środa, 31 stycznia 2018

Musicalowe pojedynki: "Les Misérables". Piotr Kowalczyk vs. Mateusz Deskiewicz

   Rewolucja w Teatrze Muzycznym w Łodzi trwa. Na scenie leje się wino, płyną łzy, rozkwita miłość, upadają barykady, a w tym samym czasie widownia pęka w szwach od widzów pragnących zobaczyć na własne oczy hit musicalowy Claude-Michela Schönberga. Właśnie ze względu na jego ogromną popularność, w tym momencie najważniejsze jest zdobycie jakichokolwiek biletów, których wciąż i wciąż brakuje... Jednak, jeśli jest się szczęściarzem, można trafić na dobre miejsca w momencie, gdy jest już podana obsada. Pytanie - kogo zobaczyć?
   W dzisiejszym pojedynku musicalowym przyjrzymy się bliżej odtwórcom jednej z najbardziej cwanych i wyrachowanych postaci musicalowych, jakie znam - oberżysty Thénardiera. Na ringu znajduje się dwóch kompletnie różniących się od siebie artystów: Piotr Kowalczyk oraz Mateusz Deskiewicz. Kto okaże się lepszy? 




   Prezentacja zewnętrzna

  Choć obaj aktorzy tak bardzo różnią się od siebie, każdy z nich wygląda doskonale w roli Thénardiera. Drobne kształty Deskiewicza doskonale współgrają z wizerunkiem cwaniaczka i cmentarnej hieny, zaś korpulentny Kowalczyk wydaje się wprost stworzony do roli rubasznego króla kramu. Wspaniałe jest to, że obie kreacje bazują przede wszystkim na naturalnych predyspozycjach aktorów, doskonale łącząc ich cielesność z psychologiczną warstwą postaci. Pod względem prezentacji zewnętrznej naprawdę trudno zdecydować, która z nich jest lepsza, i choć prywatnie skłaniam się odrobinkę bardziej w stronę Kowalczyka, to jednak uważam, że obie strony pojedynku zasługują w tym momencie na najwyższą notę.

            Piotr Kowalczyk                        Mateusz Deskiewicz      

    5/5                                            5/5    



   Interpretacja roli

  W tym wypadku nie ulega najmniejszej wątpliwości, że większą pracę wykonał Mateusz Deskiewicz. Wydawać by się mogło, że Piotr Kowalczyk wybudował postać znacznie bardziej powierzchownie, bazując głównie na swojej intuicji. Jego kreacja nie budzi większych refleksji, choć należy przyznać, że jest ona w stanie wywołać śmiech lub słuszne oburzenie. Jednak bezwzględnie należy stwierdzić, że nie może się ona równać z tym, jak głęboko w swoją postać zajrzał Deskiewicz. Wydawałoby się, że ten młody aktor spędził długie godziny nie tylko na rozmyślaniu oraz szukaniu rozwiązań w swoim ciele, ale że wiedzy i inspiracji szukał wszędzie, gdzie tylko się dało. W efekcie pozwolił widzom nie tylko pośmiać się oraz oburzyć, ale też sprawił, że niejedna osoba mogła się w nim przejrzeć jak w lustrze - czy może raczej w krzywym zwierciadle, które jednak pod przykrywką wyolbrzymień i śmieszności uświadamia, że w wielu z nas czai się chciwość, która może krzywdzić innych.
   Docenić należy obie interpretacje, jednak w tej rundzie wybór zwycięzcy jest tylko formalnością.

