poniedziałek, 9 listopada 2020

Musicale na kwarantannie, czyli jak sceniczni bohaterowie uczą nas dbania o siebie w trakcie pandemii

    Codzienność koronawirusowa wchodzi z butami w wiele dziedzin naszego życia, czy sobie tego życzymy, czy nie. Między innymi w świat teatru... Oglądanie pięknych dzieł na żywo staje się towarem coraz bardziej deficytowym, w miarę, jak ogranicza się życie publiczne. Jednak okazuje się, że musicale już od dawna były gotowe do tej nierównej walki, a co lepsze - od lat dają nam dobry przykład!
    W odpowiedzi na lockdowny, które dotykają przede wszystkim środowisk artystycznych, chciałabym w tym wpisie opowiedzieć Wam o musicalach, które doskonale radzą sobie z wszelkimi zaleceniami sanepidu, stosując się do nich wszędzie - ale to WSZĘDZIE. Widownia, foyer, kulisy, scena, ekran... Bohaterowie musicali dają nam wspaniały przykład świadomości społecznej, i właśnie to zamierzam wam w tym poście pokazać. Aby nie było wątpliwości, że musicale to nasz największy sprzymierzeniec w walce z tą okropną pandemią!
    Zatem umyjcie ręce, podpiszcie oświadczenie o braku objawów i zapraszam do lektury!


1. Noszenie maseczki


    Zwyczaj zasłaniania znacznej części twarzy w teatrze sięga czasów starożytnych. Obecnie maski nie są już co prawda aż tak popularne, jednak w świecie musicalu wciąż mamy wiernego prekursora tego obecnie bardzo zdrowego i pożądanego elementu naszego wyposażenia.
    Eryk, znany szerzej jako Upiór Opery, to chyba najważniejszy musicalowy nauczyciel, jeśli chodzi o świadomość zasłaniania twarzy. Wszak jego strój "zaczynał się od maski"... Warto podkreślić, że ta właśnie maska jest dziś ważnym symbolem całego świata musicalu. Upiór Opery nosi ją dumnie już od 1986 roku (dla porównania: w Polsce doceniono maski dopiero 16 kwietnia 2020 roku). Mało tego - lekcja, którą wynosimy z wydarzeń w Operze Paryskiej, niesie jeszcze jedno przesłanie: zdejmując maskę, możemy (nawet wbrew sobie!) stać się poważnym zagrożeniem dla innych.
    Gdyby władze wiedziały, jak wielki wkład w promowanie noszenia maseczek mają musicale, wszystkie teatry muzyczne w Polsce otrzymałyby polecenie grania przez 24 godziny na dobę. Oprócz ostrzeżeń o niebezpieczeństwie, pojawia się tu element edukacji przez zabawę: przykry obowiązek zamienia się w genialną imprezę. Co za bal! Zresztą, zobaczcie sami:





2. Mycie rąk


    Po raz kolejny sięgamy do tradycji sprzed wielu wieków i tutaj trzeba oddać zasługi przede wszystkim Chrześcijaństwu. Zwyczaj obmywania się wodą jest w Biblii szeroko omawiany, ale skupmy się na jednym przykładzie, który pojawia się w dziele "Jesus Christ Superstar".
    Nie musimy zgadzać się we wszystkim z Poncjuszem Piłatem, aby docenić ten jeden gest, który dziś jest tak bardzo pożądany. Wszak podjął on próbę ocalenia Jezusa, a gdy zrozumiał, że nie jest w stanie przekonać go do swoich racji, w bardzo wymowny i ważny dla nas sposób wyraził dezaprobatę. Bez wdawania się w szczegóły, doceńmy jedną, prostą lekcję, która płynie z tego obrazu: jeśli myjesz ręce, nie odpowiadasz za czyjąś śmierć.
    




3. Pozostanie w domu


   Pomówmy o nieco skrajnym przykładzie pokazującym, czym kończy się zlekceważenie zakazu opuszczania domu: nieświadomie stajesz się wspólnikiem kradzieży, parę razy ledwo uchodzisz z życiem, zakochujesz się nieszczęśliwie, tracisz złudzenia, potem matkę, potem ukochanego, a potem jeszcze swoje piękne włosy. A wystarczyło siedzieć w domu... bo przecież wcale nie jest tam tak źle, prawda?
    Dzięki Roszpunce z filmowego musicalu Disney'a możemy znaleźć mnóstwo inspiracji do miłego spędzania czasu w domu. Przyznajcie się, zamalowaliście już każdą ścianę? Przeczytaliście wszystkie swoje książki? A może robiliście już świece i uszyliście ubranko dla ulubionego zwierzaczka? Myślę, że zanim odhaczycie wszystkie punkty na liście zajęć domowych, pandemia dobiegnie końca, a my i nasi bliscy wyjdziemy z tego zdrowi i gotowi na nowe przygody.
    A poniżej znajduje się pełna lista Inspiracji Roszpunki. Okazuje się, że można zrobić naprawdę wiele, czekając, aż się odmienią dni.





4. Mycie i dezynfekcja przedmiotów wokół siebie


    Nie znamy dnia, ani godziny, kiedy z tych kilku niezbędnych wyjść z domu przyniesiemy ze sobą nie tylko zakupy, ale i całą kolonię małych, wrednych wirusów w koronie. Jest na to tylko jeden sposób: częste, gruntowne porządki.
     Nie będę wchodzić w rolę Uli Chincz i opowiadać wam ze szczegółami, jakie powierzchnie i czym należy codziennie przecierać, aby zapewnić sobie i rodzinie odpowiednią ochronę. Zamierzam za to, dzięki niezawodnym musicalom, pokazać, jak łatwo i przyjemnie włączyć to do codziennej rutyny. W końcu kilka ulubionych nut i... pracować będzie lżej! Już nie wspominając o tym, że czekanie na Edwarda lepsze czasy zleci dużo szybciej!
    (Mała rada ode mnie: wybierając strój do sprzątania, raczej nie decydujcie się na suknię ślubną.)



5. Unikanie tłumów


    Od początku pandemii mamy w zasadzie pewność co do jednej cechy wirusa Covid-19: jest on duszą towarzystwa i zjawia się wszędzie tam, gdzie jest dużo ludzi na stosunkowo niewielkiej przestrzeni. W tej sytuacji nie ma innego wyjścia, niż zadowolenie się swoim własnym towarzystwem.
    Kto opanował tę sztukę lepiej, niż Eponine? Z ręką na sercu, trzeba oddać tej dziewczynie wszelkie zasługi w tym zakresie. Zacznijmy od tego, że ukochanego mężczyznę widuje tylko w marzeniach, dzięki czemu chroni wszystkich swoich bliskich przed potencjalnym zarażeniem. Poza tym sama przyznaje: "Samotnie chodzę całą noc", czym dowodzi, że unikanie tłumów, a także wybieranie godzin, gdy ludzi na ulicy jest o wiele mniej, to rzecz dla niej całkiem naturalna. Mało tego - ta dzielna dziewczyna z całym poświęceniem umarła chwilę potem, jak znalazła się w ramionach ukochanego. Czy potrzebujemy jeszcze jakiejś przestrogi?
    Myślę, że w dzisiejszych czasach Eponine jest jednym z najważniejszych autorytetów i z całych sił należy krzewić pamięć o niej. A myślę, że takich musicalowych bohaterów jest znacznie więcej! 





