czwartek, 18 kwietnia 2019

"Jesus Christ Superstar" - dzieło kontrowersyjne, czy religijne?

"Jesus Christ Superstar" to musical, o którym zapewne od początku wiadomo było, że wzbudzi wiele kontrowersji. Być może przyczyną części z nich jest fakt, że historia życia Chrystusa w świadomości wielu chrześcijan należy do sfery sacrum, a wszelkie próby wyciągnięcia z niej tego, co przez wieki pozostawało raczej na uboczu, to bluźnierstwo i atak na instytucję Kościoła. Tymczasem prawda jest taka, że każdy zinterpretuje to dzieło zgodnie ze swoją wiedzą i przekonaniami i dla jednych będzie to fantastyczne przeżycie duchowe, a dla innych coś kompletnie obcego, co ani trochę nie współgra z atmosferą świąt Zmartwychwstania Pańskiego. Jednak osobiste przeżycia, a zarzucanie musicalowi obrażania wartości chrześcijańskich to dwie zupełnie różne kwestie i warto umieć odróżnić jedną od drugiej. Może w tym pomóc chłodne i obiektywne przeanalizowanie dzieła Webbera i Rice'a oraz zestawienie go z oficjalną nauką Kościoła.
   Zanim poznałam musical "Jesus Christ Superstar", słyszałam wiele nieprzychylnych opinii na jego temat - na ich czele znajdowały się głosy odnośnie niestosownej formy oraz grzesznej relacji Jezusa z Marią Magdaleną. Nigdy jednak nie należałam do osób, które potępiają coś, zanim osobiście przekonają się, że mają ku temu powody. Postanowiłam zatem sprawdzić "bluźnierczość" tego dzieła na własnej skórze... i nie znalazłam w nim nic, co w moim odczuciu zasługiwałoby na potępienie. Choć, umówmy się, patrząc na ten musical jako osoba wierząca, część rozwiązań odebrałam jako delikatną prowokację, a zdarzyły się i takie fragmenty, co do których słuszności nie jestem do końca pewna... Jednak należały one zdecydowanie do mniejszości i - co warto zaznaczyć - w żaden sposób nie podważały fundamentów mojej wiary. Oczywiście, wszystko zależy od inscenizacji, jednak dzieło w swojej najczystszej postaci nie wyklucza, ani nie obraża żadnego dogmatu wiary chrześcijańskiej. Powiedziałabym, mało tego - odpowiednio zrealizowane, może stać się niezwykłym, religijnym przeżyciem, ponieważ cały czas mówimy o historii ostatnich siedmiu dni życia Jezusa Chrystusa. 
   Chciałabym w tym wpisie zmierzyć się z opinią, że musical "Jesus Christ Superstar" jest dziełem kontrowersyjnym. I mam nadzieję, że będzie to początek dłuższej i bardzo ciekawej dyskusji - w końcu temat należy do tych bardziej złożonych i w dużej mierze zależy od poglądów każdego widza. Tymczasem przedstawię w kilku punktach najczęściej spotykane przeze mnie sporne kwestie i postaram się do każdej z nich ustosunkować.



Zarzut 1
Muzyka rockowa


To, że pewne gatunki muzyczne łączone są ze stereotypowym wizerunkiem niektórych grup społecznych, nie jest niczym nowym ani zadziwiającym. I tak właśnie historia Jezusa Chrystusa, ubrana w ramy muzyki rockowej, której wykonawcy nie zawsze cieszą się dobrą sławą, prezentuje się jak jeden wielki, świecący jak neon oksymoron. A gdy doda się do tego otoczkę kultury hippisowskiej (w której duchu dzieło powstało), bynajmniej nie słynącej z pokory, czy wstrzemięźliwości seksualnej, można się tylko złapać za głowę. Jednak w tym momencie chyba warto zastanowić się, czy gatunek muzyczny faktycznie może być zły sam w sobie - moim zdaniem nie. Dla uzasadnienia mojego stanowiska posłużę się cytatem słynnego polskiego biblisty, księdza Wojciecha Węgrzyniaka: "Twierdzenie, że zło istnieje w materii jest mega heretyckie, bo to jest czysty dualizm a nie wiara w to, że jest jeden Bóg i wszystko, co Bóg stworzył, jest dobre. Jeśli ktoś nie umie rozróżniać złego używania rzeczy od samych rzeczy, to powinien całe życie chodzić z opiekunem". Skoro więc ten (i nie tylko ten) autorytet Kościoła uspokaja, że rzeczy, a więc również muzyka rockowa, same w sobie złe nie są - tak, jak posiadanie w domu noża nie czyni z nas morderców - to warto zakopać poruszany argument głęboko pod ziemią i raczej odpowiedzieć sobie na pytanie, czy taka forma muzyczna jest po prostu dla nas interesująca.  



