środa, 19 października 2022

Pożegnanie

Czasem tak bywa w życiu, że pewne rzeczy zmieniają się o 180 stopni. Nowe obowiązki, nowe doświadczenia... nowe marzenia. Tak właśnie stało się w moim przypadku - musical w tym momencie jest dla mnie jedynie dodatkiem do codzienności, a nie, tak jak kiedyś, całym życiem. Widać to po moim blogu, na którym od dawna panuje przeraźliwa pustka - stąd moja decyzja o zakończeniu tej działalności internetowej.

Na pewno ogromny wpływ na to ma wiele złych rzeczy, z którymi zetknęłam się w świecie artystycznym. W skrajnych momentach należały do nich zachowania wręcz sekciarskie, jak rozpuszczanie plotek na mój temat, usuwanie komentarzy i ostracyzm w całej lokalnej społeczności. Jednak wciąż uważam, że jest to środowisko jak każde inne: można spotkać ludzi zarówno złych, jak i dobrych, i ja spotkałam całe mnóstwo tych wspaniałych. Dzięki nim wierzę, że ten świat artystyczny nie jest doszczętnie zepsuty, a piękno teatru nie jest jednym wielkim oszustwem. 

Kolejna sprawa - obecnie pracuję jako copywriterka. Całe moje życie wypełnia pisanie, co oznacza, że blogowanie dla przyjemności zaczyna mijać się z celem. Wciąż z przyjemnością pojawiam się na widowni teatrów, jednak widmo pisania recenzji skutecznie odbiera mi dużą część radości z widowiska.

Mimo wszystko, na temat teatru i musicali wciąż mam wiele do powiedzenia - mam od dawna przygotowany projekt wielu serii, zarówno tych już zaczętych, jak i zupełnie nowych. Marzyłam o stworzeniu cyklu "Grzechy teatru", do którego podejdę merytorycznie i na chłodno. Moim głównym celem miało być wskazanie rzeczy krzywdzących, które dostrzegam w świecie artystycznym i na które chciałabym uczulić przede wszystkim Widzów - aby stęsknione serca, których tak wiele jest na widowni, mogły przestać się obwiniać za nadużycia, których doświadczają i na które się godzą z przeraźliwej potrzeby uwagi. Byłam w tym miejscu i wiem, jakie to jest trudne. Takie tematy jednak są dla mnie wciąż strasznie bolesne i nie jestem w stanie zrealizować tego projektu - a jeśli już, zdaję sobie sprawę, że padłoby tam wiele gorzkich słów, które nikomu by nie pomogły, a jedynie wprowadziłyby kolejne podziały.

Pomimo, że nie okazałam się mistrzem marketingu i nie zadbałam o Spojrzenie na Musical tak, jak to sobie na początku zaplanowałam, jestem dumna z tego, co osiągnęłam. Wierzę w wartość pracy ostatnich ponad pięciu lat i mam nadzieję, że od czasu do czasu ktoś znajdzie to w Internecie i spędzi czas w sposób miły i wartościowy. Ja wychodzę z blogowego świata z o wiele lepszym warsztatem pisarskim, z którego chcę robić dalszy użytek.

Dziękuję każdemu, kto kiedykolwiek zostawił tu komentarz, łapkę w górę, czy po prostu poświęcił chwilę na przeczytanie choć jednego z moich tekstów. Dziękuję wszystkim stałym Czytelnikom, a przede wszystkim tym kilku Osobom, które pod niemal każdym postem zostawiają łapkę, często też komentarz - dostrzegam Was i pamiętam, a Wasza obecność była i jest dla mnie bardzo ważna ❤

Mam nadzieję, że to nie koniec mojej obecności w sieci jako twórcy - zamierzam działać i pracować dalej, a jeśli kiedykolwiek uda mi się spełnić jedno z moich odważnych marzeń, fanpage bloga będzie jednym z pierwszych miejsc, na którym o tym napiszę. A jeśli moje życie pójdzie w odpowiednią stronę - niewykluczone, że jeszcze kiedyś dokończę rozpoczęte tu projekty! 😊 Nie chcę palić mostów, bo nie znam dnia, ani godziny, gdy po drugiej stronie znów wyrośnie coś pięknego, co poruszy czułe struny w moim sercu 😉

Zapraszam do śledzenia mojego konta na Instagramie - obecnie już prywatnego, a nie blogowego.

Do zobaczenia na widowni i w wielu innych, pięknych miejscach!




niedziela, 31 lipca 2022

Czy Jan z "Metra" naprawdę popełnił samobójstwo?

   Nie ulega wątpliwości, że "Metro" jest w Polsce pewnego rodzaju musicalową ikoną. Bo choć zarówno po, jak i przed nim powstawały piękne i wartościowe dzieła (o czym świadczy choćby cała historia Teatru Muzycznego w Gdyni), to jednak opowieść o młodych, ambitnych artystach, którzy dążą do spełnienia marzeń, dotyka najdelikatniejsze struny w duszy i jest absolutnie ponadczasowa. Muzyka Janusza Stokłosy porusza i wyciska łzy, doczekała się nawet nominacji do Nagrody Tony. A sama historia, choć prosta i zbudowana głównie na emocjach, również zawiera w sobie mnóstwo smaczków oraz niezwykłych portretów artystycznych.


źródło obrazka
 

   Lata temu, będąc częstym widzem Teatru Buffo, po raz pierwszy usłyszałam o kilku teoriach dotyczących zakończenia musicalu. Uważam, że jest to jeden z najciekawszych elementów polskiego musicalowego fandomu i bardzo bym chciała, by takich interpretacji i dociekań było jak najwięcej. Ale o co dokładnie chodzi?
   Pamiętacie, co się dzieje, gdy Anka wyznaje Janowi miłość? Scena zapewne różni się w wykonaniu poszczególnych artystów, inny jest ładunek emocjonalny, a pod tekstem kryją się odmienne intencje. Jednak zawsze, w każdej interpretacji, słyszymy w odpowiedzi słowa: "Ale ja nie kocham ciebie. Nigdy nikogo nie kochałem". Następnie pada równie okrutne "Wynoś się", po którym Anka posłusznie odchodzi, dodając jeszcze: "Kocham cię. Nie możesz mi tego zabronić". Jan zostaje sam, w akompaniamencie rozlegających się z offu fragmentów wszystkich utworów z musicalu - a następnie, z imieniem dziewczyny na ustach, rzuca się biegiem w stronę pędzącego metra. 
   Dla mnie była to od zawsze dość jasna i klarowna scena. Okazuje się jednak, że język teatru zostawił tu miejsce na interpretację na trzy różne sposoby, wśród których każda wydaje się całkiem prawdopodobna i pasująca do całości. Chciałabym opowiedzieć o każdej z tych teorii, dodając do tego własną analizę. 
   Mimo najszczerszych chęci, nie jestem w stanie przypisać nikomu autorstwa. Dlatego, jeśli znacie źródło poniższych teorii, napiszcie o tym w komentarzu, a ja stosownie uzupełnię ten wpis. 


