czwartek, 30 września 2021

The Prom (Netflix): filmowa lekcja nie tylko o tolerancji

   Producenci filmowi już kolejny raz robią ogromną przysługę fanom musicali, przenosząc na duży ekran coś, co do tej pory funkcjonowało jako znacznie mniej dostępne dzieło. Netflixowy "Bal" w produkcji i reżyserii Ryana Murphy to słynny kandydat do głównej Nagrody Tony z 2019 roku, "The Prom". Choć nie zdobył on wtedy żadnej statuetki, zapisał się na stałe w pamięci widzów, poruszając kontrowersyjny temat miłości jednopłciowej. 
   Czy "The Prom" faktycznie zasłużyło na swoją sławę, a tym bardziej - na własną, netflixową adaptację? Zapraszam do lektury mojego spojrzenia na ten temat.


źródło: see.news


   "The Prom" miało swoją światową prapremierę w 2016 roku w Atlancie w stanie Georgia, gdzie trójka artystów, zainspirowana pomysłem producenta Jacka Viertela, postanowiła powołać do życia nową, muzyczną opowieść. Już sam fakt, że mamy tu do czynienia z "original concept" wyróżnia ją na światowej arenie musicali, jednak chyba żadnemu z twórców nawet nie przyszło do głowy, że już za kilka lat ta niepodparta żadnym kultowym dziełem historia będzie znana na całym świecie. Dodajmy, historia ta jest prosta i przewidywalna, opowiadana przez schematyczne postacie i zaprasza nas do przeżycia czegoś, co już doskonale znamy. A jednak za tą prostotą i opowiedzianymi po raz kolejny anegdotami o ludziach kryje się coś wyjątkowego.
   Emma (Jo Ellen Pellman) jest zwykłą uczennicą szkoły średniej i mieszkanką konserwatywnego stanu Indiana we wschodniej Ameryce. Wyróżnia ją jedna cecha, niewidoczna na pierwszy rzut oka: orientacja seksualna. Tymczasem, z okazji zbliżającego się balu maturalnego, Rada Rodziców przegłosowuje obowiązującą na nim zasadę, która zezwala na uczestnictwo partnerów jedynie przeciwnej płci. Ponieważ Emma nie zamierza dostosować się do tej decyzji, a prawo stanu zabrania niewpuszczenia uczennicy na zabawę, Rada podejmuje decyzję: bal zostaje odwołany. Sprawa odbija się szerokim echem w mediach społecznościowych i wkrótce dociera do czwórki broadwayowskich artystów, którzy liżą rany po ostatnich scenicznych niepowodzeniach. Historia młodej lesbijki staje się fantastyczną okazją do poprawy ich wizerunku, tak bardzo nadszarpniętego przez krytyków teatralnych. Para scenicznych celebrytów, Dee Dee Allen (Meryl Streep) i Barry Glickman (James Corden) razem z dwójką przyjaciół: Angie (Nicole Kidman) i Trentem (Andrew Rannells) wyruszają do Indiany, aby poprzeć Emmę i wywalczyć dla niej prawo do udziału w balu.
   "The Prom" to prawdziwa skarbnica smaczków musicalowych, którą, czego jestem pewna, doceni każdy fan gatunku. Choć autorzy postawili sobie za cel, by stworzyć oryginalną historię, i niewątpliwie udało im się to osiągnąć, echa innych, wielkich dzieł są tu obecne praktycznie od początku. Niektóre wspomniano wprost (choćby "Chicago" i "Wicked"), a inne zostały poukrywane między wierszami. Osobiście miałam bardzo silne skojarzenie z "Producentami" Mela Brooksa w scenie z utworem "Changing Lives" - chociaż podejrzewam, że było to po prostu nawiązanie do tradycji Broadway'u przez swingowo brzmiącą muzykę, żywe kolory, czy pomieszanie sekwencji dramatycznych z tanecznymi. Podobny zabieg zastosował kilkanaście lat temu Mel Brooks, zgrabnie balansując między odniesieniami do przeszłości musicalowej, a brawurową parodią. W przypadku netflixowego "The Prom" tej parodii jest zdecydowanie mniej, za to znacznie częściej możemy wyłapać easter eggi, podkreślające bliskość sztuki broadwayowskiej z opowiadaną nam historią. 