Zarzut 2
Uwspółcześnienie Historii Zbawienia


Musical "Jesus Christ Superstar" miał swoją światową prapremierę w 1971 roku, a wcześniej funkcjonował jako album koncepcyjny. Już wtedy, pomimo zachowania wielu elementów charakterystycznych dla Bliskiego Wschodu I wieku naszej ery, postanowiono wpleść w wydarzenia Wielkiego Tygodnia elementy świata współczesnego; w najnowszych produkcjach spotykamy się wręcz z używaniem kamer oraz telefonów komórkowych. Zabieg ten momentami może sprawiać wrażenie niedbalstwa realizatorów, a czasami jest po prostu dziwny, jednak z tego pozornego chaosu wyłania się jasny komunikat: historia sprzed dwóch tysięcy lat zostaje ukazana w naszym współczesnym świecie.

Jezus, który przychodzi zbawić świat w XX wieku? Brzmi jak jakaś nowa i zapewne bardzo bluźniercza teoria. No bo przecież wcale tak nie było: Jezus żył w I wieku naszej ery i to jest fakt, z którym się nie dyskutuje. Ale czy "Jesus Christ Superstar" powstało jako dokument historyczny, który sprzedaje nam fakty, czy może raczej jako rządzące się swoimi prawami dzieło sceniczne? To, wbrew pozorom, naprawdę ogromna różnica. Musical jako gatunek, co warto podkreślić, operuje zupełnie innym językiem, niż Biblia, dlatego nie należy go traktować jako nową teorię, a bardziej jak interpretację starej. I, moim zdaniem, wcale nie bluźnierczą. Nie widzę nic strasznego w ukazaniu nam tamtych, kompletnie przebrzmiałych już realiów w oprawie świata, który jest nam o wiele lepiej znany. Po co? Aby lepiej zrozumieć. W podobny sposób pracują przecież zawodowi bibliści: spędzają oni godziny nie tylko na samej lekturze Pisma Świętego, ale też na sięganiu do oryginalnego tekstu oraz na poznawaniu realiów, w których poszczególne fragmenty powstawały. Z tą różnicą, że oni studiują przeszłość, ale cel jest ten sam: odkryć, że świat zmienia się pod względem rozwoju gospodarki, technologii, czy kultury, ale natura ludzka zawsze pozostaje taka sama. Taka uwspółcześniona Historia Zbawienia - do czego nawiązują również kolejne zarzuty - daje nam wspaniałą możliwość odniesienia realiów czasów chrystusowych do naszego własnego życia. Siedząc na widowni, możemy ze zdziwieniem odkryć, jak wiele mamy wspólnego ze świętym Piotrem, z Marią Magdaleną... a nawet z Judaszem.