            Piotr Kowalczyk                        Mateusz Deskiewicz      

    3/5                                            5/5    



   Ruch sceniczny

  W tym przypadku spora przepaść między jednym Thénardierem a drugim jest rzeczą oczywistą, ponieważ rubaszny i korpulentny Kowalczyk gra w zgodzie ze swoją fizycznością, zaś drobna sylwetka Deskiewicza pozwala mu na ogromną aktywność, która budzi skojarzenie ze szczurem węszącym po kanałach. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Piotr Kowalczyk mógł pozwolić sobie na trochę więcej. Choć jego odrobinę ociężałe ruchy wydawały się zrozumiałe, to jednak spowalniały one tempo akcji i na dłuższą metę sprawiały, że postać stawała się nudna. Myślę, że gdyby łódzki artysta włożył w swoje działanie odrobinę więcej werwy, jego fizyczność i tak wybroniłaby wizerunek wulgarnego i głośnego króla oberży. Jeśli zaś chodzi o Mateusza Deskiewicza - nic dodać, nic ująć. U tego artysty każdy gest oraz każde spojrzenie jest stuprocentowym wyrażeniem postaci, a jednocześnie wydaje się tak naturalne, jakby Deskiewicz, wchodząc na scenę, zapominał o własnym istnieniu i, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, stawał się kimś zupełnie innym. Jest to fenomen, którego nie potrafię pojąć... Niech punkty mówią same za siebie.

            Piotr Kowalczyk                        Mateusz Deskiewicz      

    2/5                                            5/5    




   Wokal

  Choć spektakl jest niemal w stu procentach śpiewany, ocena możliwości głosowych w tym przypadku jest bardzo trudna. Przede wszystkim dlatego, że Piotr Kowalczyk jest zawodowym śpiewakiem operowym i jego umiejętności wokalne dorównują najlepszym światowym odtwórcom tej roli. Niezaprzeczalnie powinien być w tym momencie górą, jednak to, co wypływało z ust Mateusza Deskiewicza, nie zasługuje na ani jedno słowo krytyki. Nawet, jeśli jego technika nie byłaby doskonała, na pierwszym miejscu i tak znajdował się przekaz, pozbawiony wokalnych ozdobników oraz od czasu do czasu balansujący między śpiewem a mową. Trudno mi ocenić, jak taka prezentacja sprawdziłaby się w innych musicalowych rolach, jednak tutaj, w łódzkim "Les Misérables", wypada doskonale: wprowadza nieco równowagi do zespołu (w którym przeważają głosy operowe) oraz, przede wszystkim, doskonale pasuje do roli.
   Myślę, że w kwestii umiejętności wokalnych obaj panowie, choć tak różni, zasługują na najwyższe noty.

            Piotr Kowalczyk                        Mateusz Deskiewicz      

    5/5                                            5/5    

   


   Dodatkowe walory

   Ta ostatnia runda powstała, aby przyznać punkty za to, co nie mogło być uwzględnione nigdzie indziej. I tym razem będzie bardzo przydatna, gdyż chciałabym przyznać dodatkowy punkt Mateuszowi Deskiewiczowi za całokształt jego pracy. Jestem pewna, że gdyby każdy artysta na świecie umiał oddać się swojej pracy choć w połowie tak, jak on, sztuka byłaby dziś na zupełnie innym poziomie. Ja mogę być tylko wdzięczna Bogu za to, że ten właśnie człowiek był obecny na scenie w momencie, gdy ja siedziałam na widowni.

            Piotr Kowalczyk                        Mateusz Deskiewicz      

    0                                             +1    



PODSUMOWANIE


Piotr Kowalczyk: 15
Mateusz Deskiewicz: 21

   W tym pojedynku przewagą sześciu punktów wygrał Mateusz Deskiewicz! Nie ulega wątpliwości, że, choć jego kreacja nie jest wielka czasem spędzonym na scenie, to na pewno jest wielka WIELKA wykonaniem i zaangażowaniem. Czy warto zatem postarać się, by zdobyć bilet na termin, gdy ten artysta jest w obsadzie? Moim zdaniem, dla wszystkich miłośników musicali powinna być to "pozycja obowiązkowa". Choćby po to, by uświadomić sobie, jak bardzo można oddać się sprawie, choć do nauczenia jest tylko kilka linijek tekstu.


