niedziela, 30 kwietnia 2017

Nie taki Śląsk straszny. Musicalowy wypad do Chorzowa


Teatr Rozrywki w Chorzowie
   Pierwszy raz odwiedziłam Chorzów w czerwcu 2014 roku, oczywiście w celu obejrzenia musicalu - w tym przypadku "Producentów". Kilka dni przed wyjazdem miałam już ogarnięty nocleg, podróż, wypisane połączenia powrotne oraz narysowaną w zeszycie trasę między dworcem Chorzów Batory a Teatrem Rozrywki. Jeszcze wtedy korzystałam z mojej klawiszowej Nokii, a więc nie miałam ani stałego dostępu do internetu, ani przydatnych w podróży aplikacji. Jak widać, nie są one tak bardzo niezbędne, aby wyjechać do obcego miasta na dobę i przeżyć ;)
   Aczkolwiek, nie powiem, internet bywa sporym ułatwieniem, bo choć w Chorzowie byłam już kilka razy, to jednak uczę się tego miasta przez cały czas. Moim najnowszym odkryciem jest Chorzów Rynek, centrum przystankowe oddalone o dwie minuty piechotą od Teatru Rozrywki, skąd naprawdę szybko i wygodnie mogę dostać się do centrum Katowic. Wcześniej podróżowałam wyłącznie pociągami, a teraz, odkąd moja mądra aplikacja z planem MPK zasugerowała mi tramwaj, żyje mi się o niebo lepiej. Ale tak naprawdę, aby pojechać do Chorzowa, a potem bezpiecznie wrócić, nie jest potrzebny żaden telefon, czy smartfon. ŻADEN. Droga z dworca do teatru, choć trochę długa, jest prosta jak drut. A jeżeli czegoś nie wiecie, nie rozumiecie - do czego macie prawo - pytajcie ludzi. Ślązacy są bardzo gościnni i chętnie rozjaśnią przyjezdnym wszystkie niejasne kwestie. Warto mieć po prostu minimalne pojęcie o mieście - tu z pomocą przychodzę ja ;)

Stacja Chorzów Batory
Podróżujesz pociągiem? Jadąc z Katowic, musisz wysiąść na stacji Chorzów Batory.

   Od stacji Chorzów Batory do Teatru Rozrywki najłatwiej i najszybciej dostaniemy się ulicą Dąbrowskiego. Ja z reguły chodzę, po prostu dla samej przyjemności chodzenia i chłonięcia atmosfery tego miasta, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by skorzystać z komunikacji miejskiej. Wystarczy, że na ulicy Armii Krajowej wsiądziemy w cokolwiek, co zatrzymuje się na przystanku Chorzów Rynek, albo przynajmniej Chorzów ZUS. Wprawdzie, od przystanku Chorzów ZUS do Teatru Rozrywki jest jeszcze jakieś 800 metrów, jednak, jeśli pogoda dopisuje, a bagaż nie jest ciężki, szczerze zachęcam do pokonania tego odcinka piechotą. Chorzowski ZUS znajduje się zaledwie kilka kroków od Placu Kopernika, gdzie możemy zobaczyć znak wskazujący drogę do Teatru Rozrywki. Szczerze uwielbiam ten kawałek Chorzowa. Po minięciu nieco brzydszej jego części, z zimnymi, ciasnymi ulicami, wchodzę nagle w zadbaną, otwartą przestrzeń, mam po swojej prawej stronie żywopłot i drzewa, a jeśli dopisze mi szczęście, ze znajdującej się w pobliżu szkoły muzycznej dobiegają mnie klimatyczne dźwięki instrumentów. W dodatku ten drogowskaz, który przypomina mi, po co się w tym miejscu znalazłam, jest początkiem radosnego podekscytowania przed czekającym mnie spektaklem. Znacie to uczucie, gdy przyjeżdżając nad morze, czujemy już jego zapach, słyszymy mewy, ale jeszcze go nie widzimy? I jak bardzo, bardzo nas wtedy ciągnie, by je zobaczyć i zanurzyć w nim stopy? To jest to, z czym kojarzy mi się Plac Kopernika w Chorzowie: bliski koniec męczącej podróży i początek wspaniałej przygody z musicalem.
   Drogowskaz pokazuje nam trasę ulicą Dąbrowskiego. I w pewnym sensie słusznie. Ulica Dąbrowskiego ciągnie się jeszcze przez pięćset metrów, po czym krzyżuje z Katowicką, a po drugiej stronie staje się ulicą Marii Konopnickiej. Tam też znajduje się Teatr Rozrywki z jego charakterystyczną wieżą. Niestety, najbliższego przejścia dla pieszych należy szukać, idąc naprawdę spory kawałek w lewo, aż do przystanku Rynek. Bo przejść tak po prostu chyba się, niestety, nie da. Inną opcją dotarcia na miejsce jest zignorowanie drogowskazu i skręcenie w Kopernika. Po dotarciu do ulicy Katowickiej, po prostu przechodzę sobie podziemnym przejściem, które mam kawałek dalej, po prawej stronie. Po pokonaniu przejścia droga do celu jest już dziecinnie prosta; w tym miejscu Teatr Rozrywki jest widoczny jak na dłoni. Ja zawsze wybieram tę drugą opcję - trochę z sentymentu (tak dotarłam na miejsce za pierwszym razem), a trochę dlatego, że ta trasa wydaje się, mimo wszystko, odrobinkę krótsza.