6. Rezygnacja z czułych powitań

   Choć możemy żywić wobec siebie najcieplejsze uczucia, obecna sytuacja zmusza nas do zachowania dystansu. I pod tym względem bohaterka musicalu "Młody Frankenstein", Elżbieta Benning, to mokry sen niejednego pracownika Sanepidu. Nie tylko ze względu na jej oszałamiającą urodę... Jest to osoba, która nie tylko czeka z "tymi sprawami" do ślubu, co w znaczący sposób przyczynia się do zatrzymania wirusa, ale też żyje w taki sposób, że kontakt nawet z najbliższymi jest ograniczony praktycznie do zera. Jej własny narzeczony nie ma prawa się do niej zbliżyć, a powodów jest wiele: włosy, które sam Marcello nawijał na Rurkę Marcella, czy paznokcie schnące trzy miesiące... Nie da się przecenić wartości zdrowotnej trybu życia Elżbiety Benning i w dobie koronawirusa każdy powinien otrzymać skierowanie na "Młodego Frankensteina" ze 100% refundacją. Myślę, że Teatr Rozrywki chętnie podpisze umowę z NFZem, więc mam nadzieję, że na mojego bloga zaglądają odpowiednie władze...





7. Dezynfekcja rąk


    Wszyscy doskonale wiemy, jak wielką wartość w dzisiejszych czasach ma spirytus oraz płyny go zawierające. Już niewielka porcja takiego specyfiku wystarczy, aby zabić wirusa znajdującego się na naszych dłoniach. 
  Ja bym jednak poszła o krok dalej, tak, jak robią to bohaterowie wielu musicali: zdezynfekowałabym całą siebie. Uczynili tak między innymi chłopcy z barykady, wlewając w siebie butelki wina w oczekiwaniu na ostatnią bitwę. Idąc za ich przykładem, można uratować swoje i innych zdrowie, zabijając wirusy w swoim organizmie i pozwalając sobie na chwilę melancholijnych wspomnień dawnych czasów. 
    Oczywiście wszystko to po to, by wrócić do tego, gdy wszyscy już będziemy zdrowi, bo o to tu chodzi! 




8. Dbanie o siebie

    Wyjątkowość musicali polega na tym, że zawsze zostawiają miejsce dla dobrych, bliskich nam osób, które zjawiają się w odpowiednim momencie. Jest to niezwykle ważne również w dzisiejszych, trudnych czasach.
    Izolując się od społeczeństwa, jednocześnie spędzamy dużo czasu z naszymi najbliższymi. Być może to jest ten czas, by odgrzebać piękne wspomnienia, poznać się na nowo... i zacząć ze szczególną troską dbać o siebie nawzajem. Wspólne gotowanie zdrowych potraw, gimnastyka w domu, dużo śmiechu, kawa na balkonie... Dbanie o swoją kondycję, a co za tym idzie - większą odporność, zawsze jest łatwiejsze, gdy mamy przy sobie kogoś, kto by chciał o nas dbać... Jest to niezwykle piękne przesłanie musicali, ponieważ sama obecność bliskiej osoby może sprawić, że będziemy zdrowsi. Dbanie o siebie może też pójść o krok dalej: zrobienie zakupów sąsiadce, telefon do samotnego znajomego, czy wesołe spotkanie online - to wszystko sprawia, że te trudne czasy zaczynają być łatwiejsze do zniesienia. Więc, jak uczą musicale, dbajmy nie tylko o siebie, ale pamiętajmy również o innych!




Musicale to wspaniały oręż w walce o lepsze czasy. Pamiętajmy o nich i wspierajmy ze wszystkich sił - już zwykła radość z obcowania ze sztuką może pozytywnie wpłynąć na nasze samopoczucie i pomóc przetrwać ten trudny okres dziejów!



----------------------------------------------------------------------------
Znajdź mnie na Facebooku!  →  Spojrzenie na Musical
Jeśli spodobał Ci się wpis, wesprzyj mnie!  →  Patronite

poniedziałek, 26 października 2020

Jestem Katoliczką i nie zgadzam się na zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej. #nietylkomusical

    W obliczu ostatnich wydarzeń bardzo trudno jest mi przejść do porządku dziennego. Temat zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej powraca po raz kolejny w ciągu ostatnich lat, i za każdym razem jest coraz trudniejszy. Dla mnie jako Katoliczki i dla mnie jako Kobiety... Czy jestem za ochroną życia poczętego? Tak. I czy jestem za możliwością wyboru? Tak.
    Obecna sytuacja stawia mnie i moje sumienie w obliczu strasznego wyboru, z którego nie ma dobrego, prostego rozwiązania. I w takiej sytuacji są obecnie tysiące kobiet w tym kraju, które, tak jak ja, wierzą w Boga i chcą postępować zgodnie z Jego wolą, a jednak czują, że przez ostatnie decyzje władz, które zapadają pod hasłem ratowania życia nienarodzonych dzieci, dzieje się coś niedobrego.
    Tym tekstem chciałabym przedstawić moje stanowisko jako osoby wierzącej, chodzącej do kościoła i przeciwnej aborcji, która nie zgadza się na zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej. Mam nadzieję, że moje przemyślenia komuś pomogą, zwłaszcza, jeśli ten ktoś również wierzy i nie umie się w obecnej sytuacji odnaleźć. Jeżeli uda mi się otworzyć pole do rozmowy, będzie to mój największy sukces od dnia założenia bloga... Jakby nie patrzeć, wszystkie strony konfliktu walczą o życie. Wszyscy w pewien sposób chcemy tego samego. Więc rozmawiajmy, zanim dojdzie do wojny tam, gdzie jest ona całkowicie zbędna.




