czwartek, 28 lutego 2019

Triumf studentów Akademii Muzycznej w Łodzi: "Dlaczego Maciek nie poszedł do nieba" [RECENZJA]

Stworzyć musical od podstaw jest jeszcze trudniej, niż pomyślnie zrealizować gotowe i dobrze przyjęte przez prapremierową publiczność dzieło. Tym bardziej, jeśli jest się nie profesjonalnym zespołem twórców, a studencką grupą pasjonatów... A jednak Śliska Błyskawica, czyli musicalowe koło naukowe działające przy Akademii Muzycznej w Łodzi, postawiła sobie taki właśnie cel - stworzyć od podstaw własny musical - i zrealizowała go od A do Z. Spektakl "Dlaczego Maciek nie poszedł do nieba" z muzyką Witolda Janiaka oraz librettem Krzysztofa Galocha stał się jednym z najciekawszych łódzkich wydarzeń teatralnych tego sezonu.
  Scenariusz tego spektaklu to coś, obok czego nie można przejść obojętnie. Ludowe wierzenia są tu przedstawione z dowcipem; zestawienie świata żywych i zmarłych stało się pretekstem do stworzenia zarówno niebanalnej fabuły, jak i wielu genialnych dialogów. Z tym wszystkim wspaniale współgra warstwa muzyczna, będąca połączeniem jazzu i muzyki folkowej. To wszystko razem przenosi widza w zupełnie inny świat, pozwalając zapomnieć mu o troskach dnia codziennego na rzecz historii zmarłego Maćka oraz jego żyjących przyjaciół. Kim jest tytułowy Maciek? Poznajemy go w momencie trafienia w zaświaty, gdzie dwa przebywające tam od dawna duchy wyjaśniają mu, dlaczego nie może jeszcze pójść do nieba. Przyczyną okazuje się pewna niedokończona sprawa, która jednak przez większość spektaklu pozostaje tajemnicą, nakręcając coraz to bardziej absurdalne sytuacje. Żyjący przyjaciele Maćka są przekonani, że chodzi o niedopełnienie ludowych tradycji...
   Ze względu na to, iż musical powstał dzięki pracy grupy łódzkich studentów, należy patrzeć na niego trochę inaczej, niż na profesjonalne dzieło - przede wszystkim przez wymagania finansowe, które w przypadku musicali są ogromne. Choć pod wieloma względami - głównie jeśli chodzi o wspaniałe, ludowe kostiumy - grupa Śliska Błyskawica poradziła sobie doskonale, znajdując wsparcie w łódzkich instytucjach kulturalnych. Można powiedzieć, zaradności oraz upartego dążenia do celu mogłaby się uczyć od łódzkich studentów niejedna profesjonalna scena. Może tylko warto było w tym przypadku zaprosić do współpracy zawodowego reżysera, który nie tylko wydobyłby z libretta ukryte nieco głębiej perełki (których jest ono pełne), ale przede wszystkim pomógłby studentom rozwinąć skrzydła i poczuć się o wiele bezpieczniej w swoich rolach. W grze aktorskiej studentów dawało się wyczuć niepewność, choć dzięki ich pasji i zaangażowaniu nie wpływało to na pozytywny odbiór spektaklu. Pozostawiało jedynie lekki niedosyt.
   Tym, co bezwzględnie zasługuje na najwyższe uznanie, są wokalne umiejętności każdego z występujących tu młodych artystów. Niejednokrotnie można było poczuć się jak w prawdziwym teatrze, w którym występuje profesjonalny i doświadczony zespół. Nie ulega wątpliwości, że niejedna z osób, które biorą udział w tym niezwykłym przedsięwzięciu osiągnie w przyszłości sukces na scenach teatrów muzycznych, nie tylko dzięki ogromnemu talentowi, którego nie brakuje żadnemu z młodych aktorów łódzkiego koła musicalowego, ale również przez pasję, zaangażowanie i determinację w dążeniu do celu. 
   "Dlaczego Maciek nie poszedł do nieba" to bardzo udana próba zmierzenia się z zawodem aktora musicalowego, której podjęli się członkowie koła Śliska Błyskawica. Na największe uznanie zasługuje tu fakt, iż wszystko, od przygotowania strony technicznej po zebranie środków i promocję wydarzenia, leżało w rękach grupy młodych artystów. Obecność na widowni musicalu zapewnia przyjemną i dającą do myślenia rozrywkę, a także pozostawia ogromną nadzieję, że najlepsze lata polskiego musicalu wciąż są przed nami. Jeżeli na scenach muzycznych naszego kraju będzie tak wiele pasji i zaangażowania, już niedługo poziom musicalu nad Wisłą dorówna sukcesom naszych zachodnich sąsiadów.