Jeśli podróżujesz w niedzielę, a chcesz dać komuś kwiaty - kup je w Katowicach.

Park przy ul. Dąbrowskiego w Chorzowie.
W tle kościół pw. św. Antoniego.
   Wprawdzie, bardzo blisko Teatru Rozrywki można znaleźć dwie kwiaciarnie, a w trochę dalszym sąsiedztwie zapewne jeszcze więcej, jednak sobota po godzinie 15:00 oraz niedziela przez cały dzień to czas, kiedy praktycznie wszystkie są pozamykane na cztery spusty. Co ważne - kwiaty to jedyny wyraz uznania, który w tym teatrze są przekazywane przez obsługę, więc ewentualne prezenty można dać wyłącznie osobiście. W każdym razie, w mieście wojewódzkim nigdy nie ma problemu, by dostać piękne, świeże kwiaty, nawet w niedzielę :) Samodzielne kwiaciarnie na ulicach są prawdopodobnie pozamykane, jednak tutaj z pomocą przychodzą nam centra handlowe oraz uliczne kwiaciarki. Ewentualne bileciki zawsze lepiej jest mieć ze sobą.

Spotkanie z aktorami? Żaden problem!

Bywałam w takich teatrach - ale nie mówmy o nazwach i współrzędnych geograficznych - gdzie fanów traktuje się z ogromnym dystansem, a każdy pracownik obsługi patrzy ze strachem na drugiego, na wszelki wypadek nie pozwalając widzom na nic. Ale byłam również w takich - przede wszystkim właśnie na Śląsku! - gdzie na pytanie: "Czy wie pan/pani, gdzie znajduje się wyjście służbowe, bo pan Iksiński to mój idol i chciałabym mieć jego autograf?" odpowiada się: "To ja panią zaprowadzę do jego garderoby!". Co prawda, w Teatrze Rozrywki to nie obsługa decyduje, czy ktoś może znaleźć się po tej drugiej stronie, ale jeśli nawiązałam kontakt z jednym z artystów i zostałam zaproszona do części służbowej, nikt nie będzie mi robił problemu :) Oczywiście, wejść należy wejściem służbowym - można się do niego dostać przez parking, który znajduje się przy teatrze od strony ulicy Konopnickiej. Ale nawet, jeśli nikt nas nie zaprosi do środka, mamy pełne prawo poczekać obok budki ochroniarza. I właśnie tam (pod warunkiem, że wyjdziemy odpowiednio wcześnie) możemy spotkać praktycznie 100% obsady.

Chcesz wrócić do Katowic? Godzina nie gra roli :)

   Bez względu na to, o której skończy się spektakl - czy o 13:00, czy o 20:00, czy nawet 22:00 - i bez względu na to, ile czasu poświęcą Wam artyści (nawet ci wychodzący godzinę po zakończeniu spektaklu i potrafiący z Wami przegadać drugie tyle), najlepszą i najbezpieczniejszą opcją powrotu do Katowic jest tramwaj. Z przystanku Rynek odjeżdża ich całkiem sporo, nawet późno w nocy znajdzie się przynajmniej jeden na pół godziny. A jeżeli jesteście w Chorzowie pierwszy raz, nocujecie i macie do przejścia więcej, niż dwie ulice - lepiej weźcie taksówkę. Dla własnego komfortu i bezpieczeństwa. Nie musicie nawet szukać wcześniej numerów telefonu w internecie, wystarczy, że wysiadając na Chorzowie Batory podejdziecie do postoju taksówek, upewnicie się, która firma działa całodobowo i poprosicie o wizytówkę. Lepsze to, niż martwienie się, jak po ciemku dotrzeć na miejsce noclegu, które może być ukryte głęboko między małymi, ciemnymi uliczkami.