    Pierwsza rzecz, którą muszę podkreślić to fakt, że jestem za ochroną życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Bardzo wierzę w Boga i wierzę w to malutkie życie od pierwszych jego chwil - bez względu na to, jak długo "nie jest" ono człowiekiem, od samego początku jest Życiem, jest niewyobrażalnym Cudem, które należy chronić. Jednocześnie wiem, że w moim życiu było i jest mnóstwo takich momentów, gdy tej wiary jest we mnie za mało, a dużo mniejsze ciężary wydają się nie do udźwignięcia. I nie potrafię powiedzieć, jaką podjęłabym decyzję, gdyby się okazało, że moje wyczekiwane maleństwo pod sercem jest nieodwracalnie chore. Że będzie umierać w męczarniach na moich rękach. Jak wielka musiałaby być moja wiara, by powierzyć to Bogu i Mu zaufać, oddać Mu cierpienie moje i dziecka w nadziei, że On to wszystko poprowadzi w najlepszy możliwy sposób...
    Myślę o tym i nie potrafię sobie wyobrazić, że osoby, które nie wierzą w Boga, nagle tracą możliwość wyboru. Będąc w sytuacji, która sama w sobie jest straszną tragedią - bo, nie oszukujmy się, dotychczasowy kompromis aborcyjny mówił o najstraszniejszych przypadkach, jakie mogą spotkać przyszłych rodziców - tracą swoje własne "mniejsze zło". "Mniejsze zło", które staje się koniecznością, jeśli komuś brakuje wiary i właściwego wsparcia.
    Chociaż głos Kościoła w sprawie ochrony życia od zawsze był dla mnie jasny, poważnie zastanawiam się, czy takie zero-jedynkowe podejście do aborcji, jakie teraz proponuje rząd, jest zgodne z wiarą. Zwłaszcza, jeśli za punkt odniesienia bierzemy naukę Jezusa. Gdy zaczęłam samodzielnie czytać Pismo Święte, uderzyło mnie, że Jezus wcale nie był (jak od zawsze mnie uczono) przykładnym, grzecznym i pobożnym człowiekiem, którego zabili bezbożnicy - to był rewolucjonista zamordowany w imię wiary. Rewolucjonista, który nie pozwolił wymierzyć słusznej kary jawnogrzesznicy, publicznie pracował w dzień święty, w nosie miał wiele niemal odwiecznych tradycji... Jezus ponad każdym prawem i każdym grzechem stawiał miłość. I uczył, że prawo jest dla ludzi, a nie ludzie dla prawa - że wszystkie zalecenia, jakie dostaliśmy od Boga, mają nam służyć, a nie stawać się między nami kością niezgody. Czy możemy więc uznać, że Jezus popierał wolny seks i lichwiarzy, odradzał świętowanie Siódmego Dnia, a biblistów i prawników tylko wytykał palcami za trzymanie się zasad? Nie. Cytując 11 rozdział według świętego Łukasza: "Biada wam, faryzeuszom, bo dajecie dziesięcinę z mięty i ruty, i z wszelkiej jarzyny, a pomijacie sprawiedliwość i miłość Bożą. Tymczasem to należało czynić, i tamtego nie pomijać." Z tego fragmentu wynika, że Jezus nie obalał żadnego prawa, a jedynie ustawiał je w hierarchii: najpierw miłość i sprawiedliwość, a dopiero później religijne powinności. To doskonale odnosi się do obecnej sytuacji: warto odpowiedzieć sobie na pytanie, co miłujemy bardziej: prawo zakazujące aborcji, czy drugiego człowieka, któremu na tej aborcji zależy?
    Doskonale rozumiem argument, że aborcja sama w sobie też nie jest dobrym rozwiązaniem, że pozostawia ślad do końca życia. Nigdy by mi nawet przez myśl nie przeszło, aby się z tym kłócić. Jednak dostrzegam tutaj pewien szkodliwy schemat myślenia: jeśli dokonamy aborcji na dziecku, które i tak umrze po urodzeniu, będzie to dla nas trauma do końca życia. Trauma wyłącznie z powodu aborcji. A jeśli urodzimy dziecko i pozwolimy mu żyć te kilka minut, czy nawet kilka dni, będzie to prostsze... Dziecko odejdzie cicho i spokojnie, a matka z pokojem w sercu odmówi modlitwę dziękczynną za jego życie i pomimo doświadczonej straty, będzie w stanie wrócić do normalnego życia. Taki obraz wyłania się z licznych świadectw... i odnoszę wrażenie, że temu pięknemu obrazkowi brakuje tylko chórów anielskich. Pomimo, iż uważam, że większość świadectw jest niezwykle krzepiąca i potrzebna, to zdarzają się również takie, które cierpienie pokazują w złotej ramie: z jednej strony je gloryfikują, a z drugiej nie pokazują wszystkiego. To tak, jakby kobietom, które mają stracić swoje dzieci, obiecywano mistyczne doznanie... Często w najlepszej wierze, ale jednak z fatalnym skutkiem. Bo żadna utrata dziecka, czy przez aborcję, czy w wyniku jego choroby, nie może być łatwa. Każdy taki przypadek zasługuje na potraktowanie go osobno i z najwyższą wrażliwością i miłością. Tu jest potrzebna empatia, a nie prawo... W dalszej części Ewangelii według świętego Łukasza Jezus mówi: "I wam, uczonym w Prawie, biada! Bo nakładacie na ludzi ciężary nie do uniesienia, a sami nawet jednym palcem ciężarów tych nie dotykacie" (Łk 11, 46). W moim odczuciu Jezus nawołuje nas tutaj właśnie do empatii... W tych najtrudniejszych sytuacjach dla każdej kobiety nie wolno widzieć jedynie prawa.
    W zaostrzonej ustawie antyaborcyjnej jest też pewien problem, na który pół roku temu zwrócił uwagę ojciec Adam Szustak w swoim vlogu. Zachęcam do obejrzenia całego jego filmu: "Czy katolik może popierać kompromis aborcyjny?". Ojciec Szustak podkreśla tutaj, jak kruchy i trudny do utrzymania w dzisiejszym świecie był kompromis, który mieliśmy w Polsce do tej pory. W momencie, gdy zostaliśmy postawieni przed koniecznością, której większość obecnego świata nie jest w stanie zaakceptować, prędzej czy później przyjdzie ktoś, kto to obali i wtedy już nikt nie będzie się bawił w żadne kompromisy. I coś, co miało służyć ochronie życia, w rzeczywistości będzie tym, co pociągnie za sobą znacznie większą ilość żyć - również tych narodzonych. Tych, które zamykają się w chrześcijańskiej deklaracji ochrony życia "od poczęcia do naturalnej śmierci". 
    Odpowiedzmy sobie na pytanie, czy o to nam właśnie chodzi? Czy nasze "czyste sumienie" jest równoznaczne z ratowaniem niewinnych żyć? Na moim Facebooku już w czwartek zauważyłam, iż zostało uruchomione podziemie aborcyjne, które prawdopodobnie pociągnie za sobą znacznie więcej ofiar, niż kompromis aborcyjny. Kto wie, ile nielegalnych zabiegów będzie przeprowadzanych w garażowych warunkach, przez osoby, które nie mają o tym pojęcia? Nie można zamykać oczu, nie można poruszać się w świecie czarno-białym. Wiem... chcemy ratować życie. Ale ta ustawa prawdopodobnie pociągnie za sobą więcej żyć, niż jakikolwiek kompromis. 
    Moim zdaniem, jeśli zależy nam, by aborcji było mniej, pierwszą i najważniejszą rzeczą jest stworzenie rodzicom warunków do wychowywania bardziej wymagającego dziecka. Oczywiście, nowa ustawa wspomina o pomocy dla takich rodzin... Ale jest to wielki ogólnik, który każe spodziewać się raczej ruletki: ten dostanie pieniądze, ten będzie krócej czekał na rehabilitację, a ten tylko pocałuje klamkę. Jasno określony program pomocy to coś, od czego należało zacząć. A w państwie, gdzie szwankują tak podstawowe rzeczy, jak edukacja, służba zdrowia, czy kwestia adopcji, podnoszenie poprzeczki jest zwyczajnym okrucieństwem, przy którym skrócenie życia poczętego, które nie ma szans przetrwać w tym świecie, faktycznie wygląda jak akt łaski.
    W zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej nie widzę działania zgodnego z wolą Boga... i nie wierzę w taki Kościół, który stawia prawo ponad człowiekiem. Tam, gdzie należę, chcę widzieć miłość nie tylko do Boga, ale i do bliźniego. I są miejsca, gdzie tak faktycznie jest. Spotkałam na swojej drodze wspaniałych Kapłanów przez duże "K", którzy uczą tolerancji, bez względu na poglądy i różnice (w tym orientację seksualną) i z ambony nawołują, aby aborcja była rozliczana sumieniem, a nie prawem. Ale są też tacy kapłani, którzy widzą tylko prawo i zapominają o miłości. Myślę, że nie można myśleć o Kościele przez pryzmat albo jednych, albo drugich. Jesteśmy teraz w trudnym momencie dziejów - gdy dzięki Internetowi wszyscy jesteśmy ze sobą tak blisko, jak jeszcze nigdy i musimy od nowa nauczyć się ze sobą żyć. Musimy poszerzyć nasze granice tolerancji i musimy wierzyć, że jesteśmy w stanie żyć obok siebie i szanować nawzajem naszą inność. Bóg to wszystko widzi i ufam, że doprowadzi nas do lepszego momentu, niż jesteśmy obecnie.
    Ta cała sytuacja jest dla mnie, osoby wierzącej, bardzo trudna. Zmusza się mnie, bym wspierała stronę, po której padają hasła bardzo mnie krzywdzące i absolutnie niezgodne z tym, w co wierzę. Już poprzednio wokół ustawy narosło wiele mitów i wiele kłamstw, które stawiały w niekorzystnym świetle nie władze, ale walczące kobiety, i tak bywa również teraz. W tym wszystkim muszę pozostawać w ciągłym kontakcie z Bogiem, a także z ludźmi, którzy w spokojny i rzeczowy sposób dzielą się ze mną swoimi przemyśleniami. Codziennie zastanawiam się, czy na pewno dobrze postępuję, a będąc z moimi poglądami tu, gdzie jestem teraz, czuję się podwójnym zdrajcą - zdrajcą kobiet, bo chodzę do kościoła, i zdrajcą Kościoła, bo nie popieram zaostrzenia ustawy. Czekam, aż to wszystko się skończy, wspieram, kogo mogę... i modlę się.
    Modlę się o prawo do aborcji.

sobota, 3 października 2020

Musical vs. oryginał: "Zakonnica w przebraniu"

Po dwóch wizytach w Teatrze Rozrywki na "Zakonnicy w przebraniu" przyszedł czas na poznanie historii Deloris van Cartier w jej oryginale filmowym. Poznawanie pierwowzoru ulubionego musicalu i odkrywanie nowych twarzy moich ulubionych postaci zawsze jest dla mnie genialną zabawą - zwłaszcza, jeśli musical nie jest odwzorowany jeden do jednego. Dopisanie piosenek do tego, co już raz zostało opowiedziane, bez odniesienia do współczesnej kultury i bez puszczenia wodzy wyobraźni jest, umówmy się, trochę nudne... Odkopanie starej historii i zamienienie jej w musical to coś dużo więcej: spojrzenie na opowieść z perspektywy czasu i wydobycie z niej tego, na co zabrakło miejsca pierwszym twórcom. Każda historia opowiedziana od nowa otrzymuje coś nowego, coś świeżego... Tym bardziej cieszę się, że pomiędzy musicalową "Zakonnicą" w reżyserii Michała Znanieckiego a filmem z Whoopi Goldberg z 1992 roku tych różnic trochę się pojawiło, i choć nie mają one większego znaczenia w kontekście głównej historii, to jednak pozwalają ujrzeć wiele wątków w zupełnie nowym świetle.