Źródła zdjęć:
- strona facebookowa Mateusza Deskiewicza
- strona facebookowa Teatru Muzycznego w Łodzi

piątek, 12 stycznia 2018

National Theatre Live: "Follies". 10 rzeczy, które mnie zachwyciły

   Jedną z sylwestrowych propozycji, jaką miały dla nas w tym roku kina, był musical "Follies", zrealizowany w ramach cyklu National Theatre Live. A ja miałam okazję zobaczyć jedyny w Łodzi spekta seans. Oczywiście, nie obyło się bez przygód, z racji tego, iż z kina zazwyczaj rezygnuję na rzecz widowisk na żywo... Na szczęście pamiętałam, że w kinie nie warto celować w pierwsze rzędy, udało mi się też rozpoznać kasy, pomimo, że wisiały nad nimi ekrany informujące o bieżących zestawach przekąsek i napojów. I to powstrzymywanie się od oklasków, pomimo, że artyści naprawdę na nie zasługiwali... Ale poradnik obsługi kina dla teatromanów to temat na osobny wpis, a tymczasem chciałabym się z Wami podzielić moimi wrażeniami.
  Postanowiłam zrealizować ten wpis w formie wypunktowania dziesięciu aspektów przedstawienia, które w sposób szczególny zapadły mi w pamięć. Myślę, że jest to jedyny słuszny sposób omówienia przeze mnie tego, co zobaczyłam, ponieważ musicale zrealizowane w miejscu o tak długiej tradycji, gdzie pracują najlepsi fachowcy, a bilety o cenach trzycyfrowych rozchodzą się jak świeże bułeczki, to dla mnie kompletna nowość, dlatego myślę, że najuczciwiej będzie skupić się na moich odczuciach i przemyśleniach.
   Na początek parę słów o sztuce: "Follies" nie jest typowym, lekkim musicalem z prostą, ciekawą fabułą, bo jak zaznaczył sam Steven Sondheim, całą fabułę tworzy zespół artystów, którzy urządzają zjazd w zamykanym właśnie teatrze. Trudno powiedzieć, do czego to wszystko zmierza, bo choć mamy tu wątki miłosne oraz konfrontację bohaterów z przeszłością, wszystko to jest tylko pretekstem do wyśpiewania emocji towarzyszących takim właśnie spotkaniom po latach.
   Pomimo obecności wesołych, rewiowych numerów, spektakl jest naprawdę fajną propozycją na samotny, refleksyjny wieczór. Byłoby fantastycznie, gdyby ta realizacja "Follies" ukazała się na DVD, bo chciałabym mieć możliwość wracania do tego, gdy ogarnie mnie nastrój na dumanie nad przemijaniem.
    A poniżej prezentuję 10 moich zachwytów nad tym niezwykłym widowiskiem! ;)


1. Imelda Staunton

W tym momencie czuję się zrobiona w trąbę przez własną ignorancję, ponieważ Imeldę Staunton kojarzyłam do tej pory przede wszystkim z roli Dolores Umbridge w "Harrym Potterze". A że ostatnią częścią, którą oglądałam z zapartym tchem był "Więzień Azkabanu", a "Zakon Feniksa" był mi potrzebny tylko po to, by ocenić, jak w roli Tonks wypadła Natalia Tena, Imelda Staunton długi czas pozostawała przeze mnie niezauważona i niedoceniona. Tymczasem tutaj ukazała mi się jako artystka o głębokiej wrażliwości oraz intuicji, która stworzyła kreację tak spójną i wiarygodną, że momentami zastanawiałam się, czy ona na pewno wie, że jest tylko aktorką, a nie uczestniczącą w wydarzeniach postacią. Nieraz, podziwiając ją, miałam w oczach łzy... Tak głębokie i świadome wejście w rolę jest czymś, co widuję niezwykle rzadko, a co sprawia, że moje serce zaczyna bić szybciej.