Teoria 1
✯ Jan popełnia samobójstwo ✯

   Zacznijmy od interpretacji, która jest chyba najbardziej oczywista i wydaje się, że twórcy sami nam ją sugerują. Jan, po odejściu Anki oraz pozostałych swoich przyjaciół, postanawia zakończyć życie pod kołami nadjeżdżającego metra.
   Zbyt szybkie zakładanie samobójstwa jest z reguły tą najłatwiejszą i nie zawsze dobrą drogą analizy - jednak nie w przypadku Jana. Spróbujmy postawić się na miejscu człowieka, który przez długie miesiące tworzył coś wyjątkowego z paczką przyjaciół - dodajmy, były to jedyne bliskie osoby, jakie on posiadał. Ten człowiek był artystą i idealistą, który kochał sztukę, brzydził się komercją i utartymi ścieżkami, a w obronie tego, w co wierzył, wybrał życie bezdomnego grajka na stacji metra. Żył z muzyki i ideałów... czy raczej: żył dla muzyki i ideałów.
   W pewnym momencie Jan poznał ludzi bardzo podobnych do siebie: odrzuconych przez Filipa z powodu niepasowania do świata. Byli to ludzie posiadający wielkie serca oraz gotowi na półdarmowe występy w imię własnych ideałów. Razem stworzyli spektakl wyśmiewający żądzę pieniądza. Razem śpiewali o wspólnym pięciu się w górę, pomimo własnych różnic i niedoskonałości. Razem świętowali Boże Narodzenie. I nagle - gdy Filip zaproponował im wszystkim współpracę - to wszystko pękło jak bańka mydlana.
   Jan był stuprocentowym artystą, z ogromną potrzebą zmieniania świata, krzewienia moralności i słuchania serca. Przez długi czas czuł, że dzieli to wszystko z osobami podobnymi do siebie - osobami, których w pewnym momencie uznał za swoją rodzinę. Wśród nich była kobieta, którą prawdopodobnie kochał. Gdy to wszystko zabrał Filip, w sercu chłopaka musiała powstać ogromna wyrwa - w tym momencie raz na zawsze utracił nadzieję, że komukolwiek są potrzebne jego ideały.
   Gdy podsumujemy to wszystko, wyłania nam się obraz człowieka przeżywającego potworne cierpienie - bez względu na to, czy podzielamy jego poglądy, czy nie. Oliwy do ognia dolewa fakt, iż Jan prawdopodobnie kochał Ankę - jestem przekonana, że w momencie, gdy się tego wypierał, po prostu wystawiał dziewczynę na próbę. Potrzebował twardego dowodu, że jest ona w stanie zostać z nim mimo wszystko. Jednak Anka w jednej chwili zrezygnowała ze swoich uczuć - uciszyła serce, posłuchała rozumu i pobiegła za innymi do teatru Filipa. Tym samym Jan utracił ostatnią cząstkę siebie, która była w stanie utrzymać go przy życiu. Już nie wierzył w muzykę, która przez wiele lat była wyrazem tego, co miał w sobie. Znienawidził ludzi, już nie potrafił im zaufać, a jednocześnie potrzebował ich - brak bliskości był dla niego nie do zniesienia. Po raz pierwszy w życiu kochał... i w kilka sekund utracił również złudzenie miłości, która trwa pomimo wszelkich przeszkód. Pozostała w nim tylko pustka - pustka rozrywająca i obezwładniająca, którą ukoić mogła tylko śmierć.
   Pierwsza i najpopularniejsza teoria, według której Jan popełnia samobójstwo, broni się doskonale. Mamy tu obraz artysty, którego zabiła jego wiara w dobro i bezinteresowność. Jan był postacią bardzo zbuntowaną, a w swoich poglądach radykalną: aby żyć w zgodzie z samym sobą, wybrał bezdomność. Musiało być coś, co go w tym utwierdzało, a gdy tego zabrakło - zabrakło również powodu do życia.


Teoria 2
✯ Śmierć Jana to wypadek ✯

   Analizując drugą teorię, nadal zakładamy, że Jan był bardzo radykalny w swoich poglądach. Jednak tu pozwalamy dojść do głosu jednemu ludzkiemu odruchowi: potrzebie bliskości.
   Musical pokazuje nam wiele dowodów na to, że okrutne słowa "Ale ja nie kocham ciebie" były kłamstwem. Ponieważ ogólnodostępna wersja "Metra" to ta z 1992 roku, będę się posługiwać przykładami z kreacji Roberta Janowskiego - tym bardziej, że jest ona tą premierową, najbliższą pierwotnemu zamysłowi reżysera. W wielu scenach widzimy szczególną bliskość głównych bohaterów: spędzają oni wiele czasu na rozmowach, przytulają się, śpiewają emocjonalne duety... W pewnym momencie nawet prawie dochodzi do pocałunku. Chemia między Janem a Anką jest wyczuwalna i osobiście uważam, że nie ma tu miejsca na interpretację, według której jest to uczucie jednostronne.
   Idąc za teorią, że śmierć Jana była nieszczęśliwym wypadkiem, musimy przyjąć, iż chwilę po odejściu Anki w sercu mężczyzny pojawił się impuls, który kazał mu pobiec za ukochaną. Niekoniecznie dlatego, by przyłączyć się do teatru Filipa - mogła być to rozpaczliwa próba odzyskania tej najważniejszej osoby, być może podszyta też wyrzutami sumienia. Kto wie, czym zakończyłoby się ponownie spotkanie pary, gdyby twórcy musicalu nie podjęli okrutnej decyzji, aby w tym momencie nadjechało metro. Moim zdaniem widzowie otrzymaliby kolejną, wzruszającą repryzę "Na strunach szyn" oraz pocałunek. Anka okazała się jedyną osobą, która była gotowa zrezygnować z marzeń o karierze, aby pozostać z Janem - dlatego nie mam wątpliwości, że w jakimś równoległym wszechświecie ta para obecnie żyje długo i szczęśliwie, i niekoniecznie na stacji metra. Tych dwoje uzupełnia się w tak piękny sposób, że moim zdaniem mieli oni ogromną szansę pokonać niechęć do całego świata i stać się na powrót częścią społeczeństwa - jako dwójka rewolucjonistów, którzy pokazują, jak pozostać sobą, gdy świat wymaga czegoś zupełnie innego.
    Aby dobrze obronić teorię o przypadkowej śmierci Jana, musielibyśmy dobrze przeanalizować kroki każdego odtwórcy w Studio Buffo. Osobiście jestem zdania, że znany mi najlepiej Robert Janowski w dość jednoznaczny sposób wbiega pod koła pojazdu. Ale nie ulega wątpliwości, że psychologia bohaterów zostawia dużo miejsca na pojednanie i szczęśliwe zakończenie, które nie doszło do skutku wyłącznie z powodu nieszczęśliwego wypadku.