   Wrzuć na luz i wiśta, wóz!

Teatr Rozrywki w Chorzowie
   Mam nadzieję, że jeśli dopiero zaczynacie swoje podróże musicalowe, ten wpis zachęcił Was do odwiedzenia Teatru Rozrywki w Chorzowie. :) Pierwszą i podstawową zasadą planowania podróży jest - nie martwić się na zapas. To prawda, wyprawa musicalowa na Śląsk to skok na głęboką wodę: budynek jest bardzo oddalony od stacji (inaczej, niż w przypadku takich teatrów, jak Roma, Capitol we Wrocławiu, czy Muzyczny w Poznaniu), nie ma swojego przystanku, a dojście, nawet spod ZUSu, może sprawiać kłopoty. Jednak, kiedy jest się już na miejscu, to wszystko zawsze jakoś pójdzie. Za pierwszym razem warto mieć po prostu plan i duży zapas czasu - a nic nie ma prawa się nie udać! :)

   Jeśli macie jakieś swoje doświadczenia z Chorzowa, jeśli znacie fajne miejsca, gdzie można zjeść, przenocować lub po prostu spędzić fajnie czas w oczekiwaniu na spektakl, piszcie w komentarzach! Ja, choć tak strasznie się wymądrzam, nie jestem ani trochę specjalistką w poruszaniu się po tym mieście, więc z chęcią się od Was czegoś nauczę. ;) Dzięki, że czytaliście!

Właścicielem praw autorskich do zdjęć wykorzystanych w tej notce jest autorka bloga. 

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

"Młody Frankenstein": straszno-śmieszny hit Rozrywki [RECENZJA]

   Już nie pierwszy raz na scenie Teatru Rozrywki w Chorzowie zostaje zrealizowany musical Mela Brooksa. I tak, jak wcześniej "Producenci", "Młody Frankenstein" funduje swoim widzom końską dawkę wspaniałego humoru. Choć temat wydaje się raczej materiałem na horror - wnuk doktora Frankensteina przyjeżdża do Transylwanii, poznaje tam wiernego sługę Igora i razem postanawiają tchnąć nowe życie w wykopane na cmentarzu zwłoki - w rzeczywistości jest to jeden wielki, bezbłędny żart z funkcjonującej w popkulturze legendy. Zarówno upiorny sługa, jak i podejrzana gosposia, czy nawet sam potwór wzbudzają raczej ogromną, szczerą sympatię, aniżeli strach.

Źródło: cojestgrane24

   Mel Brooks vs. Mary Shelley
   Zanim kupiłam bilet na spektakl, postanowiłam sięgnąć do korzeni legendy i zapoznać się z historią potwora Frankensteina stworzoną przez Mary Shelley. Czy jest to konieczne dla zrozumienia przedstawienia? Absolutnie nie. Powiedziałabym wręcz, że musical jest skierowany do osób, które nie wiedzą nic poza tym, że był sobie twórca potworów, który materiały do pracy zbierał po cmentarzach, a swoje dzieła ożywiał podczas burzy z piorunami. W moim przypadku przeczytanie powieści skutkowało jedynie tym, iż potrzebowałam kilku miesięcy, aby nabrać dystansu do historii i od nowa nauczyć się z niej śmiać.

Źródło: teatralny.pl

   Pierwsza rzecz, która zachwyca w spektaklu to przepiękna, klimatyczna scenografia. Naprawdę trudno się dziwić, że jej autor, Grzegorz Policiński, otrzymał za nią Złotą Maskę: wszystko, od upiornego lasu po kamienny loch, współtworzy atmosferę prawdziwego horroru. Niestety, pierwsze wrażenie zostaje trochę popsute przez coś, czego bardzo, bardzo nie lubię, a mianowicie: przez pustą uwerturę. Numer wejściowy ukazuje zasnuty mgłą i półmrokiem las... i nic więcej. Oczywiście, minuta to za mało, by wypełnić scenę piękną choreografią, ale z drugiej strony wcale nie trzeba wiele, by na tej zimnej przestrzeni coś się zadziało. Tym pierwszym sekundom wystarczyłoby tak naprawdę wydobycie z mroku przez odpowiednią grę świateł, kilka pełzających po podłodze cieni, pojawienie się na naszych oczach elementów scenografii... Słowem: cokolwiek, by choć trochę ożywić ten pusty krajobraz. By widz odczuł płynne przechodzenie ze swojego świata w świat fikcji. To jest drobiazg, ale dla mnie jest to bardzo ważny drobiazg, który ma znaczący wpływ na odbiór całego musicalu.
   Na szczęście, wprawna ręka reżyserska Jacka Bończyka zatarła całe złe wrażenie już w drugiej minucie i pozostawiła mnie w dobrym humorze aż do ukłonów.

