta ostatni monolog Normy, który, pomimo jej szaleństwa, jest niezwykle piękny i wydaje się, że prawdziwie i od serca jest w stanie wygłosić go tylko ta osoba, która sama oddała swoje życie aktorstwu. Bez wątpienia Maria Meyer taką osobą jest i dlatego trudno wyobrazić sobie kogokolwiek innego, kto byłby w stanie zmierzyć się z wizerunkiem największej z wielkich gwiazd.
   U boku Normy Desmond przez cały spektakl obecny jest jej wierny kamerdyner - w tej roli występuje Dariusz Niebudek. Pomimo swojej zewnętrznej, zimnej skorupy, Max von Mayerling to jedna z najbardziej tragicznych postaci w całym musicalu. Widać to doskonale w kreacji Niebudka, który wydaje się cały kipieć w środku, przez co każde wypowiadane przez niego zdanie jest ostre jak brzytwa i powoduje, że widzom włosy jeżą się na głowach. Towarzysząca tej kreacji lekkość oraz niezwykła precyzja pozwalają zapomnieć, że to, co widzimy, to tylko fikcja. Tutaj wszystko jest dopięte na ostatni guzik - od wzruszającego śpiewu przez niezmierzony ładunek emocjonalny po najdrobniejsze gesty rąk. Ponadto wydaje się, że kostium i charakteryzacja to w tym przypadku rzeczy zupełnie zbędne, ponieważ wszystko jest tu osiągnięte poprzez aktorstwo.
   Pomimo ogromnych zasług wszystkich wymienionych wyżej artystów, "Bulwar Zachodzącego Słońca" w ostatnim secie zyskał zupełnie nowe oblicze - w roli Joego Gillisa zadebiutował Marek Chudziński. Artysta ten, który zdobył sobie serca widzów wcześniejszymi swoimi wcieleniami (na czele których stoją Piotr w "Jesus Christ Superstar" oraz Fiedka w "Skrzypku na dachu") otrzymał chyba największe i najtrudniejsze zadanie w swojej dotychczasowej karierze, z którego, pomimo kilku małych potknięć, wyszedł zwycięsko. Uwagę zwracają przede wszystkim jego doskonałe umiejętności aktorskie oraz wyjątkowe, fizyczne warunki, pozwalające mu stać się na scenie mężczyzną, za którym szaleją kobiety. Jednak posiada on również niezwykłą umiejętność operowania emocjami, zarówno własnymi, jak i całej widowni; niejeden raz można było uronić łzę szczerego żalu, obserwując targające nim przeżycia, a także zaśmiać się, gdy jedną precyzyjną nutą w głosie zamieniał zwykłą frazę w żart lub delikatną drwinę. Zachwycający jest również jego głos o pięknej, głębokiej barwie, szerokiej skali i niezwykłej sile - niewątpliwie młodzieńcza energia, pasja oraz walory fizyczne Marka Chudzińskiego to zaproszenie do wspaniałej podróżny pełnej emocji i artystycznych doznań, jakich nie powstydziłby się Broadway.
   "Bulwar Zachodzącego Słońca" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie to dzieło, obok którego nie można przejść obojętnie. Historia tragicznej śmierci młodego scenarzysty pozwala na niekończące się dociekania, refleksje, zadawanie miliona pytań... A gdy otrzymujemy to wszystko w muzycznej oprawie Andrew Lloyda Webbera, mamy szansę przeżyć jedną z najpiękniejszych musicalowych przygód w naszym życiu. Przygód, do których chce się wracać, jak do dobrego filmu z ukochanymi gwiazdami, by klatka po klatce odkrywać go wciąż na nowo i przekonywać się, że za każdym razem jest wciąż tak samo piękny... jeśli nie piękniejszy.