    Zapraszam do lektury mojego zestawienia musicalu z filmem! A ponieważ część omawianych przeze mnie wątków zawiera spoilery, są one opisane i znajdują się na samym dole, aby nie psuć radości z oglądania spektaklu czy filmu osobom, które ich jeszcze nie widziały. ;)

Nazwisko Deloris


    Jest to drobna różnica, a właściwie ciekawostka: w pierwszej scenie w filmie, w której widzimy młodziutką Deloris w Akademii Świętej Anny, siostra nauczycielka zwraca się do niej "Deloris Wilson". W dalszej części filmu mamy już "Deloris van Cartier", podobnie, jak w musicalu. Z tym, że w musicalu nazwiskiem "van Cartier" nazywa Deloris osoba, która znała ją ze szkoły. Możemy zatem przypuszczać, że w filmie piosenkarka posługiwała się pseudonimem lub była wcześniej mężatką - ale nie jest to wyjaśnione i w zasadzie nie ma większego znaczenia.

Miejsce akcji


    Jest to jeden z tych elementów obydwu dzieł, które pochodzą z kompletnie różnych parafii. Pierwotnie były to okolice zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, najpierw Reno w stanie Nevada, gdzie mieszkała Deloris, a następnie klasztor karmelitanek pod wezwaniem św. Katarzyny w San Francisco (które znajduje się w sąsiednim stanie Kalifornia). Natomiast akcja musicalu przenosi się na wschodnie wybrzeże, do Filadelfii - jest to miasto znajdujące się dokładnie pomiędzy Nowym Jorkiem a Waszyngtonem. Tam żyła główna bohaterka i tam znajdował się klasztor pod wezwaniem Matki Bożej Królowej Aniołów.  

Dwa oblicza kochanka-mordercy


    Tworząc analizę porównawczą, raczej trudno jest posługiwać się jednym nazwiskiem tej postaci, ponieważ w każdej z tych odsłon historii nosił on inne: w filmie kochanek Deloris nazywał się Vince LaRocca, zaś w musicalu znany był jako Curtis Jackson. A to dopiero początek różnic.
    Vince LaRocca był właścicielem kasyna w Reno, w którym występowała Deloris. W toku akcji poznajemy z grubsza jego kryminalną kartotekę i dowiadujemy się, iż ma on na swoich usługach zapewne sporą grupę osób, sprawujących różne ważne urzędy. Na co dzień ma obok siebie dwóch - Joego i Willy'ego, z których pomocą usuwa niewygodnych świadków. A w tym wszystkim pozostaje osobą głęboko wierzącą: chodzi do spowiedzi, przesyła hojne datki na Kościół oraz przejawia duży respekt przed sutanną i habitem. 
    A teraz poznajcie Curtisa Jacksona. Choć musical raczej skąpo opisuje jego mroczne poczynania, otrzymujemy w zamian znacznie bardziej, niż w filmie, krwisty wizerunek postaci: cyniczny, chłodny i kompletnie pozbawiony skrupułów. W spektaklu nie pada ani słowo o handlu narkotykami, a mimo to patrząc na Curtisa, jesteśmy gotowi uwierzyć w każdy grzech i każdą zbrodnię, które mogłyby wydarzyć się z jego winy. Oprócz tego mrocznego bossa w garniturze mamy również czwórkę jego bliskich współpracowników - a w zasadzie trójkę, jeśli odliczyć Erniego, który bardzo szybko ponosi konsekwencje swojej wizyty na komendzie. 
    Każde z tych dwóch rozwiązań fajnie wygląda w swojej konwencji, choć ja bardziej skłaniam się ku musicalowemu Curtisowi - jest on zdecydowanie bardziej wyrazisty i skonstruowany z większą ilością szczegółów. Amerykańska naiwność, z jaką został przedstawiony Vince oraz jego ferajna to zdecydowanie nie mój typ humoru.
 

Tryb życia w klasztorze


    Myślę, że musicalowa Deloris, choć znajdowała się w zdecydowanie niekomfortowej dla siebie sytuacji, nie miała aż tylu powodów do narzekań, co Deloris filmowa. Na scenie widzimy nieudolne próby podporządkowania piosenkarki regułom życia zakonnego, i to jest w zasadzie największy problem... Tymczasem w filmie gwiazda musi szorować podłogi, polerować ławki w kościele, pielić grządki, zajmować się robótkami ręcznymi i zapewne robić jeszcze milion innych rzeczy, na które wcale nie ma ochoty. W tej sytuacji Deloris z musicalu, która miała wychodzić z celi jedynie na posiłki, mogła właściwie traktować zamknięcie w klasztorze jak wakacje. 
    Patrząc z tej perspektywy, myślę, że naprawdę niewiele brakowało, aby Deloris była w musicalu mocno niedopracowana... Na szczęście, ta postać ma wyraźne ADHD oraz pociąg do alkoholu, zabawy i skąpych ciuszków. Trudno nie uwierzyć, że sam fakt bycia w miejscu zdominowanym przez surowe zasady jest dla niej nie do zniesienia.

Kontekst szkoły katolickiej


    Oczywiście, w musicalu jest wspomniane co najmniej dwa razy, że Deloris była uczennicą sióstr katolickich. Jednak ja, dzięki pierwszej scenie filmu - która przedstawia niepokorną dziewczynkę strojącą sobie żarty z nauczycielki w habicie - spojrzałam na całą tę postać zupełnie inaczej. Dziewczynka z filmu, która szukała uwagi i wyłamywała się z reguł, narażała się na surowe spojrzenia i przykre uwagi od sióstr. Tak więc później, gdy stanęła przed surowym obliczem Matki Przełożonej, musiała przeżyć bardzo trudny powrót do przeszłości.
    Uważam, że musical wystarczająco ukazuje przeszłość Deloris i nie ma nic, co należałoby dodać. Przede wszystkim dlatego, że kompletnie nie sprawdziłoby się to na scenie, gdzie możliwości są ograniczone. Ale jednak cieszę się, że uzupełniłam sobie moją wizję musicalu obejrzeniem filmu - dzięki temu pod maską twardej, niezależnej baby, zobaczyłam kogoś, kto nosi w sobie żal i nie chce wracać do tego, co było złe.