Teoria 3
✯ To nie Jan umiera, ale Anka ✯

   Ostatnia z teorii wydaje się najbardziej szalona, jednak po krótkim zastanowieniu okazuje się mieć sporo sensu. Moim zdaniem, patrząc przez pryzmat kreacji Katarzyny Groniec i Roberta Janowskiego, broni się o wiele lepiej choćby od założenia, że śmierć Jana była wypadkiem... ale po kolei.
    Dlaczego Anka w ogóle miałaby zginąć? Myślę, że bez względu na to, czy byłaby to zamierzona śmierć, czy wypadek, miało to pełną rację bytu: kobieta została właśnie odrzucona przez swojego ukochanego. Anka z pełną świadomością chciała poświęcić karierę, aby zostać z Janem, jednak otrzymała od niego siarczysty policzek, w wyniku czego jej serce rozpadło się na kawałki. W takim stanie kobieta mogła nierozsądnie wejść na tory, nie widząc zbliżającego się metra - ale mógłby to być też całkiem świadomy ruch, pozwalający ukrócić okropny ból. W tej sytuacji biegnący w stronę pojazdu i krzyczący imię ukochanej Jan nabiera jeszcze nowego znaczenia - zrozumiawszy, do czego doprowadził, podejmuje rozpaczliwą próbę, aby zapobiec tragedii.
    Wszystko, co ma związek z tą teorią, jest mieszanką domysłów i może nawet lekkiej nadinterpretacji języka teatru - ale nie można zaprzeczyć, że wszystko układa się w bardzo ciekawą całość. Finałowa scena, w której Anka wraca na stację metra, cała ubrana na biało, wydaje się bardzo wymowna. Tym bardziej, że jej twarz nie zmieniła się ani trochę. Oczywiście, jest to efekt ekspresowej przebiórki aktorki za kulisami, na którą ma ona zaledwie minutę. Ale kulisy kulisami, a odczytanie tego językiem teatru składa to wszystko w dosyć dwuznaczną całość.
    Zacznijmy od tego, w jakiej sytuacji widzimy Ankę, zakładając, że to nie ona zginęła, ale Jan? Anka po latach okazuje się osobą, której marzenia się spełniły - przynajmniej te zawodowe. Ma na sobie piękną, najwyraźniej drogą suknię, ale śpiewa o pustym mieszkaniu, w którym jej jedynym towarzyszem jest lęk. Ta pustka w sercu przygnała ją na stację metra, gdzie ożyły wspomnienia. Stacja metra jest pusta i jakby skąpana w świetle księżyca. Anka wygląda, jakby wracała z ważnej uroczystości w świecie showbiznesu, na co wskazuje jej ubiór. Teoretycznie wszystko do siebie pasuje, ale...
    Stacja metra jest pusta i cicha, a blade światło nadaje jej lekko niepokojący wygląd - jakby to były zaświaty. Wciąż jest to miejsce ziemskie, ale z perspektywy ducha, w tym przypadku - kobiety w białej sukni, której twarz nie zmieniła się ani o jotę. Zwykłe metro nie mogłoby być tak doszczętnie puste w innych godzinach, niż w porze zamknięcia między północą, a piątą rano (co wiemy z musicalu) - co za tym idzie, nie byłoby dostępne dla nikogo, więc także dla Anki. Oczywiście, istnieje możliwość, że w tym jednym momencie akurat nikogo nie było, a żaden pojazd nie przejeżdżał tą trasą, dzięki czemu sławna kobieta, która wymknęła się z bankietu po udanej premierze mogła w spokoju, przy blasku księżyca, wspominać utraconą miłość. I wszystko jest, oczywiście, kwestią umowy między sceną a widzem - ale o ile naturalniej wyglądałoby kilku dodatkowych przechodniów, migające od czasu do czasu światła metra oraz ta sławna Anka, która zamiast srebrzystobiałej sukni miałaby na sobie elegancką garsonkę i ciemne okulary. Metro, które znała kobieta ze wspomnień z Janem, musiało być żywe i pełne ludzi - bo takie właśnie jest metro. Tam zawsze jest głośno i każdy się śpieszy. Jakim cudem więc byłoby szare, ciche i wyludnione, gdybyśmy nie widzieli go z perspektywy błąkającej się po nim duszy?
    Sposobów na interpretację tej nieco metafizycznej rzeczywistości w finałowej scenie może być wiele - a jedną z tych, które pasują najlepiej (nawet, jeśli wbrew pierwotnemu zamysłowi twórców) jest zdecydowanie Anka, której duch nawiedza stację metra. Być może to jest jej dom, o którym śpiewa - a jej jedynym towarzyszem jest lęk. I znów wszystko pasuje: dusza, która pozostała na Ziemi, nie jest szczęśliwa, a Anka w chwili rzekomej śmierci na pewno nie była. "Tylko w moich snach" okazuje się więc utworem, który być może opisuje wieczną tułaczkę zagubionej duszy.


"Metro" bez wątpienia jest dziełem niezwykłym, które daje więcej możliwości interpretacji, niż początkowo mogliśmy sądzić. Ponieważ w tym wszystkim mamy do czynienia z historią fikcyjną, nie ma tu miejsca na dobre i złe odpowiedzi. Podzielcie się w komentarzach swoimi przemyśleniami na temat losów bohaterów. A jeśli znacie jakieś interpretacyjne perełki na temat innych musicali, możecie mi o tym napisać, a ja przygotuję dla nich podobną analizę. Musicale to studnia bez dna, jeśli chodzi o ludzką kreatywność, dlatego wierzę, że tematów do dyskusji nam nie zabraknie!


----------------------------------------------------------------------------
Znajdź mnie na Facebooku!  →  Spojrzenie na Musical
Jeśli spodobał Ci się wpis, wesprzyj mnie!  →  Patronite



poniedziałek, 6 czerwca 2022

Najlepszy musical 2022 roku, czyli tytuły nominowane do Nagrody Tony

   Gala rozdania Nagród Tony - Tony Awards 2022 - która w tym roku odbędzie się (według czasu polskiego) w nocy z 12 na 13 czerwca, niezmiennie jest dla mnie okazją do poznania najświeższych hitów musicalowych, które obecnie święcą triumfy na Broadway'u. Z roku na rok ich poziom wydaje się coraz wyższy, a pomysły i inspiracje sięgają w tak głębokie odmęty ludzkiej kreatywności, że zwykły zjadacz chleba może tylko siedzieć z rozdziawioną buzią i klaskać po każdym jednym numerze.
   Rok 2022 to zarówno rzeczy doskonale nam znane, jak i coś zupełnie świeżego, niespotykanego wcześniej na broadwayowskich scenach. Warto przyjrzeć się uważniej każdej pozycji i poświęcić jej chwilę - bo a nuż będzie to nasza nowa zajawka, której poświęcimy mnóstwo czasu, a w przyszłości również pieniędzy. 


źródło: www.metroweekly.com



Tony Awards 2022 bez wątpienia będzie wielkim i ciekawym wydarzeniem. Oto lista oraz krótkie charakterystyki sześciu tegorocznych dzieł, które walczą o główną nagrodę - tytuł Najlepszego Musicalu 2022 roku.



A Strange Loop

musical oryginalny

libretto: Michael R. Jackson
muzyka i teksty piosenek: Michael R. Jackson
reżyseria: Stephen Brackett