czwartek, 13 grudnia 2018

Tajemnice pracy przy obsłudze widowni

Dla prawdziwego teatromana praca przy obsłudze widowni to spełnienie marzeń... W końcu, mając tę fuchę, to nie ty płacisz za przychodzenie do teatru - to teatr płaci tobie! Brzmi jak piękny sen?
   To nie sen. To po prostu zwykłe, szeregowe, kiepsko płatne i niewymagające żadnych szczególnych umiejętności stanowisko. Stanowisko bez perspektyw, rzadko kończące się awansem i najczęściej mówiące wam serdeczne "dziękuję", gdy tylko utracicie status ucznia lub studenta. Ale prawda jest taka, że każdy prawdziwy teatroman zabiłby za tę robotę.
   Tak się składa, że swojego czasu znalazłam się w gronie szczęśliwców, którzy przychodzili do teatru nie po to, aby wydać pieniądze, ale by je zarobić. Oczywiście, jak każda praca, miała ona swoje blaski i cienie. Właśnie o tym chciałabym opowiedzieć: jak to wygląda od tej drugiej strony. Czy faktycznie ta praca jest spełnieniem marzeń, czy może w jakiś sposób ogranicza naszą pasję?
   Zapraszam do lektury poniższego wpisu! Mam nadzieję, że dzięki niemu odpowiecie sobie na pytanie, czy obsługa widowni w teatrze jest tym, co chcielibyście przez pewien czas robić oraz, ewentualnie, jak taką pracę zdobyć.

   Pierwszą i najważniejszą rzeczą, jaką musicie wiedzieć, jest to, że w znacznej większości przypadków obsługa widowni to zajęcie dorywcze oraz przeznaczone wyłącznie dla uczniów, studentów oraz osób do 26 roku życia. Oczywiście, wszystko zależy od polityki danego teatru, bo na przykład w Teatrze Muzycznym w Łodzi nie obowiązuje żaden limit wieku, a w niektórych teatrach warszawskich podobno istnieje możliwość pracy na pełen etat. Ale nie oszukujmy się, nie bez powodu obsługa widowni to typowe zajęcie "studenckie", przede wszystkim dlatego, że tej pracy jest naprawdę niewiele. Do teatru przychodzi się średnio na 4 godziny, i wcale nie dlatego, że nie jesteśmy w stanie pracować więcej - po prostu tyle trwa spektakl i po jego zakończeniu nie mamy już nic do roboty. Częstotliwość wizyt w pracy również zależy od nas; w moim przypadku co miesiąc uzupełniało się kartę dyspozycyjności, na podstawie której szef układał nam grafik. Jeśli chodzi o zarobki, w moim przypadku była to najniższa krajowa; możecie więc sobie policzyć, ile to jest 4 godziny razy 6 (średnio) spektakli w miesiącu. Kwota nie jest zawrotna, jednak pamiętam, że stanowiła wspaniały zastrzyk gotówki w moim skromnym, studenckim budżecie. Wszystko jest w porządku, jeśli zaakceptujemy fakt, że obsługa widowni to w ogromnej większości przypadków tylko dodatek, a nie zajęcie na pełen etat.
   Drugą, chyba równie ważną rzeczą, którą chcę Wam przekazać, jest fakt, że bez względu na wszystko, obsługa widowni przychodzi do pracy, a nie na spektakl. Co to oznacza? Choć większość obsługi ma prawo, a nawet obowiązek, przebywać podczas spektaklu na widowni, naprawdę rzadko udaje się obejrzeć spokojnie całe przedstawienie. Zacznijmy od faktu, że pracownicze miejsca na końcu sali raczej trudno jest porównywać do pierwszych rzędów, a szereg obowiązków (o których opowiem więcej w dalszej części wpisu) wymusza na pracowniku czujność, która nieco odbiera radość z oglądanej historii. Dobra wiadomość jest taka, że pracując kilka razy przy jednym spektaklu można wymieniać się obowiązkami z kolegami, dzięki czemu prędzej czy później uda się poznać całą historię.
   Być może części z Was nigdy nawet nie przyszło to do głowy, ale oglądanie spektaklu nie zawsze sprawia przyjemność. Umówmy się: niektóre produkcje są po prostu wybitnie nieudane. Jednak zanim zejdą z hukiem z afisza, należy je obsłużyć tak samo, jak fajne i przyjemne przedstawienia. I wtedy nie ma, że boli, przychodzisz do pracy nawet kilka wieczorów z rzędu i chcąc nie chcąc - oglądasz. Większość obsługi musi być obecna na widowni w trakcie trwania przedstawienia, więc w takich sytuacjach trzeba mieć sporo szczęścia, by móc pozwolić sobie na siedzenie we foyer. Zapewniam, mało jest rzeczy na świecie, które są w stanie tak zszargać nerwy, jak słaby spektakl, z którym ma się przymusowy kontakt. Jeśli w danym teatrze nie odpowiada nam większość produkcji, lepiej jest jak najszybciej złożyć wypowiedzenie, bo jednak spektakle wypełniają 3/4 naszego czasu pracy.