czwartek, 7 lutego 2019

Musical "Cabaret" w propozycjach polskich teatrów

Berlin czasów rodzącego się nazizmu, Liza Minnelli i świat widziany oczami Boba Fosse - nawet, jeśli nigdy nie widziało się filmu z 1972 roku, tych kultowych obrazów nie sposób nie kojarzyć. Musical "Cabaret" autorstwa Johna Kandera i Freda Ebba ma w sobie coś, co wciąż przyciąga i fascynuje... I nawet pomimo, iż opowiadana w nim historia nie jest typową, lekką rozrywką, a czymś pomiędzy dramatem psychologicznym a estradową alegorią społeczną, wciąż święci triumfy nad Wisłą... a teatralne premiery sezonu artystycznego 2018/2019 wydają się być tego przypieczętowaniem.
   W Polsce historia ta znana jest już od 1992 roku, kiedy to "Cabaret" w wersji scenicznej pojawił się niemal jednocześnie w dwóch teatrach: w Operetce Wrocławskiej oraz Teatrze Rozrywki w Chorzowie. A dziś przeżywamy piękny renesans tego tytułu, bo pomimo, iż w ciągu ostatnich 27 lat miał on jeszcze kilka premier w całym kraju, w tym momencie mamy do wyboru trzy różne inscenizacje, a w bliskiej perspektywie czwartą. O czym opowiada historia? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Być może dlatego trudno jest kupić to dzieło w całości, gdy się przychodzi na nie po raz pierwszy... i z tego samego powodu praktycznie przy każdej kolejnej wizycie można odnaleźć w nim coś nowego. Poruszane problemy i wgląd w ciemne zakamarki ludzkich dusz przyjmują tu formę nieco sprośnych piosenek kabaretowych, a obecni w historii bohaterowie to marionetki całkowicie uległe wobec konwencji z pozoru wesołego, lecz tak naprawdę bardzo gorzkiego show. Fabułę tworzy kilka wycinków z życia poszczególnych marionetek, które wydają się niewiele znaczącymi epizodami, ale zebrane razem, stanowią dla nas, widzów, ważne ostrzeżenie.
   Jedną z najważniejszych postaci, która pojawia się w tym musicalu, jest paradoksalnie ktoś, komu odmówiono choćby jednej ludzkiej cechy - jest to Mistrz Ceremonii (nazywany również Emcee). Jest to postać będąca wodzirejem w berlińskim klubie Kit Kat, która snuje gorzkie, muzyczne opowieści o otaczającym ją zewsząd zepsuciu... i wydaje się też do tego zepsucia namawiać. Po piętach depcze mu "primadonna" tegoż klubu, czyli Sally Bowles, młoda kobieta wyznająca zasadę, że lepiej żyć krótko, ale żyć, niż odmawiać sobie wszystkiego i dożyć stu lat. W świecie reprezentowanym przez ten obrazoburczy duet zjawia się w pewnym momencie Cliff Bradshaw, niezamożny amerykański pisarz, który podróżuje po świecie i zbiera materiały do swojej nowej książki. Przypadkowe poznanie w pociągu wracającego z Paryża Ernsta Ludwiga pozwala mu na szybkie zaaklimatyzowanie się w nowym miejscu - przede wszystkim dostaje on pokój w pensjonacie Fräulein Schneider. Fräulein Schneider jest starszą Niemką-tradycjonalistką, którą często odwiedza Herr Schultz, właściciel żydowskiego sklepu z owocami. Tłem dla perypetii tych oraz innych, pobocznych postaci, jest rodzący się nazizm, który na przestrzeni sztuki zaczyna zbierać swoje okrutne żniwo.


Wśród obecnie wystawianych w Polsce inscenizacji "Cabaretu" najstarszą jest trochę mało znana produkcja Teatru Powszechnego w Radomiu - miejsce to nie jest częstym celem musicalowych wypraw... a szkoda, bo warto pamiętać, że to właśnie tu odbyła się premiera słynnego musicalu w reżyserii Wojciecha Kępczyńskiego "Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze". "Cabaret" gości tam od 27 marca 2015 roku, a wyreżyserował go Waldemar Zawodziński. W jego wizji Berlin jest miejscem, które z jednej strony liże rany po okrucieństwach I wojny światowej, a z drugiej szykuje światu kolejny cios - w tym wszystkim cierpią dwie szczerze kochające się pary. Jest to również pewnego rodzaju widmo zagłady - o tym wszystkim pisze Katarzyna M. Wiśniewska w artykule opublikowanym w "Gazecie Wyborczej", który jest dostępny również na stronie Teatru Powszechnego pod tytułem: "Cabaret"- oniryczny Berlin i widmo zagłady. W innym artykule, autorstwa Krzysztofa Krzaka (znajdziecie go TUTAJ) możemy przeczytać o jednej z postaci: Ważną rolę w tym przedstawieniu odgrywa Konferansjer, który w koncepcji Zawodzińskiego jest kreatorem rzeczywistości, kimś na wzór dawnych błaznów, którzy widzieli więcej i mądrze komentowali to, co widzieli. W tę rolę wciela się Łukasz Mazurek, jeden z najbardziej wszechstronnych członków aktorskiego zespołu Teatru Powszechnego w Radomiu. Ze strony teatru dowiadujemy się również, że w obsadzie znaleźć możemy znaną nam z musicalowych produkcji Teatru Syrena Magdalenę Placek-Boryń w roli Sally Bowles. Jednak większość radomskiej obsady jest zespołem przede wszystkim dramatycznym, co w przypadku takiego musicalu, jak "Cabaret", może być rozwiązaniem bardzo ciekawym i stwarzającym nowe możliwości, choć oczywiście niesie ze sobą pewien element ryzyka.