Pierwszy musical na liście wydaje się być potężną pozycją pod kątem scenariusza - świadczy o tym przyznana mu w 2020 roku nagroda Pulitzera. Nie jest to typowa, rozrywkowa fabuła, a raczej podróż w głąb wrażliwego, ludzkiego umysłu, który wydaje się być uwięziony w niepasującym do niego ciele.
   Tytuł musicalu "A Strange Loop" - "Dziwna pętla" - jest terminem stworzonym przez Douglasa Hofstadtera, będącym czymś w rodzaju procesu umysłowo-poznawczego, w którym poszukuje się własnej tożsamości w świecie i relacjach. Jest to proces pełen sprzeczności, a w efekcie niemożliwy do uporządkowania, pozostający stale w stanie "heterarchii" i powodujący, że wchodzenie na kolejne poziomy zrozumienia zamyka krąg i stawia nas w punkcie wyjścia. Żeby to lepiej zrozumieć, musielibyśmy przeprowadzić głębokie studium psychologiczno-filozoficzne, jednak nie o to tutaj chodzi. Wyjdźmy zatem od najprostszego, łopatologicznego założenia: tematem musicalu może być męczące poczucie zagubienia, bezsensowności i braku przynależności do świata i panujących w nim zasad i relacji. 
   Głównym bohaterem jest bezimienny Bileter, pracujący na Broadway'u przy obsłudze musicalu "Król Lew", a pozostali pojawiający się na scenie artyści występują w roli jego Myśli. Bileter przemierza pewną drogę - w rozumieniu dosłownym i przenośnym - przypominającą mu o jego cechach, z którymi nie potrafi się pogodzić: ciemna skóra, nadwaga, homoseksualizm, delikatność i niemal kobieca wrażliwość. To, co dzieje się na scenie, przeprowadza widza przez stany jego świadomości, a także ukazuje relacje w jego życiu, podejmowane decyzje oraz zewnętrzne problemy, które atakują bohatera ze wszystkich stron.
   Moim zdaniem próba zrozumienia sensu tego musicalu na poziomie rozumu nie jest konieczna do przeżycia widowiska w piękny sposób. Obecność muzyki i całego języka sceny pomoże nam wejść w odpowiedni stan i pozwoli zapętlić się w sprzecznościach, jakich doświadcza Bileter, na samym poziomie emocjonalnym - jeśli tylko się na to otworzymy. Bez wątpienia jest to trudne i na pewno nie kieruje się tego spektaklu do osób, które dopiero zaczynają swoją przygodę ze sztuką. Jednak dla mnie jest to namacalny dowód na stałe rozwijanie się gatunku i poszukiwanie nowych środków wyrazu. Myślę, że mamy tu do czynienia z czymś nowatorskim i wyjątkowym, o czym świadczy chociażby rekordowa w tym roku ilość nominacji (11) oraz utwór "Memory Song".







Girl from the North Country

jukebox musical

libretto: Conor McPherson
muzyka i teksty piosenek: Bob Dylan
reżyseria: Conor McPherson

Wiele gwiazd muzyki rozrywkowej doczekało się już musicalu bazującego na swojej twórczości. "Girl from the North Country" to ukłon w stronę Boba Dylana, artysty tworzącego między innymi w stylu country - i właśnie ten wiejski, amerykański klimat jest tłem opowiadanej na scenie historii.
   Akcja musicalu dzieje się w latach 30-tych XX wieku w Północnej Ameryce w dobie Wielkiego Kryzysu. Pojawia się postać narratora - dra Walkera, który przedstawia nam rodziną Laine'ów, właścicieli zaniedbanego pensjonatu. Rodzina ta mierzy się z różnymi problemami: Nick, głowa rodziny, szuka sposobu na wyjście z długów, jego żona zdradza objawy demencji, a przysposobiona, ciemnoskóra córka Marianne jest w piątym miesiącu ciąży i uparcie chroni tożsamość ojca swojego dziecka.
   Nie są to jedyne problemy, które skrywa pensjonat - pod jego dachem mieszkają również inne rodziny, z których każda boryka się z trudną historią oraz jeszcze trudniejszymi jej następstwami. Wszystko zmienia się, gdy w pewną burzową noc do drzwi pensjonatu pukają szukający schronienia nieznajomi: pan Marlowe oraz bokser Joe Scott.
   Tym, czego możemy spodziewać się po tym musicalu, jest przesiąknięcie klimatem amerykańskich lat 30-tych, na czele ze stosowaniem oryginalnych instrumentów muzycznych z tamtej epoki. W przeciwieństwie do wielu innych jukeboxów, fabuła nie ma zbyt wiele wspólnego z życiem autora muzyki, Boba Dylana, a wykorzystane piosenki stają się po prostu pretekstem do opowiedzenia nowej i zapowiadającej się bardzo fajnie historii. Już sam trailer zaostrza apetyt na klimatyczną stylizację i przeniesienie nas o prawie sto lat w przeszłość i wydaje się być naprawdę fajnym kandydatem do tegorocznej Nagrody Tony w kategorii "najlepszy musical".







MJ

jukebox & musical biograficzny

libretto: Lynn Nottage
muzyka i teksty piosenek: utwory różnych artystów znajdujące się w dorobku Michaela Jacksona
reżyseria: Christopher Wheeldon

Istnieje wiele gwiazd popkultury, które doczekały się swojego musicalu. Tak też się stało w przypadku Michaela Jacksona - zmarłego w 2009 roku Króla Popu, wykonawcy takich wielkich hitów, jak "Thriller", "Smooth Criminal", "Billie Jean" i jeszcze wielu innych, równie uznanych i chętnie słuchanych przez miliony ludzi na świecie. Myślę, że przedstawianie tej postaci nie ma najmniejszego sensu, bo chyba trudno znaleźć człowieka, który nigdy nie słyszał o Michaelu Jacksonie.
  Libretto autorstwa Lynn Nottage, amerykańskiej scenarzystki posiadającej na koncie dwie nagrody Pulitzera, opowiada o dwóch okresach życia słynnego muzyka i tancerza. Pierwszy akt to opowieść o młodym Michaelu w czasach jego działalności w zespole The Jackson 5, natomiast drugi przenosi nas do 1992 roku, w którym główny bohater historii przygotowuje się do swojej trasy koncertowej Dangerous.
   Musicale z elementem biograficznym są specyficzną i bardzo wymagającą formą, a gdy dodamy do tego korzystanie z oryginalnej ścieżki dźwiękowej, oczekiwania widzów i krytyków są naprawdę wysokie. Na głównym odtwórcy z pewnością spoczywa ogromny ciężar stworzenia na nowo nieśmiertelnej ikony muzyki pop, od charakterystycznej, scenicznej osobowości, po skomplikowane układy taneczne. Jednak tytułowy broadwayowski MJ, czyli Myles Frost, jest jednym z tegorocznych pretendentów do Nagrody Tony w kategorii Najlepszy Aktor, natomiast sam musical otrzymał łącznie 10 nominacji - dlatego myślę, że możemy ostrożnie postawić tę musicalową biografię na artystycznym piedestale obok Evity - a kto wie, czy nawet nie wyżej? 





Mr. Saturday Night

musical na podstawie filmu

libretto: Billy Crystal, Lowell Ganz, Babaloo Mandel
muzyka  Jason Robert Brown
teksty piosenek: Amanda Green
reżyseria: John Rando

Tak, jak słynne postacie popkultury, tak również wiele istniejących już dzieł otrzymuje nową, musicalową twarz. W tym przypadku mamy do czynienia z filmem z 1992 roku w reżyserii Billy'ego Crystala, który w Polsce jest znany pod tytułem "Komik na sobotę".
   Motyw gwiazdy filmu, czy estrady, która przez lata zdobywała serca publiczności, a następnie została zapomniana, jest obecny w musicalu od dawna, choćby za sprawą "Bulwaru Zachodzącego Słońca". W tym przypadku możemy obserwować losy podstarzałego Buddy'ego Younga, który nie może pogodzić się z utratą popularności i próbuje na nowo odzyskać dobrą passę w swoim życiu - zarówno zawodowym, jak i prywatnym. Historia posiada zarówno sekwencje komediowe, jak i nostalgiczne, wyrażające bunt i tęsknotę. Już krótkie zapoznanie się z dziełem na YouTubie pozwala mieć nadzieję na emocjonalny rollercoaster na widowni.
   Ogromną siłą tego musicalu wydaje się fakt, iż w tytułową rolę wciela się reżyser i odtwórca głównej postaci z filmu sprzed 30 lat - Billy Crystal. Człowiek, który od początku jest zafascynowany historią zapomnianego komika, dzięki czemu stworzył niezwykły scenariusz, a do tego wcielił się w główną postać, w końcu wylądował ze swoim dziełem na Broadwayu. Wydaje się, że wciąż całkiem nieźle sobie radzi - na co wskazuje nominacja za najlepszą rolę męską.
   Być może nie jest to produkcja adresowana do każdego - obecność gwiazdy minionej epoki narzuca dość specyficzną dynamikę oraz wprowadza lekką atmosferę sitcomu. Nie każdy przepada za tego typu humorem, jednak jest to zabieg, który doskonale pasuje do głównej postaci oraz do tematu całego musicalu. Powiem szczerze, choć sama wolę odrobinę inne klimaty, jestem szczerze ciekawa tej produkcji i tym bardziej czekam z niecierpliwością na werdykt Tony Awards 2022.