   Nawiązanie do tradycji musicalowej odbywa się również poprzez różnorodność gatunków muzycznych. Mamy tu cały przekrój, od lekkiego swingu, przez pop i balladę, aż do elementów flamenco, a nawet disco - wszystko to buduje nastrój poszczególnych scen, jednocześnie pozostając w konwencji musicalowej i spójnie łącząc się ze sobą. Nie każdy będzie zachwycał się tą ścieżką dźwiękową, jednak dla mnie osobiście jest to ogromne odkrycie. Z jednej strony odczuwam przyjemny powiew świeżości, a z drugiej widzę ukłon w stronę moich ulubionych dzieł... Co najważniejsze - każdy utwór posiada niesamowity, głęboki tekst, który potrafi ściskać serce i wyciskać łzy nawet, gdy jest pozbawiony oprawy muzycznej. Chad Beguelin, który za nie odpowiada, otrzymał dwie nominacje do Nagrody Tony, a moim zdaniem w pełni zasługiwał, aby wyjść z gali w 2019 roku ze statuetką. Podobnie, jak kompozytor Matthew Sklar ze swoją wszechstronnością i odwagą mieszania gatunków - nie mam cienia wątpliwości, że mamy do czynienia z pionierami i miłośnikami gatunku, których praca jeszcze nie raz nas zaskoczy.
   Tym, co znacząco przyczynia się do wzrostu zainteresowania musicalem "The Prom", jest jego tematyka LGBT. Tym jest reklamowany... i nie da się ukryć, najważniejszy wątek, który zostaje w nim poruszony, dotyczy właśnie miłości dwóch młodych dziewczyn. Więc mogłoby się wydawać, że nie jest to dzieło adresowane do wszystkich widzów. Jednak nic bardziej mylnego - uważam, że zarówno sposób narracji, jak i opisane wydarzenia są absolutnie uniwersalne i wolne od jakichkolwiek zagadnień ideologicznych. Chyba po raz pierwszy mam do czynienia z dziełem kultury, które tak bardzo skupiałoby się na ludzkich, codziennych aspektach bycia osobą nieheteronormatywną. Nawet sposób ukazania chrześcijańskiej społeczności jest w moim odczuciu zupełnie wolny od uprzedzeń i emocji: ja, będąc osobą wierzącą, czułam jedynie wyciągniętą rękę, zapraszającą mnie do zgody. Tylko tyle... i aż tyle. Słowa bohaterów wzywające do wzajemnej miłości były ni mniej, ni więcej, tylko odbiciem tego, czego uczyłam się przez wiele lat, a co teraz jest moim fundamentem godzenia wiary z otwartością na osoby LGBT: najlepszą lekcją o Bogu, jaką mogę dać innym, jest mój szacunek i uszanowanie ich wolnej woli. To właśnie to, czego uczy nas netflixowy "Bal".
   Tym, co moim zdaniem jeszcze bardziej przyczynia się do rozbicia muru dzielącego mniejszości seksualne od ich przeciwników, jest głębokie wejście w najbardziej trudne i dramatyczne momenty każdego comming outu. Musical zaczyna się przekornie - od przepychanek, stereotypowych portretów i krzywdzących obie strony haseł. Jednak jest to tylko wstęp do czegoś, co porusza do głębi: do oddania głosu każdej ze stron, by mogła opowiedzieć o tym, co się dzieje w jej sercu. W ramie komediowego musicalu znajdujemy nagle odpowiedź na lęki, bolesne wspomnienia... oraz potrzebę wyciągnięcia dłoni do najbliższych, ale dawno utraconych osób. Tych kilka historii opowiedzianych na ekranie posiada niezwykłą, terapeutyczną moc, otwierającą serca postronnym obserwatorom i wskazującą drogę tym, którzy tej drogi szukają. To uświadomienie tęsknoty i poczucia opuszczenia, które jest dobrze ukryte za tęczową flagą, a swoich praw dochodzi często w sposób gniewny, a nawet agresywny - bo być może tak bardzo bolą wspomnienia z czasów wychodzenia z szafy. Taki musical, jak właśnie "The Prom", powinien mieć osobną kategorię podczas gali wręczania Nagród Tony: "Za specjalne zasługi dla społeczeństwa". Bo otwiera serca, gasi nienawiść i pomaga zrobić pierwszy krok na drodze do wzajemnego szacunku.