Kreacje zakonnic


    Choć charaktery zakonnic ze sceny są zbliżone do ich filmowych pierwowzorów, zauważyłam, że libretto musicalu szczególnie wyróżnia tylko Matkę Przełożoną oraz Marię Robert. Pozostałe zakonnice otrzymują znacznie mniej uwagi, a jeśli już, ich charaktery są uproszczone do jednej głównej cechy, i to na aktorkach i reżyserze leży obowiązek, aby wydobyć z nich życie. Szczególnie źle potraktowana przez libretto wydaje mi się Maria Patryk. W filmie otrzymała ona znacznie więcej uwagi i nie była tylko "tą zakonnicą przy tuszy" - to była wspaniała i radosna postać, której wygląd jedynie podkreślał ciepłą osobowość i wywoływał ogromną chęć, by się do niej przytulać. Z kolei w musicalu Maria Patryk jest siostrą-łakomczuszką, a jej miły charakter zepchnięto na drugi plan. I pomimo, że Marta Tadla, która kreuję Marię Patryk w Chorzowie, wyciągnęła ze swojej postaci tyle dobroci i słodyczy, ile tylko można z tej postaci wyciągnąć, jestem niepocieszona, że moja ulubiona siostra z filmu została przez librecistę trochę wepchnięta w szereg.
    Z drugiej strony, całkiem ciekawe oblicze wyłoniło się z niewidocznej dotąd Marii Łazarz: stała się ona najbardziej pechową zakonnicą w historii, a do klasztoru wstąpiła, aby uniknąć tragicznego losu całej swojej rodziny. Pomimo surowości, jaką pokazała na pierwszej próbie z Deloris, libretto (oraz niezastąpiona Anna Ratajczyk) wydobyło z niej mnóstwo ciepła oraz gościnności, których nie było widać w filmie. 
    Siostrą, która dostała małą, ale bardzo odświeżającą rolę, jest Maria Marcin z Tour. W zasadzie nawet nie przypominam sobie, by jej imię padło w filmie, jednak w musicalu stała się ona prawdziwą perłą. Żyjąca w swoim świecie, była głosem serca całego zakonu, a w chwili zagrożenia potrafiła zachować zimną krew, a nawet wykazać się ogromnym sprytem.


Od tego momentu zaczynają się spoilery. Jeśli jeszcze nie znasz "Zakonnicy w przebraniu" i nie chcesz psuć sobie niespodzianki, zjedź na sam dół, aby przeczytać podsumowanie.


Eddie Sauther


    Jedna z najciekawszych postaci musicalowych początkowo była kimś zupełnie innym. Oryginalny Eddie Sauther to typowy amerykański glina, ani zbyt nieśmiały, ani zbyt pewny siebie, którego w dodatku wcześniej nic nie łączyło z Deloris. To opiekun głównej bohaterki, bardzo profesjonalny i zaangażowany w swoje zadanie. Bardzo polubiłam takiego Eddiego, jednak nie zmienia to faktu, że gdybym miała wybierać, bez wahania wskazałabym kreację musicalową. 
    Zacznijmy od tego, że musicalowi Eddie i Deloris znają się z liceum. Przypadkowo spotykają się po latach, gdy Deloris wbiega na komendę, aby opowiedzieć o morderstwie, którego była świadkiem. W tym momencie dowiadujemy się dwóch kluczowych rzeczy: że policjant w czasach szkolnych był zakochany w koleżance, i że ze względu na to, iż na jej widok zaczynał się jąkać i gęsto pocić, był przez nią nazywany "Mokrym Eddiem".
    Musicalowemu Eddiemu zdecydowanie brakowało zimnej krwi i zaradności swojego filmowego pierwowzoru. Przynajmniej na początku, ponieważ postać ta przechodzi dużą przemianę, a finalnie zdobywa swoją szkolną miłość. W takiej odsłonie jest to prawdziwa ozdoba tej historii.

Maria Robert


    Kolejna z postaci, która otrzymała zupełnie nowe życie. Na ekranie widzieliśmy młodziutką zakonnicę, zapewne nowicjuszkę, która jednak podjęła świadomą decyzję o poświęceniu życia Bogu, choć czuła się nieco bardziej niepokorna od swoich sióstr. Z kolei Maria Robert w musicalu była podrzutkiem wychowanym w murach klasztoru. Sprawowała funkcję postulantki, czyli niewyświęconej kobiety, która dopiero rozważa złożenie pierwszych ślubów. 
    Pomimo, iż obie Marie Robert są do siebie bardzo podobne, to cel ich drogi jest zupełnie inny. Wersja sceniczna wprowadza nowy wątek, w którym dziewczyna, która nie zna innego życia, niż to zakonne, zastanawia się, ile straciła i czy jest szansa, że jeszcze kiedyś zasmakuje wolności. Bardzo pomaga jej w tym Deloris - moim zdaniem, to naprawdę piękne rozwinięcie przyjaźni tych dwóch kobiet i sprawia, że historia ma zupełnie inny wydźwięk.

Rozwiązanie konfliktu


    Tutaj zarówno w filmie, jak i w musicalu, wszystko kończy się tak samo: zły kochanek zostaje aresztowany, a Deloris, nareszcie wolna i bezpieczna, postanawia towarzyszyć swoim siostrom w występie przed papieżem. Ale, oczywiście, do tego szczęśliwego finału prowadzą dwie, bardzo kręte i zupełnie różne drogi.
    W obu przypadkach Deloris zostaje zdemaskowana, a sługusy jej kochanka wyruszają po nią do klasztoru. Jednak w filmie kobieta zostaje porwana razem z Marią Robert. Młodej zakonnicy udaje się uciec i dzięki temu Eddie Sauther oraz cały zakon mogą ruszyć na pomoc - w tym celu ładują się do prywatnego śmigłowca i lecą do sąsiedniego stanu, aby szukać Deloris. Tam też natrafiają na Vince'a, który grozi piosenkarce pistoletem.
    Libretto musicalu nie przewiduje wędrowania po ulicach Filadelfii, bo tutaj pomocnicy Curtisa przebierają się w habity i wkradają do klasztoru, gdzie rozpoczynają pościg za przerażonymi zakonnicami. W finale pościgu znikąd pojawia się Curtis i bierze jako zakładniczkę Marię Robert. Gdy Deloris wychodzi z ukrycia, aby ratować przyjaciółkę, wszystkie zakonnice stają przy niej murem. Curtis, choć nie tak bogobojny, jak Vince, jest zaskoczony zachowaniem kobiet, i to opóźnia jego reakcję. 
    Sytuację w obu przypadkach ratuje Eddie, który postrzela kochanka-mordercę, a następnie go aresztuje.
    W mojej ocenie finał filmu jest znacznie bardziej brawurowy i komediowy, niż musical, jednak to w musicalu nagromadzone jest o wiele więcej emocji. Jest pokazane wzajemne wsparcie sióstr, przemiana Deloris, jest też mnóstwo refleksji nad przyjaźnią oraz bliskością z drugim człowiekiem. Musical pozostawia poczucie, że Deloris, osoba bardzo do tej pory samotna, zdobyła nową, kochającą i wspierającą ją rodzinę. Jak na komedię, jest to niezwykle wzruszający moment, przy którym na obu moich wizytach w Rozrywce musiałam ocierać łzy. 



PODSUMOWANIE


Kiedy wiem, że jakiś musical posiada swój pierwowzór w literaturze, filmie, czy gdziekolwiek indziej, zawsze mam ogromną potrzebę sięgnięcia głębiej. Nie po to, by wybierać, co jest lepsze - nie wierzę, że można ocenić je na jednoznacznie lepsze lub gorsze - ale po to, by wyciągnąć z poznanej musicalowo historii wszystko, co tylko się da. Z ciekawości, albo też z chęci głębszego poznania psychologii postaci. W przypadku "Zakonnicy w przebraniu" czuję, że bardzo ciekawie jest wiedzieć, że Curtis czasem nazywa się Vince, że Maria Robert naprawdę mogła mieć powołanie, a akcja dzieje się równocześnie na dwóch wybrzeżach Stanów Zjednoczonych. Czuję również, że bardziej rozumiem niechęć Deloris do klasztoru, a postać Eddiego Sauthera wywołuje jeszcze większy uśmiech na mojej twarzy. Trochę zabrakło mi w filmie Hiszpana Pablo, a w musicalu Marii Patryk, która jest żywą endorfiną, a nie zakonnym łasuchem. Jednocześnie czuję, że ani trochę nie robi mi różnicy, czy Deloris była ciemnoskóra, albo, czy Matka Przełożona jeździła na wózku. Czuję, że spędziłam kolejne godziny z tym wspaniałym musicalem i że jest mi on jeszcze bliższy, niż wcześniej. Wciąż mam przed sobą odkrywanie kolejnych perełek playlisty i zapamiętywanie nowych gagów. Moja przygoda z "Zakonnicą w przebraniu" jest w pełnym rozkwicie... a gdy za jakiś czas się skończy, ustępując miejsca kolejnemu wspaniałemu dziełu, pozostawi po sobie mnóstwo pięknych wspomnień.