   Kto tu jest "młodym" Frankensteinem?
   Zastanawia mnie, czy kwestia wieku scenicznego obu Frankensteinów to wymóg, który należało spełnić, czy może jest ona autorską koncepcją naszych polskich twórców. Bo fakt, że wnukiem zmarłego dopiero co doktorka jest siwiejący facet pod pięćdziesiątkę, odrobinkę mnie dziwi. Ale nawet przyjmując, że w grę wchodzą takie czynniki, jak długowieczność i wczesne rodzicielstwo, kolejny moment dezorientacji przeżywam, gdy w roli objawiającego się ducha widzę artystę, którego młodości po prostu nie da się nie zauważyć. Ta dziwna rozbieżność nie jest jednak specjalnie rażąca, ponieważ Frederick doskonale wpisuje się w wizerunek uznanego doktora nauk, a Wiktor... cóż. Wiktor nie żyje, a skoro nie żyje, to jego zegar biologiczny stoi w miejscu i ma on pełne prawo wyglądać młodziej od swojego żyjącego zstępnego. Sytuację ratuje również wspaniałe aktorstwo zarówno Artura Święsa, jak i Kamila Franczaka. Zwłaszcza tego drugiego - niezwykle utalentowanego i charyzmatycznego młodego artysty.

Bestia o gołębim sercu
Ciekawie wykreowaną oraz wprowadzającą wiele humoru postacią jest potwór. Grający go Tomasz Jedz miał z pozoru bardzo proste zadanie: przecież wystarczy chwiać się, charczeć i robić straszne miny, aby monstrum było przekonujące. Jednak nic bardziej mylnego! Powiedziałabym wręcz, że właśnie ta rola jest w całym spektaklu najtrudniejsza. Trzeba być świadomym każdej cząstki swojego ciała, aby zbudować postać, która dopiero się narodziła i która jeszcze nie do końca potrafi się poruszać. Należy mieć w pamięci, że nic na świecie nie jest dobrze znane, a każda napotkana osoba może stanowić śmiertelne zagrożenie. Z drugiej strony - w całym tym wielkim, niekształtnym cielsku, czuć niesamowitą, dziecięcą prostotę. Potwór Frankensteina jest przecież nie tylko bezwzględną maszyną do mordowania, jest przede wszystkim - wrażliwcem i artystą. Świadczy o tym bezbłędna scena wokalno-taneczna wykonywana do kultowego utworu "Puttin' on the Ritz". Myślę, że pan Jedz, tworząc taki wizerunek, utrafił w sedno: potwór, którym ktoś troskliwie się zaopiekował, jest łagodny i otwarty, a wszelkie jego wybryki to jedynie efekt niezrozumienia zasad rządzących światem. Jednocześnie nie ujmuje to nic scenom, w których jest on postrachem nie tylko okolicznych wieśniaków, ale również swojego ojca-twórcy.

Źródło: Silesia kultura

   Bezkonkurencyjne aktorki Teatru Rozrywki
  Występujące w spektaklu trzy główne postacie kobiece są skrajnie odmienne, i każda zasługuje na uwagę: piękna, urocza, ale chłodna dama Elżbieta (Wioletta Białk), wyzywająca asystentka Inga (Anna Surma) oraz służąca - stateczna matrona Frau (Maria Meyer). Wszystkie te panie doskonale odnajdują się w konwencji musicalowej, tworząc postacie kolorowe, niemalże baśniowe oraz zachwycając wspaniałymi głosami. 
   Mój wzrok przyciągnął również wiejski głupek - w tej roli fenomenalna Izabella Malik. Doskonały przykład małej-wielkiej roli, która zapada w pamięć bardziej, niż praca niejednego aktora produkującego się trzy godziny na pierwszym planie. Aczkolwiek moim zdaniem postaci bardzo dobrze zrobiłoby dopracowanie charakteryzacji. Choć ubiór, głos i zachowanie nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości, że niesforny pucybut jest chłopcem, to jednak jego twarz posiada zbyt wyraźne rysy kobiece.