Zarzut 3
Kreacja Jezusa na celebrytę


Słowo "celebryta", które często pojawia się w kontekście tego "musicalowego" Jezusa, jest nacechowane raczej pejoratywnie, kojarzy się ze skandalami i showbiznesowym wyścigiem szczurów. I trudno się nie zgodzić, że bohater "Jesus Christ Superstar" wyrasta wręcz na tytułową supergwiazdę: ma swoich fanów, budzi ogromne zainteresowanie mediów, posiada nawet swój własny, widowiskowy numer wokalny. Słowem: Chrystus ubrany w skandal i patologię. Ale zastanówmy się przez chwilę... Czy ogromna sława to nie jest tak naprawdę jedyny logiczny skutek działalności, jaką On prowadził? Przemieniał wodę w wino, leczył kaleki i trędowatych, przywracał zmysły, wypędzał demony, wskrzeszał umarłych... Świat dwa tysiące lat temu rządził się takimi samymi prawami przyrody, jak dzisiaj i fakt, że jest sobie pewien facet, którego wystarczy dotknąć i znikają wszelkie choroby, z pewnością niósł się pocztą pantoflową po całym Izraelu. A oliwy do ognia dolewał fakt, iż ten sam facet krytykuje faryzeuszów, wykonuje zakazaną pracę w szabat oraz - o zgrozo - sam siebie nazywa Królem Żydowskim oraz Bogiem! Tak po ludzku rzecz biorąc, Jezus w swoich czasach mógłby zawstydzić niejednego współczesnego nam skandalistę. Pomimo, że Jego nauka jest fundamentem wiary chrześcijańskiej, należy zwrócić uwagę również na to, jak wszystkie te działania odbierane były przez społeczność żydowską: od razu mamy odpowiedź, dlaczego Chrystus został ukrzyżowany. Bluźnierca i czarownik, który do tego wszystkiego jeszcze podkopuje autorytet władzy? W tamtych czasach za mniejsze przewinienia wisiało się na krzyżu.

Obraz ugrzecznionego, posłusznego Jezusa, który jest serwowany w Kościele, to moim zdaniem uproszczenie, podchodzące nieraz pod spore niedomówienie... Bo Jezus był jednym z największych kozaków, jakich można sobie wyobrazić. Kochającym i wrażliwym... ale jednak posiadającym przeogromną odwagę. Podążanie za Nim bynajmniej nie polega na pokornym klepaniu zdrowasiek... Warto sobie to wszystko uświadomić, zanim zarzuci się musicalowi, że robi z Jezusa kogoś, kim On nie był.



Zarzut 4
"Nieczysta" relacja Jezusa i Marii Magdaleny


Jest to jedna z tych rzeczy, których się nie sprawdza, tylko bezmyślnie powtarza i na tej podstawie wyrabia zdanie na temat całego musicalu. Choć trzeba przyznać, że wątek prostytutki nawróconej pod wpływem nauki Chrystusa został poprowadzony w sposób, o którym nigdy nie przeczytamy w Biblii: Maria początkowo przystawia się do Jezusa w jedyny sobie znany sposób, jednak gdy otrzymuje od niego wsparcie i ciepło, platonicznie się w nim zakochuje. W utworze "I don't know how to love him" otrzymujemy dokładny opis wewnętrznych przeżyć, z którego wynika, iż Maria po znalezieniu w Jezusie przyjaciela i obrońcy, przeszła wewnętrzną przemianę: poczuła marność wszystkich swoich poprzednich relacji z mężczyznami i zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób powinna kochać Jezusa.

Utwór "I don't know how to love him" odbieram jako jeden z najbardziej wzruszających momentów musicalu: jest to poszukiwanie odpowiedzi, jak kochać kogoś tak niesamowicie dobrego, kto mnie nie potępił, choć zrobiłam w życiu tyle złych rzeczy. Z jednej strony czuję się brudna i mam ochotę uciekać, bo dobroć tej osoby jest zbyt wspaniała, bym mogła to wytrzymać, ale z drugiej tak bardzo chciałabym pozwolić sobie na tę miłość i iść w nią ze wszystkich sił - nie dla przeżyć erotycznych, ale dla czegoś doskonałego, co da mi tylko obecność przy tej osobie i co sprawi, że w swoim sercu stanę się podobna do niego. Moim zdaniem ataki na ukazanie relacji Marii i Jezusa to poważne nieporozumienie, ponieważ otrzymujemy tu ni mniej, ni więcej, tylko najwierniejszy portret serca, które poszukuje pełnej akceptacji, poczucia bezpieczeństwa oraz czystej, doskonałej miłości - można nawet zaryzykować stwierdzenie, że adresatem tego poszukiwania jest Jezus, ale nie jako mężczyzna, ale jako Syn Boży.