2. Różnorodność artystów

Być może jest to zasługa tego, że Stany Zjednoczone są ogromną mieszanką kultur i tam pojęcie "bycia innym" jest rozumiane zupełnie inaczej, niż w Polsce. Niemniej mam wrażenie, że u nas wśród osób przyjmowanych na uczelnie artystyczne przeważają aktorzy "uniwersalni", tj. nadający się do wielu różnych ról, zamiast do jednej, węższej szufladki. Idąc do teatru, widzimy rząd pięknych klonów, różniących się od siebie kostiumami i charakteryzacją. Oczywiście, zdarzają się wśród nich piękne, barwne wyjątki, niemniej po obejrzeniu "Follies" widzę ogromną różnicę. Dla przykładu, Imelda Staunton ma niewiele ponad półtora metra wzrostu, a (niewiele od niej wyższy) Bruce Graham odznacza się bardzo ciekawą, kreskówkową twarzą. Oczywiście, teatr jest miejscem, gdzie niemal każdy pod płaszczem kostiumu i makijażu może stać się, kim chce, jednak charakterystyczność artystów jest tym, co działa na mnie jak magnes. Moim zdaniem idzie za tym nie tylko większa autentyczność (inaczej porusza się osoba o dużych kształtach, niż taka, która ma gąbkę pod koszulą), ale też zupełnie inna, głębsza prezentacja postaci. Jakby aktor i jego bohater rozumieli się znacznie lepiej, niż gdy w upodobnieniu ich do siebie pomaga charakteryzacja. Jest to naprawdę drobiazg, bo na całym świecie powstało mnóstwo wspaniałych kreacji, które nie były obsadzone "po warunach", jednak aktorstwo charakterystyczne jest tym, co mnie fascynuje od dawna i dlatego szczerze ubolewam, że na polskim rynku nie zawsze jest na to miejsce.


3. Retrospekcje

Absolutnie przepiękna była scena, w której po dwóch kondygnacjach schodów schodziły tancerki: po jednej stronie były to przybyłe na spotkanie wiekowe artystki, każda w swojej kreacji, a po drugiej - ubrane w stroje rewiowe młode kobiety, wykonujące dokładnie te same ruchy. Retrospekcja była umieszczona głębiej, a światło wydobywało tancerki bezpośrednio z mroku. Wymowność tej sceny, jak również wszystkich pozostałych, gdy przeszłość pojawiała się w sposób materialny, jest naprawdę ogromna; z jednej strony wydobywa piękne wspomnienia, a z drugiej budzi tęsknotę za chwilami, które już nigdy nie wrócą.


4. Interakcje postaci teraźniejszych z przeszłymi

Poza wspomnianą wyżej obecnością postaci z przeszłości, pojawia się również pewna konfrontacja między nimi, a ich współczesnymi wcieleniami. Zazwyczaj to osoby z przeszłości obserwują i reagują emocjonalnymi spojrzeniami i gestami na to, co się dzieje, jednak zdarzają się momenty - naprawdę przeszywające - gdy postacie z teraźniejszości stają twarzą w twarz ze sobą z przeszłości, a wyraz ich twarzy wskazuje na głęboki żal. Jakby przepraszali samych siebie za to, że ich życie potoczyło się inaczej, niż to sobie wyobrażali.


5. Muzyka Stevena Sondheima

Trudno nazwać muzykę z tego musicalu hitami z radiowych list przebojów; jest to coś, czego nie słucha się dla rozrywki, ale dla refleksji. Połączenie muzyki rewiowej oraz nostalgicznych ballad wydaje się zabiegiem szalonym, jednak za wspaniałość i głębię tych kompozycji mówi samo nazwisko Sondheima, a poznanie musicalu tylko w tym przekonaniu utwierdza.


6. Kostiumy

Choć teatr jest miejscem, które bardzo często posługuje się metaforami, tym razem kostiumograf, czyli Vicki Mortimer, postanowiła stworzyć kreacje w niczym nie różniące się od tych, które możemy zobaczyć w naszym codziennym życiu. Wszystkie suknie pań wyglądały, jakby każda pochodziła od innego projektanta (albo z innej sieciówki), garnitury towarzyszących im mężczyzn również mówiły o odmiennych gustach i różnych możliwościach finansowych. Wyjątkiem są stroje zespołu, czasem po prostu ładne i praktyczne, a czasem pełne piór i pereł. To naprawdę niezwykłe, że twórcom udaje się nieco zburzyć czwartą ścianę przez tak prosty zabieg, jak upodobnienie postaci do siedzących na widowni ludzi.