   Co z tym garbem?
   Moim absolutnym faworytem chorzowskiego "Młodego Frankensteina" jest Igor. Przyznaję się, że to właśnie ta postać była przyczyną, dla której nie obejrzałam filmu przed moją wyprawą do Chorzowa: bałam się rozczarowania z powodu fenomenu Marty'ego Feldmana. Cóż, w tym momencie również nie planuję sięgać po film... Po prostu boję się rozczarowania Feldmanem z powodu fenomenu Dariusza Niebudka.

Źródło: strona Dariusza Niebudka

   Niebudek jest artystą, który udowadnia, że nie boi się żadnego wyzwania. Był już upadłym producentem, reżyserem-gejem, śpiewającym Papkinem, profesorem fonetyki, a nawet jednym z wcieleń Adasia Miauczyńskiego. Naprawdę trudno określić jego aktorskie emploi, ponieważ wydaje się, że choćby dostał do zagrania chwast, i tak zrobiłby z tego rolę oscarową. Niestety, w musicalu wszechstronność nie zawsze bywa walorem, ponieważ ten rodzaj sztuki bardzo lubi aktorstwo charakterystyczne. Właśnie takie, jakie reprezentował Marty Feldman: naznaczone chorobą, posiadające jako narzędzie zdeformowane ciało, budujące postać na warunkach fizycznych, które się rzeczywiście posiada. Nie ma nic gorszego od szczupłego aktora, który wchodzi w rolę potężnego osiłka. Aby artysta "wszechstronny" udźwignął postać taką, jak Igor, potrzebna jest ogromna dyscyplina, zaangażowanie oraz doskonały warsztat aktorski, których Dariuszowi Niebudkowi, na szczęście, nie brakuje. Jego Igor jest niebywale roztańczony, rozśpiewany, a i posiada w sobie fajną, upiorną dzikość istoty żyjącej w lochach i żerującej nocą na cmentarzach. Czegóż chcieć więcej?

   Brooks po chorzowsku
  Tłumaczenie, którego autorami są Grzegorz Wasowski (libretto) oraz sam Jacek Bończyk (teksty piosenek), nie tylko zgrabnie oddaje treść musicalu, ale również przemyca na scenę kilka naszych rodzimych akcentów. Wystarczy wspomnieć, że idealny duet, który właśnie stworzyli Frederick i Igor jest "jak Górniak i Szcześniak" oraz jak "Przybora i Wasowski". Niestety, zgrabne oddanie treści to nie wszystko, ponieważ musical to przede wszystkim kultowe songi, które żyją swoim własnym życiem. Wyjęte z kontekstu, nie tracą wyjątkowości, a interpretować można je na milion różnych sposobów. Tłumaczenie, z którym mamy tutaj do czynienia, pomimo lekkości i poprawności literackiej, nie tworzy ani jednego hitu. Chociaż pewnym usprawiedliwieniem może być fakt, iż sam musical jako takiego "hitu" nie posiada.

   Podsumowując, tytuł "Młody Frankenstein" wystawiany na deskach Teatru Rozrywki w Chorzowie jest, pomimo drobnych rysek, spektaklem wyjątkowym i porywającym. Myślę, że właśnie takie dzieła - kolorowe, roztańczone, pełne lokalnych odniesień - mogą otworzyć serca Polaków na wciąż niedoceniany w naszym kraju gatunek sceniczny, jakim jest musical.
   "Młody Frankenstein" udowadnia jeszcze jedną, bardzo ważną rzecz: aby stworzyć zajmujące dzieło, wcale nie potrzeba konsekwentnej, wymagającej historii. Bo, nie oszukujmy się, kontynuacja legendy to najlepszy sposób na widowiskową klapę. Chyba, że taka kontynuacja legendy zostanie ubrana w coś nowego, niepowtarzalnego... Na przykład w piosenki, taniec, efekty specjalne i trochę czarnego humoru. W końcu, jak śpiewał potwór, "ważne, by mieć styl"!


źródło obrazka
Fred Astaire w numerze pochodzącym z filmu "Blue Skies" - "Puttin' on the Ritz".
Numer został wykorzystany zarówno w musicalu, jak i filmie Mela Brooksa z 1974 roku, 
a w roli Freda Astaire'a brawurowo wystąpił potwór Frankensteina.

sobota, 15 kwietnia 2017

Jesus Christ Superstar w Teatrze Muzycznym w Łodzi [RECENZJA]