Warto podkreślić, że w żadnym fragmencie libretta nie znajdujemy nawet sugestii, że między Jezusem a Marią mogłoby dojść do czegoś, do czego w świetle nauki chrześcijańskiej dojść nie powinno. Oczywiście, widziałam i takie inscenizacje, w których sugeruje się, że między tymi bohaterami rodzi się romans, jednak jest to robione bardzo na wyrost i momentami wręcz przeczy temu, o czym mówi musical.

Jeszcze przy okazji tego tematu, zastanawiałam się nieraz, czy myśl, że Jezus mógłby pokochać Marię w sposób bardziej ludzki, tylko rezygnuje z uczucia na rzecz swojej idei, jest naprawdę taka obrazoburcza. W końcu czytamy w Piśmie Świętym, iż był On do nas "podobny we wszystkim, oprócz grzechu" (który to cytat jest w zasadzie wyczerpującą odpowiedzią na kolejny zarzut pod adresem musicalu: ukazanie Jezusa jako człowieka, a nie Syna Bożego). Jednak jest to temat na dłuższą dyskusję, w której nie powinno zabraknąć rzetelnej wiedzy teologicznej.



Zarzut 5
Ukazanie Judasza z ludzką twarzą


Z całą pewnością to, czego dopuścił się Judasz, w pełni zasługuje na nadanie mu łatki głównego chrześcijańskiego "antagonisty": zdradził on Jezusa Chrystusa. Zanim jednak wrzuci się tę postać do wąskiej szufladki, warto choćby przez ciekawość przyjrzeć się jego sylwetce psychologicznej. W końcu nie był on demonem z piekieł, a człowiekiem takim samym, jak my wszyscy, w dodatku przez długi czas pozostającym w bliskiej relacji z Jezusem. Oczywiście, należy uważać z nadmiernym usprawiedliwianiem - zdrada na zawsze pozostanie zdradą - ale z drugiej strony tylko Pan Bóg wie, co się wydarzyło w sercu Judasza. Faktem jest, iż był on prawą ręką Jezusa - w Piśmie Świętym znajdujemy potwierdzenie tej tezy, która pojawiła się w utworze "Heaven on their minds": "miał pieczę nad trzosem" (J 13). Wszystko, co działo się w tamtych czasach, miało swoje racjonalne uzasadnienie, więc jeśli Judasz często wchodził w rolę asystenta Jezusa, to dlatego, że sobie na to zapracował, a nie, by jego zdrada była bardziej spektakularna.

Judasz to postać, która w musicalu reprezentuje pewien sposób postrzegania chrześcijaństwa. Można powiedzieć, przedstawia schemat przyczynowo-skutkowy, który z równą skutecznością mógł funkcjonować zarówno w jego czasach, jak i naszych. Bardzo kojarzy mi się on z ziarnem, które wpada między ciernie, które zostało opisane w przypowieści o siewcy (Mt 13,1-8). Wiarę Judasza zagłusza troska o doczesne sprawy i finalnie to właśnie ta troska stała się przyczyną jego śmierci: w kluczowym momencie mężczyźnie zabrakło wiary w to, że Bóg może mu jego grzech wybaczyć. Gdy słyszymy repryzę utworu "I don't know how to love him", przez chwilę czujemy pełną miłości obecność Jezusa - wewnętrzna walka Judasza jest tu naprawdę niesamowicie przedstawiona przez muzykę. Walka ta finalnie zostaje przegrana, gdy Judasz obwinia za wszystko Boga, jednocześnie zawiązując sobie pętlę na szyi. Wygrało przywiązanie do świata, który za taką zbrodnię wymierzyłby najsurowszą karę - i co zresztą robi aż po dzień dzisiejszy.

Gdy oglądam ten musical, postać Judasza dostarcza mi nie tylko mnóstwa głębokich emocji, ale też refleksji na temat wiary. Ja osobiście nie widzę w uczłowieczeniu tej postaci żadnego bluźnierstwa, mało tego - czuję, że to właśnie ona pomaga mi spojrzeć nieco bardziej krytycznie na moje przywiązanie do spraw tego świata - co samo w sobie nie jest niczym złym, ale co czasem może pójść trochę za daleko.