   Jeśli chodzi o to, jakie są obowiązki obsługi widowni, to naprawdę trudno nazwać je skomplikowanymi. Po prostu trzeba przyswoić sobie pewne zasady oraz wejść w stały i jasno określony rytm. Z reguły przychodzi się do pracy na co najmniej godzinę przed rozpoczęciem spektaklu - w moim przypadku zajęcie obowiązków poprzedzało krótkie zebranie, podczas którego dostawaliśmy dodatkowe instrukcje (najczęściej dotyczące liczebności widowni oraz ewentualnej obecności ważnych osób). Na ścianie zawsze wisiał bieżący przydział stanowisk, których należało trzymać się przez resztę dnia. Przykładami takich stanowisk są drzwi na widownię, gdzie kasuje się bilety oraz sama widownia, na której należy kierować zagubionych widzów na właściwe miejsca. Pierwsza godzina pracy to czas, gdy pojawia się najwięcej pytań od widzów. Można wymienić kilka głównych aspektów, które pracownik obsługi powinien mieć w małym palcu:
   - Plan teatru - widzowie często pytają o takie miejsca, jak szatnia, toaleta oraz bufet.
   - Długość spektaklu - czas jest ważny dla widzów, ponieważ chcą oni zaplanować sobie przerwę oraz powrót do domu.
   - Występująca obsada - choć taka informacja zazwyczaj jest wywieszona w widocznym miejscu, to jednak nie każdy widz ją zauważa i czasem dużo wygodniej jest odpowiedzieć, że dziś Judaszem jest Tomasz Bacajewski, niż tłumaczyć, gdzie można samodzielnie taką wiedzę zdobyć.
   - Rozkład miejsc na widowni - choć trudno jest od kogokolwiek wymagać, by recytował z pamięci współrzędne każdego miejsca na widowni, to jednak na niemal każdej sali jest kilka dość zdradzieckich miejsc, których trzeba się trochę naszukać. Warto zapamiętać, że w rzędzie XV miejsce 13 jest po stronie lewych drzwi, ale już 14 - po stronie prawych. Pozwoli to uniknąć niezręcznego biegania z zagubionym widzem w tę i z powrotem.
   - Ceny biletów - choć w praktyce jest to jedna z ostatnich rzeczy, o której ma pojęcie obsługa widowni, to jednak warto wiedzieć, że ze strony widzów padają również pytania o ceny poszczególnych stref. Znajomość tego niewątpliwie będzie dodatkowym walorem.
   Gdy zgasną światła, a każdy widz będzie siedział na swoim miejscu, obsługa widowni może już w zasadzie usiąść i w miarę możliwości cieszyć się spektaklem. Oczywiście, "w miarę możliwości" oznacza tu, że ktoś musi zawsze czekać na osoby spóźnione, ktoś inny wykonuje swoje obowiązki związane ze sprzedażą programów i gadżetów (w trakcie spektaklu jest to po prostu pilnowanie stoiska oraz kasetki, a także uzupełnienie towaru), a ktoś jeszcze inny musi przekazać do Biura Obsługi Widowni czyjąś prośbę lub polecenie. Reszta obsługi ma swoje kilkadziesiąt minut, podczas których może złapać oddech po starciu z problemowym widzem, wyjść do toalety lub na szybkiego batonika (oczywiście, jeśli na stanowisku pozostaje ktoś inny), ale temu wszystkiemu zawsze towarzyszy kontrolowanie jednym okiem, czy ktoś nie hałasuje, nie nagrywa spektaklu albo nie potrzebuje pomocy. Czy jest w tym miejsce na kontakt ze sztuką? Oczywiście! Czujność względem widzów ani trochę nie wyklucza zaangażowania w spektakl, no i umówmy się: statystyczni widzowie nie przychodzą do teatru po to, by przeszkadzać, tylko by dobrze się bawić. Pewnym wyjątkiem mogą być spektakle dziecięce, ale to temat na osobny wpis.
   Jest jeszcze jedna kwestia, którą należy poruszyć, a mianowicie: do obsługi widowni należy obowiązek wręczania kwiatów na scenie. Choć tak naprawdę nie ma w tym nic strasznego, świadomość wyjścia przed prawie tysięczną publiczność może być na początku trochę przerażająca. Nawet pomimo pełnej świadomości, że obsługa widowni w trakcie ukłonów jest zupełnie przezroczysta, a na głównym planie jest aktor, tancerz lub dyrygent oraz wręczany mu wyraz wdzięczności. Jednak warto mieć świadomość, że czasami kwiaty dostaje nie główny artysta, którego łatwo poznać choćby po kostiumie, ale ktoś z bardzo głębokiego trzeciego planu, o kim pierwszy raz słyszymy i kto w dodatku jest ubrany tak samo, jak sześciu innych facetów wokół niego. Tutaj bardzo przydaje się dokładna znajomość całego zespołu, jednak w przeciętnej grupie osób obsługujących widownię przeważnie znajduje się ktoś, kto danego artystę kojarzy - w ostateczności jest to szef Biura Obsługi Widzów.
   Praca obsługi widowni kończy się wraz z wyjściem ostatniego widza. Po spektaklu należy przeszukać widownię w poszukiwaniu ewentualnych zgubionych rzeczy, a w okresie jesienno-zimowym bezwzględnie trzeba wspomóc osoby pracujące w szatni. Gdy teatr opustoszeje, obsługa widowni opuszcza swoje stanowiska.