Paradise Square

na podstawie musicalu "Hard Times" Larry'ego Kirwana

libretto: Christina Anderson, Marcus Gardley, Larry Kirwan, Craig Lucas
muzyka: Jason Howland
teksty piosenek: Masi Asare, Nathan Tysen
reżyseria: Moisés Kaufman

Nie da się być fanem musicalu i nie trafiać wciąż na produkcje, które nie byłyby adaptacją jakiegoś dzieła. Jednak w przypadku "Paradise Square" mamy do czynienia z ciekawą incepcją: jest to musical będący adaptacją musicalu pod innym tytułem z 2012 roku. Nie udało mi się dotrzeć do jasnego i klarownego wyjaśnienia tej sytuacji, jednak odnoszę wrażenie, że zaszło tu coś podobnego do historii "Les Misérables", tylko na trochę szerszą skalę: mały, trochę niepozornie stworzony musical został zauważony przez kogoś z bogatą wyobraźnią i zaadaptowany w nowy, o wiele ciekawszy sposób. Być może w trakcie gali rozdania Nagród Tony dowiemy się na ten temat czegoś więcej, póki co jednak skupmy się na samej historii.
   Przenosimy się do Ameryki Północnej w czasie trwania wojny secesyjnej - stany utrzymujące się ze zbiorów bawełny ostro buntują się przeciwko aktywnemu zwalczaniu niewolnictwa przez władzę i prowadzi to do coraz większego rozłamu w państwie. Wśród takich nastrojów w Nowym Jorku funkcjonują dwie społeczności: białych Irlandczyków oraz ciemnoskórych potomków niewolników. Akcja obraca się wokół ich wzajemnych relacji, będących podstawą głównego konfliktu.
   Kolejny raz w tym roku mamy do czynienia z tematyką osób ciemnoskórych, kolejny też mamy wzięty na tapet temat tolerancji oraz nierówności. Czy jest to ważne poruszanie trudnych aspektów społecznych w celu ich oswojenia, czy wprost przeciwnie - uporczywe, zaostrzające konflikt drążenie tematu, nie mnie oceniać. Jestem szczerze ciekawa ostatecznego wyniku wręczania Nagród Tony, tym bardziej, iż trailer "Paradise Square" pozwala spodziewać się ciekawego czerpania z folkloru poszczególnych grup etnicznych - a może nawet czegoś w rodzaju "West Side Story"?







Six

musical historyczny

libretto: Toby Marlow & Lucy Moss
muzyka i teksty piosenek: Toby Marlow & Lucy Moss
reżyseria: Lucy Moss and Jamie Armitage

I w końcu przechodzimy do, wydawać by się mogło, czarnego konia tegorocznego rozdania Nagród Tony. "Six" zdążyło już zrobić oszałamiającą karierę na West Endzie i jestem w stanie się założyć, że jeśli każdy z Was miałby z listy tegorocznych nominowanych wskazać jedno dzieło, które kojarzy, byłaby to właśnie historia sześciu żon Henryka VIII. Tym bardziej, iż Teatr Syrena zapowiedział go jako jedną ze swoich nadchodzących premier - jestem pewna, że niejeden nauczyciel historii, czy języka polskiego już zaciera ręce na myśl o zabraniu swoich uczniów na wartościową sztukę o brytyjskim władcy z epoki Tudorów. I mam nadzieję, że to, co finalnie zobaczy na scenie, nie spowoduje, że umrze na zawał lub, co gorsza, wyprowadzi swoich uczniów z teatru w czasie przerwy.
   Choć musical przenosi nas do XVI-wiecznej Anglii, bynajmniej nie zobaczymy na scenie strojów z epoki, ani nie usłyszymy stylizowanej muzyki. Odważne kostiumy, muzyka w stylu elektropop i takie nieścisłości obsadowe, jak ciemnoskóra Katarzyna Aragońska, czy Anna Boleyn o azjatyckiej urodzie to wizytówki tej produkcji. Sam musical jest bardziej widowiskowym koncertem, niż typową sztuką teatralną, ponieważ brakuje w nim fabuły, a zamiast niej otrzymujemy wyśpiewane historie sześciu kobiet, które kochały tego samego mężczyznę - a teraz nie zostawiają na nim suchej nitki.
   Czy warto znać historię, aby dobrze bawić się na widowni? Myślę, że nie jest to konieczne, jednak zawsze pozwoli to na zrozumienie całego kontekstu wydarzeń, a co najlepsze - zobaczenie go z zupełnie nowej perspektywy. Jest wiele sposobów, aby poznać burzliwą osobę Jego Wysokości Henryka VIII Tudora i nie poczuć się jak na nudnej lekcji w szkole. Szczerze polecam film Kochanice króla z 2008 roku w reżyserii Justina Chadwicka, z którego poznacie historię z perspektywy Anny Boleyn. A jeśli szukacie ciekawego omówienia wszystkich małżeństw Henryka VIII, nie mogę tu nie wspomnieć o odcinku Rozwód? Lepszy kat! na kanale Historia bez cenzury. Tymczasem warto obejrzeć sobie broadway'owski trailer - ten musical zbiera bardzo skrajne opinie krytyków i widzów, jednak bez wątpienia nikogo nie pozostawia obojętnym. Tony Awards 2022 nie mogły obyć się bez SIX, skoro w przeciągu ostatnich miesięcy zadebiutowało ono na Broadwayu.





   Coroczne śledzenie nominacji do Nagród Tony to doskonała okazja na poszerzenie swoich horyzontów oraz odkrycie nowych, fantastycznych dzieł, które zasilą naszą nieco już zużytą playlistę. Jest to też doroczny dowód na to, że wyobraźnia twórców musicalowych jest bezkresna - gdy już otrzymamy niesamowite, nowatorskie dzieło i myślimy, że nigdy nic lepszego nie powstanie, ktoś na świecie zdaje się mówić "potrzymaj mi piwo" i rok później powoduje, że nasza szczęka ponownie opada do samej ziemi. 
   Gala odbędzie się już w nocy z 12 na 13 czerwca - warto zagospodarować sobie czas i przekonać się, które z wymienionych tu dzieł zyska tytuł Najlepszego Musicalu 2022 roku!