Zarzut 6
Prześmiewcze utwory


Na ich czele znajdują się "Superstar" oraz utwór Heroda, a pozostałe - jak na przykład "Heaven on their minds", czy scena w świątyni - dzielnie depczą im po piętach. I oczywiście, padają tu mocne słowa, które w duchu nauki chrześcijańskiej ocierają się o bluźnierstwo. Tyle, że trudno jest mi wyobrazić sobie musical opowiadający tak złożoną i ciężką emocjonalnie historię, w której nie pojawiałyby się głosy obu stron. Głosy, które nie są atakami - to genialne i niezwykle trafne portrety ludzkich słabości, w których każdy z nas może znaleźć swoje własne odbicie. Udawanie, że te słabości nie istnieją, to czysta hipokryzja: każdy z nas może odnaleźć w sobie cząstkę borykającą się z dylematami, które te utwory opisują. Choćby Heaven on their minds jest obrazem troski o rzeczy doczesne, nawet kosztem przyjętych ideałów. Z kolei This Jesus must die to portret ludzi, którzy dla osiągnięcia własnych celów wykorzystują prawo i naukę. Gdy zaś spojrzymy na piosenkę Heroda, Try it and see, możemy zobaczyć jedynie śmieszność człowieka wystawiającego Boga na próbę. Natomiast lawina pytań o sens życia i śmierci Chrystusa w utworze Superstar jest pewnego rodzaju kompresją tego wszystkiego, co widzieliśmy wcześniej - szaleństwo tego utworu mi osobiście kojarzy się z czymś w rodzaju halucynacji, jakich Jezus mógł doświadczać w agonii. Być może nie zawsze jest to dobrze widoczne, ale jednak nigdy się nie zdarzyło, bym wyszła ze spektaklu "Jesus Christ Superstar" z poczuciem, że za choćby jeden z prezentowanych tutaj utworów ich autorzy powinni otrzymać ekskomunikę.


Zarzut 7
Historia kończąca się śmiercią Jezusa


Historia Zbawienia bez zmartwychwstania Chrystusa nie ma kompletnie sensu - i tu naprawdę trudno się nie zgodzić. Ale zauważmy, że nie tylko musical "Jesus Christ Superstar" prezentuje ją w takiej formie... Popatrzmy chociażby na coś, co jest dobrze znane tradycji chrześcijańskiej: nabożeństwa Drogi Krzyżowej. Moim zdaniem, rezygnując z ukazania momentu zmartwychwstania, wcale nie udajemy, że go nie było, ponieważ zatrzymując się na śmierci Jezusa, umożliwiamy sobie odpowiednie przeżywanie tego, co stało się dwa tysiące lat temu. I tak samo dzieje się w teatrze. Ta historia wcale się nie kończy - ona się urywa. Muzyka, która przez ostatnie kilkanaście minut prowadziła nas drogą naprawdę gwałtownych emocji, nagle pozwala nam złapać oddech i wzbudza gwałtowne uczucie żałoby. Nie ma tu puenty - jest tylko żałoba.

Zastanawiam się, czy ta historia potrafiłaby zachować swój refleksyjny wydźwięk, gdyby kończyła się radosnym Alleluja? W sumie tu pojawia się jeden trochę nieprzemyślany element, a mianowicie: ukłony, podczas których zazwyczaj wykonuje się repryzę utworu "Hosanna". Naprawdę szkoda, że nie zostawia się widzów z tym odczuciem gwałtownie urwanej opowieści, tak, by mogli dokończyć ją sobie sami we własnych sercach. Myślę, że bez względu na to, czy jest się osobą wierzącą, czy nie, właśnie dzięki tym ostatnim minutom spektaklu przeżywa się głębokie, emocjonalne oczyszczenie, którego nie powinno burzyć przeżywanie po raz kolejny tych weselszych części spektaklu. 