   Jak widzicie, w pracy przy obsłudze widzów nie ma wielkiej filozofii, ale nie jest to też "darmowe siedzenie na widowni". Oczywiście, kontakt ze sztuką jest największym plusem tej pracy - czy wręcz powodem, dla którego w ogóle się na to zajęcie decydujemy - jednak jest to zaledwie piękny dodatek do jasno określonych obowiązków, które należy sumiennie wykonywać.
   Jeśli marzy Wam się właśnie taka praca, a w pobliżu swojego miejsca zamieszkania macie już upatrzony teatr, nie ma co czekać na ogłoszenie naboru (które często odbywa się drogą pantoflową), tylko należy natychmiast zanieść swoje CV. Najlepiej jest zostawić je nie w kasie, ale w Biurze Obsługi Widzów - najlepiej wtedy, gdy będzie tam Wasz potencjalny szef. Nie ograniczajcie się tylko do pytania, czy możecie zostawić do siebie namiary, wyjaśnijcie, dlaczego to właśnie Wy powinniście tu pracować: opowiedzcie o sobie, o swojej pasji teatralnej... Bądźcie schludni, otwarci i uśmiechnięci. Nie bójcie się rozmowy; być może okaże się, że w tym sezonie jest już wystarczająco dużo osób do pracy, ale np. od przyszłego połowa zespołu kończy studia i pracownicy będą potrzebni na gwałt. Warto od razu się zadeklarować, bo może być tak, że za pół roku w biurze zjawi się pięć osób, gotowych rozpocząć pracę, a o Was nikt nie będzie już pamiętał.