   Teatr Muzyczny w Łodzi przez wiele lat specjalizował się głównie w operetkach. Tytuły takie, jak "Skrzypek na dachu" czy "Człowiek z La Manchy" noszą ślady konwencji klasycznej, przede wszystkim ze względu na zespół, kształcony właśnie w tym kierunku - w kierunku sceny klasycznej. Co jednak, jeśli tego typu grupa twórców postanowi wziąć na warsztat rock-operę?
   "Jesus Christ Superstar", bo o tym tytule mowa, powstał chyba po to, by zaskakiwać. Tematyka pasyjna, w której pobrzmiewa prawdziwa nauka Jezusa Chrystusa, przyciąga do teatrów ludzi absolutnie każdego wyznania, a ukazanie Judasza z ludzką twarzą, czy opowieść o platonicznej miłości Marii Magdaleny do Mesjasza, spotkało się z aprobatą samego Jana Pawła II.
   Można powiedzieć, Teatr Muzyczny w Łodzi, ze swoim duchem operetkowym, dodał jeszcze jedno "uauu!" do ogólnego wyrazu tego niezwykłego musicalu. W całym przedstawieniu nie było ani jednego momentu, w którym w nowoczesnej i drapieżnej muzyce Andrew Lloyda Webbera zabrzmiała klasyczna maniera. "Operowość" artystów jest wręcz dodatkowym plusem: partie chóru są wyraziste i przyjemne dla ucha, a stonowane aktorstwo świetnie koresponduje z dynamiczną historią opowiadaną przez rockowe songi.

źródło obrazka

   Niestety, pomimo ogólnego dobrego wrażenia, spektakl pozostawia odczucie, jakby jego potencjał nie został do końca wykorzystany.
   Jednym z najważniejszych elementów musicalu jest uwertura, stanowiąca kwintesencję tego, co przez kolejne kilka godzin będzie się działo na scenie. Bardzo mile widziany jest taniec, którego tym razem zabrakło. Zamiast niego na scenie widzimy grupkę ludzi, zapewne wyznawców Jezusa Chrystusa - o czym świadczy ich transparent o treści "JESUS WE ♥ YOU" - która zostaje rozbita przez służby specjalne. Trochę szkoda, ponieważ podniosłość muzyki w tych pierwszych minutach może zostać wykorzystana w naprawdę fajny sposób. Wystarczyłaby odrobina wyobraźni oraz grupa dobrych tancerzy, których w Teatrze Muzycznym w Łodzi przecież nie brakuje.
   Scenografia jest odzwierciedleniem treści i charakteru spektaklu: przedstawia surową, ciemną przestrzeń, którą wypełnia głównie metalowa antresola oraz podtrzymujące ją dwie ściany. Jednak tym, co wpływa na wygląd sceny, jest przede wszystkim światło: klubowe lampy w Świątyni, niebieska poświata padająca na Kajfasza i jego "biuro", reflektor oświetlający artystę wykonującego swój solowy numer. Zabieg realizowany jest konsekwentnie od początku do końca i ciekawie komponuje się z opowiadaną historią.

źródło obrazka

   Zdecydowanie najsłabszym elementem przedstawienia jest choreografia. Patrząc na sekwencję składającą się z unoszenia rąk, czterech kroków i klaskania, zapomina się, że jednym z największych atutów Teatru Muzycznego w Łodzi jest profesjonalny zespół baletowy. A i aktorzy-śpiewacy nie są urwani z choinki, co udowadniają wybornie w innych produkcjach. W mojej ocenie winę za wątłą stronę taneczną ponosi choreograf - artyści nadrabiali, czym mogli.


Co z tym językiem?

   O dziwo, fakt, iż spektakl wykonywany jest w języku angielskim, nie jest specjalnie rażący. W programie "Jesusa" wśród realizatorów wymieniono "lektora języka angielskiego" - jego praca jest zauważalna i moim zdaniem zasługuje na ogromną pochwałę. Ponadto nad sceną znajduje się wyświetlacz z polskimi napisami dla tych, którzy mają trudność ze zrozumieniem oryginalnego tekstu. To ostatnie ma również dodatkową zaletę: pozwala śledzić akcję nawet wtedy, gdy niedopracowane nagłośnienie utrudnia zrozumienie słowa śpiewanego (jak to się parokrotnie zdarzyło na moim spektaklu).