Musical "Jesus Christ Superstar", choć budzi wiele emocji, często skrajnych, jest tak naprawdę dziełem dogłębnym i bardzo wartościowym. Praca, jaką włożyłam w zbadanie zagadnienia jego "bluźnierczości" pozwoliła mi tylko utwierdzić się w przekonaniu, że nie tylko nie ma w nim nic, co mogłoby godzić w uczucia chrześcijan - ale, że jest to wręcz dzieło, które może pomóc lepiej zrozumieć i przeżyć to, co znamy z nauki Kościoła. Komu więc polecam ten musical? Bez wahania odpowiadam: wszystkim. Bo nawet, jeśli ktoś nie odkryje w nim nic, co miałoby dla niego znaczenie w kwestii duchowych przeżyć, na pewno znajdzie genialne, dobrze skrojone i konsekwentne dzieło, z którym warto się zapoznać dla samych jego walorów artystycznych. Nie bez powodu na widowniach wszystkich wystawień tego musicalu na świecie pojawiają się ludzie bez względu na wyznawaną wiarę - siła muzyki Andrew Lloyda Webbera oraz niezwykle trafne portrety psychologiczne stworzone przez Tima Rice'a to wartości, które zasługują na uwagę same w sobie.

10 komentarzy:

  1. Dodałabym, że co ciekawe te kontrowersje JChS budzi głównie na Zachodzie - w Polsce przecież Marek Piekarczyk wykonywał "Getsemane" przed papieżem, musical był wystawiony w rocznicę Chrztu Polski (!) i, co ciekawe, jego premiera w latach 80. była odbierana jako religijny manifest. Jeśli widziałaś gdyński program sprzed 30 lat (jest w archiwum programów na teatr.org), to w teksty piosenek wplecione sa tam teksty z Ewangelii itd. i w ogóle uwypuklony jest religijny aspekt musicalu, a kontrowersje... Jakie kontrowersje? ;) Ciekawe, że dość konserwatywna polska kultura tak oswoiła ten musical.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może właśnie z z tego powodu ten musical tak się przyjął ;) Dla mnie tłumaczenie Wojciecha Młynarskiego kompletnie nie spełnia swojej roli. Ten musical jest nie o Jezusie, tylko o ludziach i ich religijnych wątpliwościach. Niesamowity, prawdziwy portret nas wszystkich. Może stąd te kontrowersje - słodka, cukierkowa religia z dobrym i pokornym Jezuskiem, gdzie największym grzechem jest zjedzenie mięsa w piątek, jest dużo łatwiejsza, niż stawanie oko w oko z trudnościami. Jezus, najlepszy człowiek na świecie, został za to zabity...

      Usuń
  2. Brakuje mi w tym musicalu postaci Matki Bożej. I zgadzam się w opisanych przez Ciebie kwestiach ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że dałoby się Ją przemycić ;) Osobiście mam w głowie dwie sceny, w których byłoby to możliwe: koniec uwertury i kobieca wokaliza, a na końcu można by stworzyć Pietę - Matka Boża pojawiłaby się na początku i na końcu i to tworzyłoby przepiękną całość ;)

      Usuń
  3. Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie !

    OdpowiedzUsuń
  4. świetne spostrzeżenia! mam nadzieję, że autorka tekstu nie będzie mieć nic przeciwko, że częśc z nich wykorzystam na maturze jeśli tylko będzie taka możliwość <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mam nic przeciwko ;) Dzięki za miłe słowa! :)