   Jest jeszcze jeden aspekt, który szczególnie poruszył mnie w trakcie seansu. "The Prom" jest hołdem oddanym osobom LGBT i bardzo nie chciałabym, by inne poruszane problemy odebrały im pałeczkę pierwszeństwa. Jednak nie mogę nie zauważyć, że w tym musicalu pojawia się ktoś w rodzaju Rzecznika Praw Widza: jest nim dyrektor Hawkins, postać kreowana przez Keegana-Michaela Key. Dyrektor Hawkins to chyba pierwsza znana mi postać widza, która została zauważona, wysłuchana i potraktowana z tak ogromną czułością. Opowiada on uwielbianej przez siebie artystce o prostej, nierzadko trudnej codzienności, która znika, gdy tylko zasiadamy na widowni, a prostymi słowami utworu "We look to you" dociera do najgłębszych zakątków fanowskiego serca. Dee Dee Allen, wielka broadwayowska gwiazda, słucha tego bardzo uważnie, choć są to słowa najzwyklejszego widza. Dla mnie, osoby poświęcającej mnóstwo czasu i sił na wspieranie artystów i trochę zbyt często zderzającej się z chłodną ścianą, była to scena niezwykle poruszająca. Bo jeśli artysta potrafi przyjąć z powrotem emocje, które wywołuje i wziąć za nie odpowiedzialność, to jest to najpiękniejsze potwierdzenie słów, które padają ze sceny ze zbyt dużą beztroską: bez nas, widzów, nie byłoby teatru. Fakt, że twórcy "The Prom" postanowili w całym tym gąszczu nauki tolerancji znaleźć miejsce dla czegoś tak zapomnianego i zawstydzonego, jak stęsknione serce widza, jest dla mnie największą oznaką człowieczeństwa, które nie kończy się na pięknych songach i scenariuszu nominowanym do ważnych nagród. 
   Oprócz warstwy technicznej i emocjonalnej, filmowa inscenizacja Netflixa daje nam jeszcze możliwość obserwowania wielu fantastycznych kreacji. Choć moje serce zdobył bezapelacyjnie dyrektor Hawkins, nie jestem w stanie przejść obojętnie obok wielu postaci. Dee Dee Allen w wykonaniu Meryl Streep to soczysta, broadwayowska gwiazda, śpiewająca wspaniale, jak w żadnej poprzedniej produkcji. Towarzyszący jej James Corden jest klasą samą w sobie, przepełniony emocjami i wzbudzający zachwyt i sympatię od pierwszej sceny - choć w tym przypadku nie jest to do końca atut, ponieważ kreowany przez niego Barry to postać przechodząca przemianę z narcyza i gbura - a tutaj zostało to moim zdaniem zbyt słabo podkreślone. Za to Andrew Rannells w roli Trenta okazał się absolutnym strzałem w dziesiątkę: z jednej strony wchodzący w rolę "największego przegrywa" swojego teamu, pozostał uroczy i tryskający pozytywną energią. Pewien problem mam z postacią Angie, kreowaną przez Nicole Kidman: jej szorstki sposób bycia, który uwielbiam w innych produkcjach, tutaj sprawia, że postać wydaje się niedostępna, a relacje, w które wchodzi, nie do końca są wiarygodne. 
   Nie mogę nie wspomnieć o przyczynie całego zamieszania, czyli wcielającej się w główną rolę Jo Ellen Pellman, dla której był to filmowy debiut. Trudno jest stworzyć postać dziewczyny będącej wyłącznie ofiarą tak, by dało się ją lubić - ale w tym przypadku został osiągnięty pełny sukces. Netflixowa Emma to dziewczyna z sąsiedztwa, żyjąca w cieniu ideologicznej wojny i marząca jedynie o spokoju oraz bliskiej osobie u boku. Jest to niezwykle urocza kreacja, dająca do myślenia i zostawiająca wiele pozytywnych odczuć. Podobne odczucia budzi Alyssa (Ariana DeBose), postać szczególna z tego względu, że od początku do końca obserwujemy historię jej comming outu. Jednak to Emma jest tą, której kibicujemy najmocniej - myślę, że w pełni zasługuje na miano ikony nastoletniej osoby LGBT.
   Musical "The Prom" produkcji Netflix to niezwykłe dzieło. Czas przy nim spędzony był dla mnie jednocześnie radosny i bardzo wzruszający - mogę sobie tylko życzyć, aby każda dobra komedia, po którą sięgnę, zostawiała we mnie tak głębokie przemyślenia... oraz tak kojące uczucie obcowania z prostą, ale naprawdę dobrą Sztuką.

Popularne posty