Na pierwszym planie

   Jak już pisałam wcześniej, "Jesus Christ Superstar" stawia przed operetkowym Teatrem Muzycznym w Łodzi zupełnie nowe zadania, i choć artyści etatowi spisują się na medal, to jednak zastanawia mnie, czy spektakl wybroniłby się bez aktorów występujących gościnnie. 
   W rolę Marii Magdaleny, oprócz dobrze znanej Łodzianom Emilii Klimczak, wciela się Agnieszka Przekupień - i to właśnie ją mogłam podziwiać na sobotnim spektaklu. Jest to z pewnością jedna z najzdolniejszych artystek musicalowych młodego pokolenia, a jej "I don't know how to love him" było perełką całego pierwszego aktu. Jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że cały potencjał drzemiący w Marii Magdalenie pozostał głęboko ukryty, a na scenie widziałam po prostu Agnieszkę - zaangażowaną i fenomenalną wokalnie, ale cały czas Agnieszkę, z jej własnym bagażem życiowym. Rola Marii w spektaklu ogranicza się do kilku scenek, w kilku kolejnych owa postać jest zaledwie tłem. Jednak jej przeszłość oraz zaangażowanie w działalność Jezusa powinny zawierać ogromny i różnorodny ładunek emocjonalny. Doskonale widać to w kreacji Renée Castle z 2000 roku. Tymczasem w Agnieszce obserwowałam reakcje: smutno-wesoło-wesoło-smutno-wesoło-smutno. Jednak poza brakiem "czegoś więcej", kreacja ta bardzo mi się podobała.
   Takie właśnie "coś więcej" możemy zobaczyć w Judaszu, w którego wciela się brawurowo Tomasz Bacajewski. Choć momentami obserwowało się w nim pewne brnięcie w formę - zwłaszcza w scenie śmierci, w której pewne gesty były zbyt szerokie, nawet jak na musical - to jednak ciężko mi znaleźć w całym spektaklu postać, która wywołała we mnie więcej emocji. Moim niepodważalnym faworytem jest scena aresztowania Jezusa, gdy Judasz uświadamia sobie, co uczynił i zsuwa się po ścianie w wyrazie rozpaczy i bezradności. Trudno to uchwycić, gdy na przodzie znajduje się Jezus otoczony dziennikarzami, jednak ja miałam szczęście, że w tym jednym, właściwym momencie moją uwagę przykuł drugi plan. I dla tej krótkiej sceny, dla gwałtownego uświadomienia sobie głębokości psychologicznej Judasza, przeżycia z nim skruchy i rozpaczy z powodu zdradzenia przyjaciela, jestem w stanie pojechać na spektakl raz jeszcze. A potem kolejny raz. I znowu. Aż do jego zdjęcia - jeżeli tylko w obsadzie znajdować się będzie Bacajewski.


źródło obrazka


Mały-Wielki Jezus

   Idealnie jest, gdy dwie najważniejsze postacie - w tym przypadku Jezus oraz Judasz - nie przyćmiewają jedna drugiej, a wzajemnie się uzupełniają. Tak jest w przypadku duetu Marcina Franca i Tomasza Bacajewskiego. Po obu panach widać nie tylko doskonały warsztat aktorski, ale i szczególne porozumienie - może jest ono efektem profesjonalizmu, a może przyjaznych prywatnych stosunków między artystami. A może jednego i drugiego.
   Marcin Franc jako Jezus to temat na osobną recenzję - trudno w kilku słowach opisać ambiwalentny odbiór jego kreacji. Mamy tu bowiem idącego na śmierć Mesjasza, który jest - nie bawiąc się w eufemizmy - gówniarzem. Zagubionym, zbuntowanym dzieciaczkiem, który porywa tłumy chyba tylko dzięki obiecankom wpływowego tatusia. Z drugiej strony, słysząc głos Marcina - ten GŁOS, który zapewne zrobiłby oszałamiającą karierę nawet na Broadwayu - dochodzę do wniosku, że jest on jedynym słusznym odtwórcą roli Jezusa. Warto dodać, że mamy tu do czynienia nie tylko z talentem, ale i rzetelnym warsztatem: Marcin jest absolwentem Akademii Muzycznej w Gdańsku, a obecnie studiuje aktorstwo na warszawskiej Akademii Teatralnej. Gdyby tylko był starszy o jakieś dziesięć lat, jego Jezus z pewnością przyćmiłby legendę Marka Piekarczyka.