7. "Losing My Mind" w wykonaniu Imeldy Staunton

Ten spektakl jest niezaprzeczalnie wielkim triumfem tej brytyjskiej aktorki. Kulminacyjnym momentem jest jej pełne pasji wykonanie słynnego "Losing My Mind". Nie jest to coś, co da się opisać, ponieważ monolog wewnętrzny Imeldy Staunton ubrany w słowa pieśni był po prostu wielkim, wzruszającym przeżyciem, które trudno zapomnieć. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak ogromne emocje muszą towarzyszyć szczęściarzom, którym dane jest usłyszeć to na żywo...


8. "The Story of Lucy and Jessie" w wykonaniu Janie Dee

Inną gwiazdą, która zwróciła moją uwagę, jest Janie Dee, czyli musicalowa Phyllis. Chociaż jej talent oraz urok sceniczny działały na mnie przez cały seans, punktem kulminacyjnym był wykonywany przez nią numer, w którym łączyła śpiew i taniec. Po prawie dwóch godzinach prezentowania się jako dama - burzliwa, ale cały czas dama, po której było widać nie tylko wdzięk, ale i doświadczenie życiowe - nagle przeszła niesamowitą metamorfozę, rozpuszczając włosy, zmieniając suknię i - przede wszystkim! - dając wspaniały popis umiejętności tanecznych, o których większość osób urodzonych w 1962 roku dziś może tylko pomarzyć. Janie Dee nie tylko wyglądała niezwykle swobodnie w tym trudnym, bardzo energicznym numerze, ale też nie dała się przyćmić towarzyszącym sobie (zapewne młodszym o połowę) tancerzom. Wielkie chapeau bas!


9. Stepowanie

Numer "Who's That Woman?" nie jest czymś, co odmieniło moje życie ani czymś, co sprawiło, że nagle stałam się mądrzejsza. Jest to po prostu coś, co zostało mi podarowane przez Sondheima oraz choreografa Billa Deamera, aby ten ostatni wieczór 2017 roku stał się jeszcze piękniejszy. Stepowanie, zwłaszcza tak dobrze przećwiczone, tak przyjemne dla oka i ucha, jest miodem na moje serce. To był ten moment, gdy wyłączyłam tryb krytyczny, usiadłam wygodniej w fotelu i po prostu odprężyłam się, patrząc na stepujące artystki z podziwem i trochę z zazdrością.


10. Scenografia

Zamykany właśnie teatr został potraktowany - tak, jak kostiumy - bez zbędnych metafor, pokazując rzeczywistość teatralną dokładnie taką, jaką ona jest. Cała magia przekazu zawarta była w fatalnym stanie zwykłych elementów budynku. Zniszczone fotele, czy toaletka z pękniętym lustrem nie odwracały uwagi od występujących artystów, a jednak swoją obecnością uświadamiały jeszcze bardziej, że wszystko, co się wokół dzieje, mówi o przemijaniu. Są taką prawdziwą kropką nad "i", ponadto udowadniają, jak ważna jest spójność wizji wszystkich twórców spektaklu. Gdzie nie spojrzeć, króluje temat przemijania. I to jest coś, czego my, Polacy, już w tej chwili, z naszymi budżetami i naszą oporną widownią, możemy się uczyć.


Kto nie miał okazji obejrzeć "Follies" w Sylwestra, ma jeszcze szansę nadrobić to w następujących terminach i miejscach:

  • 14 stycznia - kino Janosik, Żywiec
  • 19 stycznia - kino Kosmos, Katowice
  • 21 stycznia - Kutnowski Dom Kultury, Kutno
  • 10 lutego - Sztumskie Centrum Kultury, Sztum.

I choć spektakl nie należy do typowych, rozrywkowych musicali, mogę polecić go z całego serca. Nastawiając się nastrojowo na opowieść o przemijaniu i o konfrontacji z przeszłością, otrzymamy przeogromną dawkę wzruszeń, o której trudno nam będzie zapomnieć.

Kto z Was miał już okazję zobaczyć "Follies"? Bardzo liczę na Wasze refleksje i obserwacje w komentarzach!

Popularne posty