      Usuń
  5. Cześć,
    Niczym musicalowy Judasz proszę – „don’t get me wrong.”
    W zdecydowanej większości Twojego wywodu zgadzam się z Tobą. Bardzo lubię ten musical. Ale zakończenie bez odniesienia się do wątku zmartwychwstania to bolesna niedoróbka. Porównanie takiego zakończenia do nabożeństwa Drogi Krzyżowej jest nietrafne. Cykl tych nabożeństw nigdy nie jest zawieszony w próżni i zawsze przecież kończy się świętowaniem Niedzieli Zmartwychwstania. Poza tym musical w ogóle nie przedstawia scen drogi krzyżowej – nie tędy droga z ratowaniem zakończenia.
    Nad 12 stacjami Męki Pańskiej autorzy prześlizgują się serwując wodewilową szarżę Judasza. Licentia poetica daje prawo do takiego zabiegu. Tim Rice nie ukrywał, że chciał uwypuklić właśnie postacie Judasza i Piłata. Dlatego mamy numer „Superstar” w sztuce. Ale skoro oglądamy w nim scenicznie „zmartwychwstałego” Judasza ( „Superstar” idzie po jego samobójstwie) to dramaturgiczne odarcie Jezusa ze zmartwychwstania, jest w tym kontekście nieznośnie niesymetryczne. Gdzie się podziały „głosy obu stron”, o których sama piszesz w akapicie „Zarzut 6”?
    Judasz śpiewając „Superstar” wygłasza opinię, że: „Poszło by Ci lepiej, gdybyś miał plan”.
    Czyli zupełnie nie rozumie drogi Jezusa. Chyba jak i wielu innych w tym momencie…
    Potem kompletnie zagubiony zasypuje go sprzecznymi pytaniami.
    Z jednej słyszymy: „Kim jesteś?” oraz „Czy myślisz, że jesteś tym za kogo Cię mają?” żeby zaraz potem śpiewać, niejako przeczuwając boskość Jezusa:
    „Powiedz, co myślisz o swych przyjaciołach z góry”
    „Czy Budda był szacunku godny?
    jego przesłanie (jest) takie samo?”
    Czy Mahomet przenosił góry,
    czy było to tylko reklamą?”
    Jest to ostatnia, z mocno śpiewanych scen spektaklu, ma rozmach sceniczny, i rzuca szereg pytań od zagubionego, ale „zmartwychwstałego” Judasza. I zestawiono tę feerię pytań baletu i witalności Judasza z osamotnionym konaniem umęczonego, złamanego, wyglądającego na pokonanego Jezusa.
    I koniec.
    Czy to powinna być jedyna riposta Jezusa? Takie urwanie historii wyrządza krzywdę samemu musicalowi. Pozostawia uczucie niekompletności dzieła. I to bardzo doskwierające. Widz podświadomie czeka na ripostę Boga wobec bełkotliwych pytań Judasza. To podskórne i naturalne oczekiwanie, którego autor nie zaspokaja.
    Dopisanie dobrej sceny finałowej przekształciłoby ten świetny musical w arcydzieło. Na pewno da się uzupełnić sztukę zachowując spójność stylistyczną, i unikając nachalnie chrześcijańskiej narracji. Mam nadzieję, że znajdzie się ambitny i odważny dramaturg, który kiedyś wystawi ten musical w jego kompletnej wersji, a ta wersja wejdzie z czasem do kanonu wykonań. Przecież Requiem Mozarta dokończyli inni kompozytorzy…z niezłym skutkiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odpowiem krótko - może to niedopowiedzenie jest właśnie najlepszym finałem? Dla mnie żałobny epilog i ukłony bez muzyki są bardzo wymowne i zostawiają odczucia, które bardzo współgrają z moją wiarą - nawet nie muszę tego nazywać, bo po prostu czuję, że wszystko jest na swoim miejscu ;) Każdy na te pytania może sobie odpowiedzieć sam. A numeru "Superstar" nie nazwałabym zmartwychwstaniem, bo dla mnie to jest coś w rodzaju wizji Jezusa na krzyżu.
      Oczywiście, jestem też otwarta na to, co przyniosą przyszłe produkcje ;) Chociaż wolałabym, by zadbano przede wszystkim o charyzmatycznego, łagodnego Jezusa, który nie będzie miał wypisanego na twarzy czystego egocentryzmu. Uważam, że szukanie na siłę "czegoś nowego" i odzieranie Jezusa z boskości jest bez sensu, bo Jezus był człowiekiem tak bardzo, jak tylko być nim można. Bardzo bym chciała, żeby to dzieło wyreżyserował ktoś, kto to rozumie - że najwięcej człowieczeństwa, o które tak chodziło Rice'owi, znajdzie się właśnie w tym prawdziwym, biblijnym Chrystusie.

      Usuń

Popularne posty