Teatrem, który pomimo braku typowo musicalowego zespołu udźwignął to dzieło - a jednocześnie drugą chronologicznie premierą obecnie granych wystawień "Cabaretu" - jest Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy. Dla tej instytucji musicale są zaledwie drobnym dodatkiem do bardzo bogatego repertuaru i w pewnym sensie widać to również w premierze z początku 2016 roku; warszawski "Cabaret" posiada mocno zarysowaną warstwę dramatyczną, która wydaje się dominować nad częścią wokalno-taneczną. Traci przez to kilka cech musicalu, niemniej wciąż pozostaje porywającą i bardzo gorzką podróżą do Berlina lat 30-tych XX wieku. Tam sceną niewątpliwie rządzi Mistrz Ceremonii, w którego wciela się wschodząca gwiazda tego teatru, Krzysztof Szczepaniak. W roli Sally Bowles partneruje mu Anna Gorajska, która w niezwykle subtelny sposób opowiada o beztroskiej i rozwiązłej naturze swojej bohaterki. Dodatkowo w tej historii, opowiedzianej przez reżyserkę Ewelinę Pietrowiak, możemy dopatrzeć się pewnych nawiązań do pracy Boba Fosse, co daje się odczuć od czasu do czasu w układach tanecznych. O tej inscenizacji "Cabaretu" pisałam w mojej recenzji: Krótka historia miłości w cieniu swastyki.


Najmłodszym obecnie wystawieniem "Cabaretu" w Polsce może pochwalić się Kraków i jego teatr STU, gdzie musical ten miał swoją premierę zaledwie miesiąc temu. Jego reżyserią zajął się Krzysztof Jasiński, zaś wśród innych realizatorów możemy znaleźć nazwisko doskonale znane nam programów musicalowych - osobą odpowiedzialną za choreografie jest tu Jarosław Staniek, którego pracę zauważył "Dziennik Teatralny", zwracając uwagę na jej ekspresję. O samej sztuce możemy dowiedzieć się więcej choćby z bloga "Kawa w foyer", na którym autorka opowiada o scenie otoczonej z trzech stron przez widownię - dzięki takiemu ułożeniu spektakl ma możliwość zupełnie innego, niż dotychczas nam znany, kontaktu z widzem. Jeśli chodzi o parę głównych bohaterów - wcielają się w nich Krzysztof Kwiatkowski i Łukasz Szczepanowski (Mistrz Ceremonii) oraz Joanna Pocica i Paulina Kondrak (Sally Bowles). Z tego oraz innych artykułów i recenzji można wysnuć wnioski, że dużą uwagę w tej produkcji stawia się na wizerunek postaci, który ma nie tylko przenosić widza w lata 30-te XX wieku, ale też wywoływać określone emocje - zapewne niejeden widz wyjdzie z tego spektaklu oburzony. Jednak "Cabaret" nie powstał po to, by mówić o rzeczach poprawnych, co do tego nie można mieć wątpliwości - po raz kolejny jednak można sobie zadać pytanie, jak dzieło będące musicalem zostało zrealizowane przez zespół teatru dramatycznego.