----------------------------------------------------------------------------
Znajdź mnie na Facebooku!  →  Spojrzenie na Musical
Jeśli spodobał Ci się wpis, wesprzyj mnie!  →  Patronite

sobota, 8 sierpnia 2020

"Wschód Księżyca" Magdaleny Zimniak - Tatry i niebezpieczna miłość [Nie tylko musical]

Grafika: Lubimyczytac.pl
Po książki autorstwa Magdaleny Zimniak sięgam już od paru lat. A dokładniej - odkąd odkryłam "Białe róże dla Matyldy" i przeczytałam je jednym tchem, nie śpiąc i nie jedząc. Losy Beaty oraz jej ciotki Matyldy pochłonęły mnie całkowicie i zostawiły wiele pytań, na które wciąż nie umiem znaleźć satysfakcjonujących odpowiedzi. Myślę, że bez względu na to, jak piękne dzieła stworzy jeszcze Magdalena Zimniak, "Białe róże..." na zawsze zostaną dla mnie tą najważniejszą, najbardziej ukochaną jej powieścią. Niemniej czas spędzony przy lekturze "Wschodu Księżyca" również uważam za fascynujący i chętnie jeszcze kiedyś do tej historii powrócę.
    Przedstawiana tutaj historia skupia się wokół młodej kobiety, Moniki, która jest z pozoru szczęśliwą żoną i matką, jednak nosi w sobie trudną i niezrozumiałą dla świata tajemnicę: po brutalnym gwałcie, który przeżyła w wieku dwunastu lat, stała się duchem, a ciało, w którym wciąż żyje, nie należy do niej. Ma odzyskać je dopiero w momencie, gdy spotka właściwego mężczyznę i za jego sprawą doświadczy prawdziwej miłości.
    Tajemnica skrywana przez Monikę w końcu doprowadza ją na skraj przepaści w Tatrach. Jej samobójcza śmierć wywraca do góry nogami życie przerażająco wielu osób, a konsekwencje stają się większe i większe, nakręcając spiralę zła... 
    Większość książek Magdaleny Zimniak opiera się na jednym, dobrze wykreowanym zaburzeniu psychicznym: w "Białych różach dla Matyldy" jest nim Zespół Münchhausena, w "Odezwij się" nerwica natręctw, natomiast w przypadku "Wschodu Księżyca" jest to Zespół Cotarda, zaburzenie powodujące, iż osoba chora uważa samą siebie za martwą. Jednak, o ile we wcześniejszych powieściach główną rolę odgrywała sama psychika bohaterów, ich motywacje, uczucia, a także skutki działań popełnionych pod wpływem choroby, o tyle tym razem samo zaburzenie pojawia się bardzo subtelnie i stanowi raczej spójnik dla pozostałych wątków, a całość balansuje na pograniczu metafizyki. Nauka miesza się tu z duchowością, świat realny ze światem zjaw... Tak naprawdę, cała siła "Wschodu Księżyca" leży w emocjach, jakie on wywołuje. Zespół Cotarda, który doskonale pasuje do spektrum zainteresowań autorki i który często przywołuje się w recenzjach i reklamach, tu jest jedynie pretekstem do snucia historii będącej taką, jak Tatry: tajemniczą, groźną, lecz mimo wszystko fascynującą.
    Jednym z najmocniejszych elementów tej powieści są bez wątpienia kreacje bohaterów. Każda z obecnych tu postaci jest żywa i uniwersalna, a choć dobro i zło są nazywane po imieniu, nikomu nie można przypisać bycia jednoznacznie dobrym lub jednoznacznie złym. Na kartach powieści widzimy ludzi takich, jakich spotykamy w prawdziwym życiu. Pojawia się element kreacji, ale jest on prowadzony bardzo subtelnie. Mamy Basię będącą "jak chleb". Mamy Tomka, który pod maską żartownisia skrywa wrażliwość i dobroć. Mamy księdza Marcina, który, będąc wzorowym kapłanem, cały czas pozostaje człowiekiem. Bez wątpienia, psychologia postaci działa tu bez zarzutu.
    Choć jestem szczerze zafascynowana kolejnym niezwykłym światem stworzonym przez Magdalenę Zimniak, myślę, że jest to literatura, która nie każdemu przypadnie do gustu: jest ona mocno psychologiczna i angażująca emocjonalnie, więc jeśli ktoś sięga po nią, licząc na kryminał z dreszczykiem grozy, może poczuć się rozczarowany. Fabuły w zasadzie nie da się streścić w kilku prostych zdaniach - wszystko tu jest grą emocji i zmysłów i często wymyka się logice. Jednak sięgając po tę pozycję świadomie - z zamiarem poznania thrillera psychologicznego - możemy być pewni, że spędzimy czas z godnym przedstawicielem swojego gatunku. Gatunku, który nieco wyłamuje się z konwencji za sprawą fantastycznie wplecionych elementów metafizyki.