   Mam nadzieję, że mój wpis okazał się dla Was zarówno interesujący, jak i pożyteczny. Obsługa widowni w ulubionym teatrze to jedna z najlepszych rzeczy, jaka może spotkać teatromana, a gdy idzie za tym pasja, zaangażowanie i sumienne wykonywanie swoich obowiązków może skutkować zatrudnieniem na stałe na wyższym stanowisku. O to przecież chodzi, by być jak najbliżej teatru!

czwartek, 6 grudnia 2018

Jakie prezenty wręczać artystom musicalowym?

Prezenty dla idoli to nieodłączna część życia musicalowego fana. Nie muszą być drogie - najważniejsze w nich są nasze włożone serce oraz pomysłowość.
   W moim życiu musicalowej fanki był naprawdę dość długi czas, gdy wymyślanie i tworzenie prezentów traktowałam jak osobną sztukę oraz ćwiczenie na kreatywność. Bo, sami powiedzcie: czy wynajdywanie nawiązań do ról, a potem przemienianie ich w rzeczy materialne, które można komuś wręczyć, nie jest fascynujące? A gdy dochodzi do tego szczera radość osoby obdarowanej, zaczynamy czuć wielką satysfakcję, a nasza rola widza wydaje się nagle o wiele bardziej potrzebna. Bez wątpienia, temat prezentów dla naszych idoli to coś, o czym można opowiadać bez końca.
   Listę najpopularniejszych prezentów dla aktorów teatralnych niezaprzeczalnie otwierają kwiaty. W sumie trudno się dziwić, ponieważ ten wyraz wdzięczności z reguły przekazuje się przez obsługę widowni, dlatego praktycznie nie istnieje ryzyko, że nie zostanie on wręczony. Jeśli o mnie chodzi, ostatnio jest to mój najczęściej wybierany sposób wyrażania wdzięczności. Uwielbiam sprawiać taką małą przyjemność artystom, którzy zachwycili mnie na scenie, bo wiem, że jest to dla nich ogromne wyróżnienie. Ale żeby nieco spersonalizować mój prosty upominek, od pewnego czasu rezygnuję z gotowych bilecików z kwiaciarni i zastępuję je takimi, które wykonuję samodzielnie. Okazuje się, że nie trzeba być osobą uzdolnioną plastycznie, by stworzyć coś fajnego, wystarczą proste przybory i odrobina cierpliwości. ;) Poniżej możecie zobaczyć przykład takiego własnoręcznie zrobionego bilecika.


   Oczywiście, nie ma jednego wzoru na stworzenie takiej karteczki. W moim przypadku jest to zazwyczaj nazwisko artysty, kilka kwiatowych ornamentów (to mój ulubiony i najbardziej zaufany wzór), a czasami dorzucam również jakiś cytat. W tym przypadku była to sentencja o rybakach, ponieważ adresat kwiatka, Marek Chudziński, kreuje postać Piotra w "Jesus Christ Superstar" i to jest rola, do której bardzo chciałam nawiązać. Myślę, że taka forma "prezentu" nie jest w żaden sposób gorsza od innych, bo na stworzenie bilecika poświęcam dużo czasu i serca, a słyszałam pogłoski, że niektórzy artyści zachowują takie rzeczy na pamiątkę.
   Pozostając jeszcze przez moment w podobnym temacie - bywa, że artyści otrzymują ode mnie kartki na okazje typu urodziny, czy Boże Narodzenie. Oczywiście wspaniale jest, jeśli taka kartka jest zrobiona samodzielnie, jednak dla mnie format 8x12 cm jest już wystarczającym wyzwaniem. ;) Kartki okazjonalne najczęściej wręczam razem z jakimś dodatkowym upominkiem, co możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej:

link do źródła

   Tutaj osobą obdarowaną był Adrian Wiśniewski, a główną "atrakcją" tego zestawu był śledzik białostocki. Dlaczego śledzik? Było to nawiązanie do żartobliwego stwierdzenia Adriana: "Dobry śledzik nie jest zły", które pojawiło się parę dni wcześniej na kanale Studia Accantus. To było dosłownie wtrącenie, ale takie właśnie wtrącenia, aluzje, czy pojedyncze wersy piosenek są tym, z czego najfajniej jest robić artystom niespodzianki.
   Jednak gotowe kartki, które można kupić, bywają również doskonałym pomysłem same w sobie, jeżeli tylko posiadają odpowiednią grafikę, czy treść. Dobrym przykładem jest pocztówka z Białegostoku - dołączyłam ją zamiast bilecika do kwiatka, który przekazałam Dariuszowi Niebudkowi przy okazji spektaklu "Producenci". Postać Dariusza Niebudka w tym spektaklu nazywa się Max Bialystock. ;)
   Zdarzyło mi się jednak popełnić również własnoręczne kartki okazjonalne. Najlepszy przykład:


   Owa laurka powstała z okazji powrotu Marcina Franca na rolę Jesusa w łódzkiej inscenizacji "Jesus Christ Superstar". Marcin, będąc na pierwszym roku Akademii Teatralnej, musiał na prawie rok zawiesić swoją pracę w teatrze, a ja i moja przyjaciółka nie mogłyśmy doczekać się jego powrotu. Gdy już ten powrót został ogłoszony, przygotowałyśmy mu powyższą kartkę, a także dwie rzeczy, które bardzo kojarzą się z postacią Jezusa: chleb i wino. Były to najzwyklejsze produkty, które można kupić w sklepie, a potem zjeść i wypić, ale gdy zostały wplecione w odpowiedni kontekst, stały się naprawdę fajnym upominkiem. Takie właśnie rzeczy - najzwyklejsze, które można dostać w sklepie - jeśli są wręczane z podziękowaniem za określoną rolę, stają się czymś niezwykłym.
   Innym prezentem, który wymagał ode mnie odrobiny kreatywności oraz zdolności manualnych, była poniższa grafika będąca obróbką zdjęcia pochodzącego z galerii Teatru Roma:


   Był to podarunek dla Jakuba Szydłowskiego na jego czterdzieste urodziny. Pamiętam, że był to dzień bardzo przełomowy, ponieważ łączył się ze zdjęciem z afisza w Teatrze Roma spektakli "Aladyn Jr." oraz "Deszczowa Piosenka". Razem z grupą fanów Kuby Szydłowskiego zrobiliśmy między sobą ankietę, która jego kreacja jest naszą najbardziej ulubioną - wybór padł na Grantaire'a z "Les Misérables". I właśnie wokół tej kreacji stworzyliśmy upominek, którą była butelka wina opatrzona powyższą grafiką jako etykietą. Trudno powiedzieć, czy większą radość miał artysta po otrzymaniu prezentu, czy my, przygotowując go. ;)
   W czasach "Deszczowej piosenki" poznanie Kuby Szydłowskiego było moim ogromnym marzeniem, a gdy się tak w końcu stało, postanowiłam dać mu coś wyjątkowego. Ponieważ w tamtych czasach bardzo śledziłam jego pracę, zarówno w teatrze, jak i w telewizji i dubbingu, zwróciłam uwagę, że ma on szczególne szczęście do kreowania ról stróżów prawa. Postanowiłam więc zrobić mu "artystyczną legitymację policyjną", a efekt macie poniżej:



   W tym przypadku inspiracją do stworzenia takiego, a nie innego upominku, była moja wnikliwość w pracę danego artysty. Czasem tak jest, że ktoś ma szczęście do pewnego rodzaju kreacji i niekoniecznie wynika to z jego emploi. Zawsze warto szukać, łączyć fakty, a na pewno uda się z tego stworzyć coś fajnego. W tym przypadku wystarczyło stworzyć na komputerze dokument upozorowany na legitymację, wydrukować go (dla lepszego efektu użyłam starego papieru, który znalazłam na strychu), wypełnić i "opieczętować" całusami. Taką legitymację można wręczyć na przykład w teczce, jednak ja chciałam, by była to również ozdoba, którą można powiesić na ścianie, dlatego zdecydowałam się na antyramę.
   Chcąc nawiązać do ról ulubionych artystów, możemy również posiłkować się maskotkami albo poduszkami ze spersonalizowaną poszewką. W tym drugim przypadku jest to kwestia złożenia zamówienia na przykład w studiu fotograficznym - ja zdecydowałam się na takie rozwiązanie dwukrotnie i za każdym razem był to upominek przyjęty niezwykle ciepło. Jeśli chodzi o maskotki, bardziej sprawdzają się spontaniczne zakupy, niż poszukiwania, ponieważ naprawdę trudno jest znaleźć coś odpowiedniego, gdy się wie, czego konkretnie się szuka. Co innego, jeśli zobaczymy coś na półce w sklepie i stwierdzimy: "O, to nadawałoby się dla tej i tej artystki jako podziękowanie za to i za to". W taki właśnie sposób kupiłam widoczną poniżej małpkę:


   Jest to zakup, z którego jestem naprawdę zadowolona. Małpka, mimo naprawdę przystępnej ceny, jest na tyle duża, że jej łapki można opleść sobie wokół szyi. Biorąc pod uwagę, że chciałabym nawiązać tym upominkiem do szympansa Normy Desmond z "Bulwaru Zachodzącego Słońca", nie mogłam wymarzyć sobie lepszego znaleziska. 
   W opowieści o prezentach nie może, oczywiście, zabraknąć tego, co fani lubią najbardziej, czyli - własnoręcznych wypieków. Ten rodzaj podziękowania ma ogromną przewagę nad innymi, ponieważ nie jest to coś, co będzie leżało i zbierało kurz, a coś, co stanie się miłym i smacznym dodatkiem na przykład do kawy. Mogą to być najzwyklejsze muffinki, które ja osobiście często ostatnio praktykuję:


   Dobrym sposobem na ich przetransportowanie są plastikowe pojemniczki po mięsie (umycie ich zazwyczaj wystarczy, jednak ja wyścielam je jeszcze papierem), ewentualnie przezroczysty pakunek zrobiony z folii celofanowej, którą można kupić za grosze przez Internet albo w dobrze zaopatrzonej kwiaciarni. Dobrym pomysłem na prezent są również ciastka. Miałam kiedyś swój ulubiony, sprawdzony przepis, który dodatkowo dawał mi szansę wyżycia się artystycznego ;) Poniżej prezentuję Wam zdjęcie moich wypieków, z których w tamtych czasach byłam szczególnie dumna:


   Z tymi wypiekami zawsze szło się pod wejście służbowe i częstowało przychodzących do pracy artystów. Część imion została tutaj wypisana z myślą o konkretnych artystach i spotykała się z niezwykle sympatycznym odzewem z ich strony. Większość z tych wzorów wykonać jest niezwykle łatwo - kwiatki na przykład robi się przy pomocy patyczka higienicznego maczanego w czekoladzie. Chociaż tu, tak jak w przypadku bilecików, pomysłów może być tyle, ile osób chcących stworzyć fajny prezent, dlatego w ofiarowywaniu artystom wypieków, które będą jednocześnie ładne i smaczne, można się ścigać.

   Jak się okazuje, prezenty to nie tylko drobne wyrazy wdzięczności ofiarowywane ulubionym artystom. To przede wszystkim wspaniałe lekcje kreatywności oraz źródła niezwykłych wspomnień. Ja sama, przeglądając stare zdjęcia, nie mogę przestać się uśmiechać, a gdy wspominam wspólne, szalone akcje w musicalowym fanklubie, nie mogę się nadziwić, jak wiele naprawdę genialnych rzeczy można zrobić, jeśli skrzyknie się kilka osób, które połączy ta sama pasja. Mam nadzieję, że takich grup zrzeszających fanów będzie w Polsce coraz więcej. A morał z tego wpisu jest jeden: dawajcie artystom prezenty! Jest to jeden z najwspanialszych sposobów na przeżycie przygody, odkrywanie nowych umiejętności, rozwijanie starych oraz poznawanie mnóstwa genialnych ludzi! Nie bez znaczenia jest również fakt, że ulubiony artysta poczuje się doceniony i będzie z jeszcze większą ochotą robić to, za co tak bardzo go podziwiamy. ;)

Popularne posty