----------------------------------------------------------------------------
Znajdź mnie na Facebooku!  →  Spojrzenie na Musical
Jeśli spodobał Ci się wpis, wesprzyj mnie!  →  Patronite

wtorek, 24 maja 2022

"Little Shop of Horrors": przerażająco dobra inicjatywa młodych adeptów musicalu

Przeglądając repertuary warszawskich teatrów muzycznych, większość z nas raczej niechętnie spogląda na reklamy wydarzeń przygotowywanych przez grupy nie w pełni profesjonalne. Jednak jest to duży błąd, ponieważ amatorskie teatry tworzone przez musicalowych pasjonatów stoją w Polsce na tak wysokim poziomie, że w mojej opinii są pełnoprawną propozycją wydarzenia artystycznego. Ostatnio przekonałam się o tym po raz kolejny, odwiedzając Teatr Muzyczny Proscenium - miejsce, o którym słyszę od dawna i teraz już rozumiem, skąd wzięła się jego dobra sława.
   "Little Shop of Horrors", musical z muzyką Alana Menkena miał swoją prapremierę na Off-Broadwayu w 1982 roku, a jego pierwowzorem był film z gatunku czarnej komedii pod tym samym tytułem. Twórcy musicalu postanowili zachować klimat lat 60-tych, przede wszystkim w muzyce, która zawiera elementy rock'n'rolla, wczesnego Motown oraz stylu doo-wop. Dlatego też historia młodego botanika Seymoura, który przez przypadek staje się właścicielem niezwykłej roślinki, osadzona jest w klimatycznej epoce, która doskonale zgrywa się z atmosferą brudu, upadku moralnego oraz czającego się w zakamarkach kwiaciarni niebezpieczeństwa. Jest to również doskonałe miejsce do chwilowego rozkwitu nadziei - która pryska jak bańka mydlana, gdy okazuje się, że za sukces trzeba zapłacić krwią...
   Ten klimat amerykańskich lat 60-tych w cieszącym się złą sławą Down Town jest doskonale odczuwalny w inscenizacji Teatru Proscenium: zadbano nie tylko o odpowiedni dobór instrumentów w granej na żywo (!) muzyce - dbanie o najdrobniejszy szczegół jest tu bardzo widoczne i godne największej pochwały. Scenografia, przy której pracowali Antoniusz Dietzius, Bartłomiej Szrubarek oraz Maciej Biegański pozwala wejść w epokę od samego początku - jest to w zasadzie scenografia, której nie powstydziłby się żaden profesjonalny teatr. Widać, że poświęcono jej dużo uwagi oraz środków finansowych: scena jest praktycznie dopieszczonym, w pełni zaaranżowanym sklepem. Na podobne słowa uznania zasługuje Paulina Skowrońska, która odpowiada za kostiumy, a także Dominika Zatońska-Mosior, dbająca o fryzury i charakteryzację. Szczególnie widać to w postaci Audrey, jednak tak naprawdę każdy artysta na scenie jest wierną kopią Amerykanina lat 60-tych. Nie ma w tym ani przesady, ani widocznych braków. Myślę, że sam klimat brudnej i szarej dzielnicy Down Town o wiele lepiej prezentuje się w naturalnej konwencji, a nadmierna teatralność mogłaby tu bardzo zaszkodzić.
   Jedyne, co rzuca mi się w oczy jako minus oprawy wizualnej, to zbyt duże podobieństwo do musicalu filmowego z 1986 roku: aranżacja sceny, czy wygląd bohaterów praktycznie same nasuwają skojarzenie z produkcją Franka Oza. Jednak tu pojawia się pytanie, czy nie jest to na przykład wymóg licencji - na stronie Sceny Relax nie mogłam znaleźć żadnej informacji na ten temat. Chętnie dowiem się czegoś więcej, niemniej jeśli twórcy mieli pełną dowolność w aranżacji sceny i tworzeniu kostiumów, moim zdaniem warto było poszukać nowych rozwiązań i pobawić się stylistyką epoki. Jednak pamiętam, że cały czas mówimy o teatrze nieprofesjonalnym, w którym zupełnie inaczej wygląda finansowanie, organizacja, czy sam fakt pracy warsztatowej. Dlatego ocenę tej kwestii zostawiam twórcom i zapominam o filmie, ciesząc się z pięknego odwzorowania epoki.
   Mówiąc o teatrze "amatorskim" odnosimy się zazwyczaj przede wszystkim do zespołu artystycznego. Tymczasem w szeregach Teatru Muzycznego Proscenium znajdują się osoby o tak wysokim poziomie umiejętności scenicznych, że przymiotnik "amatorski" w tym przypadku nie może funkcjonować inaczej, niż wzięty w cudzysłów. Wielu z występujących na scenie młodych aktorów spokojnie widziałabym na w pełni profesjonalnej scenie - i tak jest chociażby w przypadku Katarzyny Kanabus, która w musicalu "Aida" w Teatrze Roma wciela się w rolę Nehebki. Wojciecha Bochrę z kolei możemy kojarzyć z programu "Must Be The Music", gdzie został zapamiętany jako posiadacz niesamowitego, klasycznego falsetu. Jednak na tej scenie każdy, bez względu na dotychczasowe dokonania, zasługuje na uznanie. Partnerujące Kasi Kanabus dziewczyny z Down Town, czyli Julia Bielińska i Aleksandra Lewicka doskonale radzą sobie we wszystkich zadaniach musicalowych, od gry aktorskiej, przez śpiew, aż po taniec. Mateusz Otłowski to skupiony na własnej karierze właściciel kwiaciarni, który raczej nie budzi sympatii, za to potrafi wywołać u widza gęsią skórkę. Kreujący postać Audrey II (razem z Wojciechem Bochrą) Jędrzej Czerwonogrodzki to potężny i przenikający bas, którego nie powstydziłby się Broadway - ten duet mroczno-piskliwego głosu krwiożerczej rośliny ma mega ciekawy potencjał, choć w moim odczuciu nie został on w pełni wykorzystany. Tworzenie jednej postaci przez dwie osoby to bez wątpienia trudny zabieg i tutaj udał się tylko częściowo - ja osobiście nie do końca poczułam, że jest to jedna i ta sama postać. Być może jest to temat na dalszą pracę warsztatową młodych artystów, jednak nawet w obecnej formie można to kupić i cieszyć się niezwykłą, budzącą gęsią skórkę pracą obu odtwórców. 
   Bez wątpienia jednym z głównych punktów programu mojego spektaklu był gościnny występ Joanny Kołaczkowskiej. Dla mnie jest wciąż niepojęte, że wystarczy, by ta kobieta otworzyła usta i wypowiedziała pół zdania, jąkając się i zacinając, by widownia płakała ze śmiechu. Joanna Kołaczkowska ma tak niesamowitą charyzmę i takie pokłady poczucia humoru, że wystarczyłoby jej pięciosekundowe wejście na scenę, by nawet najgorsze przedstawienie zyskało wartość i sprawiło, że widzowie zaczną się dobrze bawić. W pewnym sensie na szczęście, obecność tej fantastycznej aktorki została ograniczona tylko do kilku wejść, dzięki czemu nie zdominowała ona pozostałych sekwencji - choćby postaci psychopatycznego dentysty Orina Scrivello, w którego wcielił się Mikołaj Kisiel. Była to postać, która z jednej strony nie pozostawiała cienia wątpliwości, że mamy do czynienia z typem spod ciemnej gwiazdy... jednak z drugiej artyście udało się przemycić do swojej kreacji odrobinę męskiego magnetyzmu. Gdy dodać do tego pięknie wykonane partie wokalne, wyłania się postać artysty, o którego polskie profesjonalne sceny powinny się zabijać. Tymczasem Mikołaj Kisiel zajmuje się musicalem tylko hobbystycznie, na co dzień pracując - jak zapewniał Antoniusz Dietzius w krótkiej pogadance po spektaklu - jako dentysta. Brzmi jak naprawdę dobry żart, tymczasem osoba stomatologa, chirurga i protetyka Mikołaja Kisiela NAPRAWDĘ jest obecna na portalu ZnanyLekarz.pl i figuruje jako jeden ze specjalistów przychodni Ochota Na Uśmiech ← link dla dociekliwych. Niech najlepszą recenzją kreacji artystycznej Mikołaja Kisiela będzie fakt, iż ja, osoba panicznie bojąca się gabinetów stomatologicznych, zapragnęłam zapisać się do niego na wizytę...
   Oczywiście nie byłaby to pełna recenzja bez wspomnienia dwójki niezwykłych, młodych artystów, którzy wspaniale wykreowali postacie Seymoura i Audrey: Bartłomieja Szrubarka oraz Aleksandry Kołodziej. W moim odczuciu są to osoby w pełni gotowe do realizowania profesjonalnych zadań aktorskich, choć jednocześnie, oglądając ten spektakl miałam wrażenie, że każde z nich urodziło się, aby zagrać tę właśnie rolę: sympatycznego, choć trochę niepozornego botanika oraz delikatnej dziewczyny ze skomplikowaną przeszłością. Jestem pod ogromnym wrażeniem ich otwartości, wrażliwości oraz pięknych, potężnych głosów. Mam nadzieję, że nawet, jeśli wybiorą oni zwykłą ścieżkę kariery, nigdy do końca nie zrezygnują ze sceny, ponieważ ich świeżość oraz głębokie, szczere przeżywanie opowiadanej historii to coś, na co ja, jako widz, czekam przed każdym wyjściem do teatru i czego często nie dostaję na tak zwanych "profesjonalnych spektaklach".
   Pomimo kilku aspektów, które moim zdaniem warto poprawić, "Little Shop of Horrors" w wykonaniu fantastycznych artystów Teatru Muzycznego Proscenium zachwyciło mnie i zapisało się głęboko w mojej pamięci jako piękne i wartościowe wydarzenie artystyczne. Szczerze i z całego serca gratuluję wszystkim odtwórcom oraz realizatorom, ponieważ stworzenie czegoś tak wielkiego w warunkach warsztatowych musiało być potworną walką, która na etapie pomysłu zapewne graniczyła z szaleństwem. Takiego zapału i takiej wiary w siebie i swoje możliwości, a przede wszystkim - takiej chęci do tworzenia pięknych rzeczy mimo wszystko życzę wszystkim "zawodowym" teatrom w naszym kraju. Życzę też Wam - niezwykłym, zdolnym Artystom Teatru Muzycznego Proscenium - abyście nigdy nie dali sobie wmówić, że coś jest niemożliwe. Udowodniliście - najpierw sobie, a tamtego wieczoru również mi i setkom innych widzów - że dzięki ciężkiej pracy oraz własnej determinacji można dosięgnąć gwiazd... zaczynając tylko i wyłącznie od pięknych marzeń.