piątek, 27 marca 2020

Nikt nie nauczył mnie kochać teatru. #mójdzieńteatru

Ten cały teatr pojawił się w moim życiu dość niespodziewanie. Wyobraźcie sobie siedemnastoletnią dziewczynę z małego miasteczka nad Bugiem, która zapisuje się na szkolną wycieczkę do Lublina - i to wyłącznie ze względów towarzysko-turystycznych, a nie dlatego, że w programie znajduje się wyjście do teatru. Co to, to nie. Teatr, jak uparcie przekonywano mnie praktycznie od urodzenia, jest czymś śmiertelnie nudnym. Bo niezrozumiałym. 
   Obecnie, jeśli zdarzy mi się wybrać na typowe szkolne przedstawienie, trochę rozumiem, skąd wzięło się takie przekonanie. Spektakle młodzieżowe to chyba najbardziej niewdzięczny rodzaj teatru, jaki można sobie wyobrazić. Nigdy nie zrozumiem nauczycieli, którzy uparcie wciskają swoim uczniom teatr, który składa się tylko z adaptacji lektur, ewentualnie czegoś, co w swojej idei jest czymś wychowawczo-pouczającym. I, co gorsza, takie przedstawienia, ze specjalną dedykacją "dla szkół" (i mam tu na myśli młodzież, ponieważ spektakle dziecięce wydają się fajnie spełniać swoją rolę rozrywkowo-edukacyjną) wciąż powstają i wciąż przyczyniają się do złej sławy teatru w naszym społeczeństwie. 
   Kiedyś do teatru, w którym pracowałam przy obsłudze widowni, przyjechała gościnnie inscenizacja "Dziadów". Na widowni zasiadła młodzież na oko między dwunastym a piętnastym rokiem życia, a scena, pomimo bardzo skromnej scenografii, pękała w szwach - od metafor, mieszanek konwencji, lawirowania między dziewiętnastym wiekiem a współczesnością i generalnie tego wszystkiego, czym współcześni reżyserzy starają się wzbogacić dzieło Mickiewicza, aby pokazać coś, czego jeszcze nikt nigdy nie widział. 
   Szukanie nowych rozwiązań w teatrze jest dobre i potrzebne. Ale tylko dla koneserów. 
   Dla tych biednych dzieciaków był to bilet w jedną stronę do świata, w którym teatr jest postrzegany jako rzecz nudna i niezrozumiała.
   Do świata, w którym teatr NIE JEST ROZRYWKĄ.
   Ale wróćmy do siedemnastoletniej mnie. Tej mnie, która teatr oglądała tylko w podręcznikach do historii (i to głównie w kontekście starożytnej Grecji) i nagle postawiła swoją stopę w Teatrze Osterwy w Lublinie.
   Do dziś pamiętam moje święte przekonanie, że każde drzwi znajdujące się naprzeciwko wejścia i zasłonięte kurtyną, prowadzą do innej sali, a w każdej z tych sal odbywa się inne przedstawienie. No bo w końcu teatr to takie trochę kino, więc wszystko jest tak, jak w kinie, tylko na żywo. Bez efektów specjalnych i z mnóstwem prowizorycznych przestrzeni udających salony, lasy, pola bitwy... No i oczywiście nikt tam nie sprzedaje popcornu. A foyer (przepraszam, hol główny - wtedy jeszcze nie znałam słowa "foyer") wygląda jak z albumu architektury klasycystycznej. 
   Czułam się tam, jakby nie patrzeć, dziwnie i obco. Czułam, że jest to miejsce, które bardzo wymusza elegancję, której ja, małomiasteczkowa dziewczyna, która spędziła dzieciństwo, łapiąc świerszcze do słoików i robiąc kulki z błota, nie miałam i nigdy mieć nie będę. Myśląc o zwykłych bywalcach tego miejsca, widziałam eleganckich, często starszych ludzi o ponurych minach, którzy są ważnymi profesorami i patrzą na wszystkich z góry. I widziałam siebie, szarą myszkę, która w takim miejscu spaliłaby się ze wstydu od samego spojrzenia tych ważnych ludzi, którzy żyją tylko po to, bym ja mogła czuć się gorsza.
   Tym właśnie był dla mnie teatr przez dwie trzecie mojego życia. Wtedy, po moim pierwszym w życiu spektaklu - "Dożywociu" Aleksandra Fredry, zmieniło się za mało, żebym mogła to traktować jak faktyczne przełomowe wydarzenie. Z całego spektaklu pamiętam tylko trzy rzeczy - ale były to rzeczy w tamtym czasie dla mnie bardzo przełomowe. Choćby to, z jak ogromną energią aktorzy poruszają się po scenie, czy to, że w niesamowity sposób sobie ufają - do dziś mam przed oczami scenę, w której jeden mężczyzna spaceruje po krzesłach, a drugi na bieżąco mu te krzesła podstawia. Przecież jeden błąd i nieszczęście gotowe...
   Na szczęście, jakoś w tamtym czasie zaczęłam się interesować musicalami; w jednym z talent show usłyszałam fragment tytułowego utworu z "Upiora w Operze" i ni stąd, ni zowąd, pojawiła się we mnie ciekawość: tyle razy słyszałam o dwóch musicalowych tytułach - "Upiór w Operze" i "Skrzypek na dachu", a nic w zasadzie o nich nie wiem. Totalnie nic. Wpisałam więc w wyszukiwarkę "upiór w operze"... i znalazłam polską wersję w wykonaniu Edyty Krzemień i Tomasza Steciuka. 
   Ten słynny światowy hit w polskiej wersji językowej?! Oszalałam.
   Potem już poszło szybko. Muzyka, wspaniali artyści tacy, jak Janusz Kruciński, Wiola Białk, Edyta Krzemień, Rafał Drozd, Jakub Szydłowski... a potem wyjazdy do teatrów. Nie dla samego bycia w teatrze, które samo w sobie urosło do jakiejś dziwnej rangi w naszej mentalności. Poszłam do teatru po piękno, którego wcześniej nikt mi w nim nie pokazał. Poszłam po spotkanie z idolami, którzy nagle okazali się być znacznie bliżsi, niż celebryci z pierwszych stron gazet. Poszłam po coś, co nagle przestało być w moich oczach nudną powinnością każdego oczytanego człowieka, a stało się wspaniałą przygodą. Co jeszcze piękniejsze - właśnie w teatrze spotkałam najwspanialszych przyjaciół, jakich kiedykolwiek miałam. Wspólne przeżywanie sztuki, podziwianie artystów, śpiewanie z pamięci całych musicali, wymienianie się anegdotami ze sceny (bo każdy spektakl jest inny i na każdym czekają niespodzianki - nie tylko na widzów, ale i na samych aktorów), kolekcjonowanie gagów i robienie z nich żartów, które rozumiemy tylko my... Oto ten sam teatr, który był dla mnie czymś obcym i niedostępnym przez pierwsze siedemnaście lat mojego życia. Dziś mogę powiedzieć, że wywrócił on mój świat do góry nogami - w tym najbardziej pozytywnym sensie.
   Bywanie w teatrze warto zacząć, po prostu, od zakochania się w nim. Oczywiście, nie każdy gatunek przypadnie do gustu każdemu. Ja pokochałam musicale. Ktoś inny zachwyci się teatrem tańca, a ktoś jeszcze inny - teatrem improwizacji. To właśnie w teatrze jest piękne: że jest totalnie i bezgranicznie różnorodny. We wszystkim, co robi, dąży do piękna - choć w każdej sztuce to piękno może być inaczej rozumiane i obecne w innej części składowej: w ludzkim ciele, w przekazie, w grze świateł, w głęboko psychologicznych kreacjach, w milionie barw i wspaniałej energii... Chciałabym, naprawdę bardzo bym chciała, aby szkolna młodzież miała szansę poznać przynajmniej podstawowe oblicza teatru. Żeby ktoś zadbał raczej o to, by te osoby, których kiedyś nikt nie będzie przyprowadzał w to miejsce za rękę, mogły przekonać się, że tu również czeka ich wspaniała przygoda. I żeby miały świadomość, że teatr to nie jest takie droższe kino. 
   Chciałabym, by rodzice i nauczyciele uczyli młodzież kochać teatr. I by nie robili z tego wspaniałego miejsca kolejnego nudnego siedliska lektur.