Wydawać by się mogło, że trzy inscenizacje "Cabaretu" to wystarczająco dużo, jednak już 30 marca zagości ono - po raz kolejny! - na deskach Teatru Rozrywki w Chorzowie. Tym razem mamy do czynienia z teatrem oraz zespołem muzycznym - i choć jest grubo za wcześnie na porównywanie tej inscenizacji z wcześniej przeze mnie wymienionymi, bardzo prawdopodobne jest, że będzie to dzieło niezwykle rozśpiewane i roztańczone. Za choreografię odpowiada tu Inga Pilchowska, a za reżyserię dyrektor artystyczny Teatru Rozrywki, Jacek Bończyk. Jeśli chodzi o obsadę, widownia chorzowska po raz kolejny będzie mogła oglądać w "Cabarecie" Marię Meyer - choć tym razem wystąpi ona nie jako Sally Bowles, a jako właścicielka pensjonatu, Fräulein Schneider. Maria Meyer jest znana na Śląsku z wielu fenomenalnych wcieleń i tak naprawdę nie można mieć wątpliwości, że w tym przypadku będzie inaczej. W Mistrza Ceremonii wcieli się Kamil Franczak - ten młody, bardzo zdolny chłopak stworzył już kilka ważnych kreacji w takich musicalach, jak "Niedziela w parku z Georgem", czy "Jak odnieść sukces w biznesie, zanadto się nie wysilając" i pokazał nimi, że stać go na wiele. Jako Sally Bowles partnerować mu będą dwie artystki - związana z Teatrem Rozrywki Wioleta Malchar-Moś (wcześniej również spadkobierczyni roli Marii Meyer - zachwycająca widzów Maria w musicalu "Jesus Christ Superstar") oraz występująca gościnnie Małgorzata Regent. Podwójnie obsadzona jest tu również rola Cliffa Bradshawa - wcielą się w niego Maciej Kulmacz (wcielający się w tytułową postać w musicalu familijnym "Zorro") oraz Hubert Waljewski (związany z Teatrem Rozrywki od września 2017 roku). Ciekawą propozycją obsadową jest Marek Chudziński jako Ernst Ludwig - postać o niedookreślonym wieku i wyglądzie, która do tej pory bardzo kojarzyła mi się z mężczyzną w średnim wieku, będącym nudnym do bólu biznesmenem. Marek Chudziński, który ma za sobą niedawny triumf jako Joe Gillis w "Bulwarze Zachodzącego Słońca" pozwala raczej spodziewać się kreacji bardzo wyrazistej i pełnej energii. Odpowiednie zgranie tego z historią może być bardzo ciekawym spojrzeniem na Ernsta Ludwiga, dotychczas traktowanego przez reżyserów niezwykle chłodno. Pewną niespodzianką obsadową może być tu Dariusz Wiktorowicz, dla którego będzie to debiut na dużej scenie Teatru Rozrywki - choć jego umiejętności wokalne wciąż są dla mnie tajemnicą, myślę, że ze względu na jego fantastyczny warsztat aktorski (który poznałam dzięki doskonałej komedii "Mąż mojej żony" w reżyserii Henryka Adamka) jest to dobry i bardzo obiecujący wybór odtwórcy roli Herr Schultza. Podobnie, jak występujący w drugiej obsadzie Artur Święs, dla którego rola żydowskiego sprzedawcy owoców może być okazją nie tylko do stworzenia fantastycznego duetu z Marią Meyer, ale też do wykorzystania jego niezwykłej umiejętności tworzenia poważnych kreacji (czemu daje wyraz między innymi w fenomenalnym wykonaniu utworu Jacka Kaczmarskiego "Manewry"). Krótko mówiąc - Teatr Rozrywki ze swoim energetycznym zespołem artystycznym oraz realizatorami, którzy kolorowe, roztańczone dzieła zjadają na śniadanie, pozwala być najlepszej myśli. Choć można zadawać sobie pytanie, czy ta energia na pewno jest kompatybilna z zimną historią dziejącą się w przedwojennym Berlinie, a jeśli nie, czy reżyserowi uda się ją poskromić i wprowadzić na scenę przy ulicy Konopnickiej trochę sztywnej dyscypliny. Wszystkie odpowiedzi otrzymamy już 30 marca, a tymczasem możemy tylko trzymać kciuki - bo nie ulega wątpliwości, że kolejny chorzowski "Cabaret" ma ogromne szanse na powodzenie.


   Już od 1992 roku w Polsce co rusz rozbrzmiewa ironiczne "Wilkommen", które obiecuje radość i zapomnienie, choć śpiewane jest w złowieszczym cieniu swastyki. "Cabaret" Johna Kandera i Freda Ebba to dzieło gorzkie, w którym nie powinniśmy szukać wyłącznie rozrywki - choć kabaret kojarzy nam się przede wszystkim z rozrywką. Już w tym momencie nasze pole do rozważań i analiz jest ogromne, bo musical ten wystawiany jest na trzech scenach w Polsce, a już niedługo pojawi się na czwartej. Możemy zatem przebierać i wybierać - kierując się nie tylko tym, do którego teatru mamy najbliżej, ale też tym, co wysuwa się na pierwszy plan w każdej z tych czterech inscenizacji. Warto śledzić recenzje, opinie oraz reklamy w teatrach - "Cabaret" to jeden z tych tytułów, bez których ciężko byłoby wyobrazić sobie dzisiejszy świat musicalu.

Popularne posty