Zachwycają na drugim planie

   Jednym z pierwszych "mocnych uderzeń" po Tomaszu Bacajewskim, Marcinie Francu i Agnieszce Przekupień, jest Kajfasz, o głosie tak mrocznym i głębokim, że na jego dźwięk włosy stają dęba na głowie. Właścicielem tego niezwykłego głosu jest Paweł Erdman, artysta występujący regularnie na scenie łódzkiego Teatru Muzycznego. Jego postać w zasadzie zarysowana jest płytko, rzec by można - łopatologicznie. Poza tym, że jest on człowiekiem u władzy, który nie cofnie się przed niczym, by uratować swoją pozycję, raczej niewiele można o nim powiedzieć. Jednak w kontekście całego spektaklu jest to zdecydowany plus, ponieważ Kajfasz ma w całej sztuce jedno, bardzo proste zadanie: doprowadzić do śmierci Chrystusa.
   Nieco bardziej skomplikowaną postacią jest Piłat - w tej roli Tomasz Rak - który, choć z pozoru wyraża chęć ocalenia Jezusa, wydaje się raczej nim bawić. Jak kot, który złapał myszkę i dręczy ją, zanim zagryzie ją swymi ostrymi zębami. Rak tworzy wyjątkową kreację zimnego i bezczelnego pyszałka, kolejnego po Kajfaszu szczura korporacyjnego. Posiada on swojego asystenta, który z takim samym lodowatym perfekcjonizmem wypełnia obowiązki w biurze, jak i nosi za szefem kije golfowe. Słowem: trudno doszukiwać się w łódzkim Piłacie postaci pozytywnej.
   Nie inaczej jest w przypadku Króla Heroda - kolorowej, roztańczonej drag queen (wyśmienita rola Nicoli Palladiniego). Owa postać nie została stworzona po to, by szydzić z Mesjasza; ona komentuje sama siebie, a wraz z nią czynią to pluszowe zwierzaczki - czyli zespół baletowy teatru - wykonujące jeden z nielicznych przyjemnych dla oka numerów choreograficznych. Lekkość i śmieszność tej sekwencji okazują się przyjemnym "złapaniem oddechu" przed kolejnymi, coraz trudniejszymi emocjonalnie scenami.
   Bardzo dobrym wokalem może pochwalić się dzisiejszy Szymon Zelota - Rafał Łysak. Artysta, który nie tylko pięknie śpiewa, ale też wyróżnia się niesamowicie gęstą czupryną na tle podobnych do siebie - może nawet trochę zbyt podobnych, zlewających się ze sobą - wyznawców Jezusa. W pewnym momencie odczułam potrzebę, by ten konkretny artysta grał najważniejszego, niknącego w tłumie apostoła, Piotra. Piotra, którego poznałam tylko dzięki jego "I don't know him!". Co jednak nie znaczy, że grający go Dawid Pelowski w jakikolwiek sposób mnie zawiódł. Jego głosowi, czy grze, nie mogę nic zarzucić, natomiast słaba rozpoznawalność w tłumie - to chyba zarzut do panów Webbera i Rice'a.
   Wymieniwszy całą obsadę, powinnam przejść do podsumowania, jednak nie mogłabym tego zrobić z czystym sumieniem, gdybym nie wspomniała jednej z najciekawszych, choć głęboko ukrytej, postaci - biczownika w scenie "39 lashes". Oszołomiona emocjami po samobójstwie Judasza myślałam, że spektakl pokazał mi już wszystko, co miał do pokazania. Jak bardzo się myliłam. Biczownik - fenomenalny Robert Sarnecki, na co dzień członek zespołu baletowego - kazał mi zwątpić w moje profesjonalne podejście do teatru. Trudno opisać połączenie jego drobnej sylwetki ubranej w czarny kombinezon, siwiejącej, potarganej czupryny, niesamowitej twarzy o ostrych rysach oraz dynamicznych ciosów, które zadawał batem. Wspominając tę scenę, trudno zachować dystans. I pomimo, że gdzieś z tyłu głowy odzywa mi się głos rozsądku, mrucząc coś o fikcji scenicznej, czuję ogromny dyskomfort na myśl, że mogłabym spotkać pana Sarneckiego gdzieś w ciemnej uliczce, po zmroku. Wielkie chapeau bas!

źródło obrazka

   Musical "Jesus Christ Superstar" powstał po to, by zaskakiwać. Wystawienie Teatru Muzycznego w Łodzi udowadnia to z przytupem, pomimo, że z tego materiału można uszyć znacznie więcej. Niezaprzeczalnie warto jest spektakl zobaczyć: dla młodego Jezusa o wielkim głosie, dla pełnego sprzeczności Judasza, dla tetrarchy Galilei w złotej sukni, dla pyszałka Piłata z jego wiernym giermkiem, dla strasznego biczownika, który w innych spektaklach zakłada rajtuzy i baletki.
   Zaskoczeń w tym spektaklu nie zabraknie na pewno - w przeciwieństwie do biletów w kasie. Co jest zresztą najzupełniej zrozumiałe!

Teatr Muzyczny w Łodzi,
08.04.2017, g. 18:30.

Popularne posty