piątek, 17 stycznia 2020

Spojrzenie na... musical dla najmłodszych: "Kot w butach" w Teatrze Rozrywki

fot. Tomasz Zakrzewski
Kolejną, trochę spontaniczną wizytą w teatrze w Nowym Roku 2020 okazał się być tytuł dla nieco młodszych widzów, który znajduje się w repertuarze Teatru Rozrywki w Chorzowie. Miałam wiele powodów, by czekać właśnie na ten spektakl i jeszcze więcej, by poświęcić mu czas przy okazji styczniowego seta. Przede wszystkim, jestem wyjątkowo zżyta z musicalem Bończyka i Krzywańskiego "Zorro", który wielokrotnie obsługiwałam podczas mojej pracy w Teatrze Muzycznym w Łodzi, a "Kot w butach" jest czymś w rodzaju jego starszego brata. Mam też ogromną słabość do scenografii Grzegorza Policińskiego, więc byłam praktycznie pewna czekającej mnie feerii barw i fantazyjnych elementów dekoracji, które przenoszą widza do zupełnie innego świata. No i Izabella Malik oraz Marek Chudziński w obsadzie... to mówi samo za siebie.
   Zacznijmy od tego, co dokładnie kryje się za doskonale znanym nam baśniowym tytułem? Nie ma tu niespodzianki: na "Kocie w butach" oglądamy historię najmłodszego syna młynarza, który z pomocą sprytnego, gadającego kota staje się przyjacielem okolicznego króla, kandydatem do ręki księżniczki, a finalnie - właścicielem wspaniałego zamku odebranego złemu czarodziejowi. Fabuła jest prosta, stworzona dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym, tak samo, jak muzyka, scenografia i wszystkie pozostałe elementy. Jednak poważne potraktowanie młodego widza, staranność wykonania oraz dowcipny styl reżyserski sprawiły, że ja, jako osoba dorosła, również mogłam w tym spektaklu odnaleźć coś dla siebie... Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że bawiłam się wcale nie gorzej, niż śmiejące się i wciągane w interakcję przedszkolaki wokół mnie.
   Muszę przyznać, że jednym z najważniejszych powodów, dla których spędziłam te dwie godziny aż tak przyjemnie, była fantastyczna praca zespołu artystycznego. Dobrze mi znani aktorzy Rozrywki już nieraz mnie wzruszali, czy rozbawiali, ale podczas tego spektaklu mieli okazję pokazać twarze, jakich jeszcze nie widziałam w żadnej innej produkcji. Musicalowa baśń to forma, która wymaga zastosowania nieco innych środków przekazu, przede wszystkim przez uproszczenie fabuły i psychologii - pojawia się tu mnóstwo miejsca na wyobraźnię, czy na swobodne, kreskówkowe rozwiązania. Stąd prawdziwa mnogość fantastycznie wykreowanych zwierzątek (do moich ulubieńców należą Maciek Cierzniak jako tchórzliwy zając oraz zadziornie szczebiocząca wiewiórka, Anna Surma). Jest też Dionizy - wesoły narrator, który rozmawia z dziećmi i uważnie obserwuje przez swoją lunetę toczącą się historię.
Na wcielającą się w tytułową postać Izę Malik zwróciłam uwagę już podczas mojej pierwszej wizyty w Rozrywce w 2014 roku. Jako oświetleniowiec Mariola w "Producentach" wydała mi się bardzo charyzmatyczną artystką, a jej kolejne wcielenia tylko mnie w tym przekonaniu utwierdzały... pomimo, że nigdy nie były to duże role. "Duże", rzecz jasna, pod względem ilości materiału. Dla mnie jej Ziggy w "Młodym Frankensteinie", czy panna Jones w "Jak odnieść sukces..." to tematy na osobne wpisy. Nie będę owijać w bawełnę, Izabellę Malik uwielbiam i od dawna wiedziałam, że moje pojawienie się na "Kocie w butach", gdzie NARESZCIE gra ona główną rolę, jest tylko kwestią czasu. Czy się rozczarowałam? Absolutnie nie. Sceniczny sposób bycia Izy Malik niezmiennie mnie zachwyca, choć wymyka się wszelkim definicjom... Jest on z jednej strony swobodny i naturalny, z drugiej trochę kreskówkowy, z innej znów impulsywny i przeplatany mnóstwem nieartykułowanych dźwięków. Iza Malik jest w tym wszystkim niezwykle spójna, zabawna... i porywająca. Opowiadaną przez nią historię śledzi się z zaciekawieniem, a jej postać jest wiarygodna aż po czubki palców (pazurów?). W dodatku interakcje z innymi bohaterami w jej wykonaniu to złoto - wydają się zupełnie spontaniczne, a towarzyszące im emocje, mimo kreskówkowości, są absolutnie do kupienia. Myślę, że niejeden przedszkolak z widowni zasypiał tego dnia, marząc, by w jego życiu pojawił się taki zwariowany i jednocześnie uroczy zwierzaczek, jak Kot, którego stworzyła właśnie Izabella Malik.

   Poza szeregiem pobocznych postaci (wśród których po prostu muszę wyróżnić Tomasza Wojtana i Annę Ratajczyk, ponieważ na wspomnienie ich zabawnych, wyrazistych kreacji, nie mogę przestać się uśmiechać), pojawiły się jeszcze trzy istotne charaktery: Król, Królewna oraz Zły Czarodziej. Ten ostatni, stworzony przez Jarosława Czarneckiego, pojawił się tylko w jednej scenie, jednak stuprocentowo wypełnił zadanie baśniowego antagonisty: był groźny i zatruwał życie okolicznym mieszkańcom, ale stanąwszy twarzą w twarz z głównym bohaterem, dał się pokonać, a na zgliszczach jego mrocznych ziem powstała kraina mlekiem i miodem płynąca. Fantastycznie się oglądało to krótkie wejście ciemnej postaci, zwłaszcza w wykonaniu Jarka Czarneckiego, który wydobył z niej cały komizm, sprawiając, że miała ona w sobie tyle samo próżności, co czarnej magii. Było to fantastyczne ukoronowanie wszystkich kreacji tego spektaklu. Jeśli zaś chodzi o Króla i Królewnę, w których wcielali się Andrzej Kowalczyk i Wioleta Malchar-Moś, stworzyli oni uroczy duet ojca i córki, jednocześnie w pełni wykorzystując potencjał drzemiący w ich postaciach. Król był ospałym i wiecznie głodnym leniuchem, którego głównym zajęciem jest siedzenie na tronie. Ja odebrałam go trochę jako dziecięcą karykaturę nudnego dorosłego... w dodatku nie wątpię, że duża część młodych widzów, jadąc po spektaklu na obiad, będzie ze śmiechem powtarzała za nim: "Ależ ja jestem głodny! Dlaczego ja zawsze jestem głodny?". Niemniej była to postać dobroduszna i sympatyczna, podobnie jak Królewna: choć wyraźnie wzorowana na rozpieszczonej i kapryszącej małej dziewczynce (w tej kreacji zgadzało się WSZYSTKO, od głosu, przez mimikę, po każdy gest i ruch, jednocześnie uroczy i dziecięco nieporadny), pokazała również swoją drugą, bardzo wrażliwą twarz. Jej piosenka opowiadająca o tym, że wcale niełatwo być grzeczną królewną oraz o oczekiwaniu na miłość życia, wprowadza do spektaklu słodko-gorzką, sentymentalną nutę, dając nieco oddechu między innymi, zabarwionymi humorem sekwencjami. Choć Wiola Malchar-Moś w zdecydowanej większości grywa - nazwijmy to ładnie - panny do towarzystwa, tutaj udowodniła, że stać ją na wiele, wiele więcej. Dla mnie niesamowita jest już sama plastyczność jej urody, która dobrze się sprawdza zarówno w obcisłym kostiumie i wyzywającym makijażu, jak i w towarzystwie różowej sukienki i niesfornych loczków... a otrzymując znów głęboką i bardzo wiarygodną kreację, mogę tylko niecierpliwie czekać na kolejne role i spodziewać się tego, co najlepsze.
   Bardzo fajne jest to, że "Kot w butach", pomimo bycia samodzielną produkcją, jest połączony z innym musicalem duetu Bończyk & Krzywański, czyli wspomnianym już wyżej "Zorro". Połączenie to funkcjonuje głównie za sprawą narratora Dionizego oraz śpiewanej przez niego piosenki o bajkach. "Zorra" poznałam w Łodzi, gdzie w Dionizego wcielali się Piotr Płuska na zmianę z Karolem Lizakiem, jednak przeglądając stronę Teatru Rozrywki, gdzie ten tytuł zagościł w poprzednim sezonie, widzę, że łapaczem bajek niezmiennie jest Kamil Franczak. Lecz na tym podobieństwa się nie kończą: scenografia w obu produkcjach również ma identyczną, ciepłą bazę imitującą drzewa (i chyba nie trzeba dodawać, że za obie odpowiada Grzegorz Policiński)... Można też zauważyć, że i tu, i tu w rolę czarnego charakteru wciela się Jarosław Czarnecki. To trochę tak, jakbyśmy czytali wielką księgę bajek, z ilustracjami tego samego autora oraz pisane takim samym stylem - a jednak zabierające nas do zupełnie innych światów. Nie wiem, czy poza tymi dwiema produkcjami Jacek Bończyk i Zbigniew Krzywański stworzyli coś jeszcze w obrębie tego wspaniale zapowiadającego się cyklu, ale jeśli nie... niech prędko biorą się do roboty. Mam nadzieję, że ta piękna, tak obiecująco zaczęta teatralna księga bajek będzie się pięknie rozwijać i cieszyć nie tylko mnie, ale być może również moje przyszłe dzieci. Myślę, że naprawdę fajnie byłoby razem z własną pociechą obserwować przemianę Młodego, śledzić Kota i jego zwariowane pomysły, rozmawiać z Dionizym, a potem śpiewać w drodze do domu: "Bajki są właśnie po to, żeby dzieci z ochotą chciały zawsze poznawać je..."

Popularne posty