----------------------------------------------------------------------------
Znajdź mnie na Facebooku!  →  Spojrzenie na Musical
Jeśli spodobał Ci się wpis, wesprzyj mnie!  →  Patronite

niedziela, 6 lutego 2022

"Doktor Żywago": terror, który wyrósł na szczątkach utopii [RECENZJA]

   Zaadaptowanie wielkiego dzieła na musical to zawsze ogromne wyzwanie. Abstrahując od fanów oryginału, którym dogodzić jest najtrudniej, to presja dorównania sławnej powieści, czy wybitnemu filmowi, może spędzać twórcom sen z powiek na długo przed światową prapremierą wersji scenicznej. A jednak amerykańska kompozytorka Lucy Simon postanowiła sięgnąć po twórczość nagrodzonego literacką Nagrodą Nobla Borysa Pasternaka i opowiedzieć jego historię na nowo, językiem muzyki, świateł oraz żywych ludzi. Tym sposobem powstało coś szczególnego, czego polską inscenizację obejrzałam kilka tygodni temu w Białymstoku.
   "Doktor Żywago" w znanej nam dzisiaj formie zadebiutował w 2011 roku w Sydney, po pięciu latach od swoich narodzin w Kalifornii, gdzie oprócz Lucy Simon spłodziła go trójka innych artystów: odpowiadający za libretto Michael Weller, a także Amy Powers i Michael Korie, autorzy tekstów piosenek. Pojawienie się dzieła na Broadway'u w 2015 roku zakończyło się fiaskiem, ale nie było definitywnym końcem dobrej passy dzieła. Już dwa i pół roku później - 15 września 2017 roku - wylądowało ono w polskiej Operze i Filharmonii Podlaskiej, gdzie zostało wystawione z tekstami Daniela Wyszogrodzkiego, pod kierownictwem muzycznym Grzegorza Berniaka i w reżyserii Jakuba Szydłowskiego.




   W Polsce istnieje tylko kilka miejsc, którym można bez obaw powierzyć dzieło tak wielkie, jak "Doktor Żywago", i z pewnością należy do nich Opera i Filharmonia Podlaska. To właśnie tam, w 2013 roku ponownie wszedł na afisz polski "Upiór w operze", i choć duża część obsady pokrywała się z warszawską, to jednak wydarzenie pokazało, jak dobrym technicznie - przede wszystkim wokalnie - zespołem może pochwalić się scena w Białymstoku. Miasto, które zasłynęło jako kolebka aktorów-lalkarzy, ma równie dużo do powiedzenia w dziedzinie musicalu.
   O czym jest musical "Doktor Żywago"? Jest to historia rosyjskiego lekarza i poety, tytułowego Jurija Żywagi, który po śmierci swojego znanego i szanowanego ojca zostaje przygarnięty przez zaprzyjaźnioną rodzinę Gromieków. Dorastając, po kryjomu pisze wiersze w szkolnych zeszytach, a w końcu kończy studia medyczne i bierze ślub z córką swoich przybranych rodziców, Tonią. Z powodu trudnej sytuacji politycznej, którą wywołują zamieszki oraz rodzenie się komunizmu w Rosji, dochodzi do wniosku, że jako poeta będzie bezużyteczny dla swojej ojczyzny i postanawia podjąć pracę jako lekarz na froncie. W tym czasie poznaje Larę, młodą żonę marksisty Paszy Antipowa. Losy bohaterów splatają się w trakcie I wojny światowej oraz rozwijają podczas burzliwego okresu dwóch rosyjskich rewolucji, w czasie których na porządku dziennym stają się konfiskata majątku oraz ludobójstwo.
   Trudno oprzeć się wrażeniu, że musical wystawiany w Białymstoku opowiada historię stworzoną przez Borysa Pasternaka w bardzo skrótowy sposób. Gdyby podsumować linię fabularną, można by ją streścić w kilku, maksymalnie kilkunastu zdaniach. Tym, co buduje tę historię i przedstawia nam występujące w niej postacie - i tym, co moim zdaniem jest największą siłą tego dzieła - są głębokie przeżycia wewnętrzne, opowiadane poruszającą muzyką oraz poetyckimi tekstami. My, jako obserwatorzy, zostajemy wrzuceni w świat ociekający krwią, w którym bohaterowie, na czele z Jurą Żywagą, otwierają nam furtki do swoich serc, zapraszając do wspólnego przeżywania strachu, nadziei i namiętności. Te wszystkie historie, choć przedstawiają je ludzie wyznający różne poglądy i posiadający sprzeczne interesy, pokazują bardzo spójny i wręcz lekko stronniczy podział na dobro i zło. I chociaż jestem zwolenniczką dopuszczania do głosu każdej ze stron, myślę, że zbyt daleko posunięty relatywizm moralny, zwłaszcza w dziełach kultury, powoduje, że stajemy się wyrozumiali tam, gdzie dzieje się mnóstwo zła. Marksizm w rozumieniu Paszy Antipowa był piękną ideą, mającą zapewnić zgodę i dostatek całemu państwu, jednak w końcu musiał boleśnie zderzyć się z rzeczywistością i stał się narzędziem okrutnego terroru. Dla nas, ludzi XXI wieku powinna być to ważna i wyraźnie zaznaczona lekcja: każda wartość, nawet najpiękniejsza i najbardziej potrzebna, potrafi stać się krwawym orężem przeciwko ludzkości. Komunizm, dziś kojarzony z biedą, cenzurą i zamiatanymi pod dywan zbrodniami, powstał jako system utopijny, który miał zapewnić dobrobyt, równość i zniesienie klas społecznych. Dlaczego stało się inaczej, to temat na osobną, podpartą rzetelnymi informacjami dyskusję. Natomiast teraz możemy z tego wyciągnąć wniosek, że idea, której zaczyna przeszkadzać drugi człowiek, to tykająca bomba mogąca nieść przeraźliwe zniszczenie. Musical "Doktor Żywago", choć jest opowiedziany w sposób bardzo subiektywny, pozwala jasno i wyraźnie zobaczyć przepaść, w którą rewolucja wciąga własne dzieci. I to, moim zdaniem, jest jego ogromna siła.
   Tym, bez czego nie byłoby sukcesu dzieła i co buduje w musicalu niemal całą warstwę emocjonalną, jest muzyka. Muzyka, która w swoim nastroju i majestatycznej oprawie bardzo przypomina mi "Les Misérables", jednak jest zdecydowanie bardziej subtelna, a ja osobiście odbieram ją jako dużo trudniejszą. Melodie są przepiękne i głęboko wwiercają się w serce, a teksty mają w sobie dużo z poezji - tu ogromny ukłon w stronę Daniela Wyszogrodzkiego, który wspaniale uchwycił sposób wypowiadania się bohaterów i przekuł to w miłe dla ucha, ale i wymagające myślenia utwory liryczne. Wybierając się na ten spektakl, warto mieć świadomość jego złożonego języka - nie jest to dzieło zapewniające rozrywkę, ale potrzebujące naszej uważności, powagi oraz otwartego serca, aby mogło zostawić w nas piękne doświadczenie. Każdego jednak mogę z czystym sumieniem zachęcić, aby zarezerwował sobie taki jeden wieczór, nastroił się odpowiednio i przygotował na poznanie Jurija Żywagi w jego całej okazałości: jako lekarza na froncie przedstawionego językiem wrażliwego poety.
   Realizacja białostocka jest tym, z czego Polacy mogą być dumni, opowiadając za granicą o wystawianych u nas dziełach. Główna scena Opery i Filharmonii Podlaskiej zachwyca swoim rozmachem i możliwościami technicznymi, i bardzo byłam szczęśliwa widząc, że twórcy czerpali z tego pełnymi garściami. Scenografia stanowiła jednolitą całość, choć w niektórych scenach zaaranżowano przestrzeń niezwykle bogato, a w innych posługiwano się platformami, czy dymem. Ta dysproporcja okazała się jednym z elementów snucia opowieści, bo wydawać by się mogło, że niektóre sceny stawały się pretekstem do podziwiania rosyjskiej architektury przełomu XIX i XX wieku, a w innych dominowała mroczna pustka, z jednej strony potęgując uczucie niepokoju, a z drugiej dając przestrzeń poszczególnym bohaterom i ich przeżyciom. Efekt był naprawdę zachwycający, bo ani przez chwilę, przez niemalże trzy godziny trwania spektaklu, nie poczułam, że czegoś mi na tej scenie brakuje.
   Do utrzymania tego poczucia z pewnością przyczynili się też występujący artyści. Mam jedynie mieszane uczucia co do postaci Lary i Toni, które przedstawiają bardzo sztampowy obraz zakochanej kobiety. Zdaję sobie sprawę, iż realia, w których toczy się historia, nie dają zbyt dużego pola do popisu płci pięknej, mimo to - a może właśnie z tego powodu - znacznie bardziej podobała mi się Lara w wykonaniu Anny Gigiel, niż Tonia kreowana przez Ewę Łobaczewską. Tonia jako postać nie pokazała zbyt wiele charakteru, i choć zachwycała czystym, słodkim sopranem, trudno byłoby wymienić choćby kilka opisujących ją cech. Z kolei Lara (choć trudno zaprzeczyć, że scenariusz działał zdecydowanie na jej korzyść) pokazała w pełnej krasie, jak wiele sprzeczności nosi pod maską delikatnej, młodej kobiety. Oceniając cały spektakl, trudno mi wyjść z założenia innego, niż takie, że każdy aktor był tu na właściwym miejscu, jednak podsumowując pokazane tu umiejętności każdej z kobiet, Ewę Łobaczewską chciałabym słuchać w klasycznym repertuarze, a z Anną Gigiel przeżywać historie musicalowe od początku do końca.
   Spektakl, który jest podróżą przez życie tytułowego bohatera, wymaga charyzmatycznej, dobrze stworzonej głównej kreacji. Na moim spektaklu w Jurija Żywagę wcielał się Rafał Drozd, artysta, który tak wiele razy sprawdził się w innych produkcjach, że właściwie byłam spokojna o to, co zobaczę na scenie. I nie rozczarowałam się: otrzymałam postać głęboką, spójną i doskonale zaśpiewaną, która wciąż pozostaje żywa w mojej głowie, mimo upływu czasu. Podobne odczucia mam w stosunku do szorstkiego Wiktora Komarowskiego w wykonaniu Tomasza Steciuka, czy gwałtownej i pełnej sprzeczności postaci Strielnikowa, którą stworzył Marcin Wortmann. Casting tego musicalu okazuje się kolejnym wielkim plusem, bo chociaż obsadzeni są tu artyści znani i rozchwytywani w całej Polsce, to każdą kolejną sceną w pełni udowadniali, że zasługują na swoją sławę. W spektaklu znalazło się też miejsce dla młodych talentów, wśród których ja najbardziej zapamiętałam Kamila Wróblewskiego: stworzony przez niego Janko niezwykle poruszył mnie swoją odwagą mieszającą się z chłopięcą wrażliwością. Historia tej postaci była jedną z bardziej gorzkich w musicalu i sprawiła, że atmosfera buntu wobec okrucieństw wojny stała się jeszcze mocniej wyczuwalna.
   Jak prezentuje się białostocki "Doktor Żywago" ponad cztery lata po swojej premierze? W moim odczuciu jest to dzieło zrealizowane wybitnie, przez ludzi kochających musical i doskonale rozumiejących, czym ten gatunek powinien być. Tym bardziej ogromnie się cieszę, że nie stało się ono jedną z ofiar pandemii i że udało mi się je zobaczyć. Mogę sobie tylko życzyć, aby takiego oddania sztuce i takich umiejętności tworzenia musicali było w polskim świecie artystycznym jak najwięcej.



----------------------------------------------------------------------------
Znajdź mnie na Facebooku!  →  Spojrzenie na Musical
Jeśli spodobał Ci się wpis, wesprzyj mnie!  →  Patronite

Popularne posty