poniedziałek, 26 października 2020

Jestem Katoliczką i nie zgadzam się na zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej. #nietylkomusical

    W obliczu ostatnich wydarzeń bardzo trudno jest mi przejść do porządku dziennego. Temat zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej powraca po raz kolejny w ciągu ostatnich lat, i za każdym razem jest coraz trudniejszy. Dla mnie jako Katoliczki i dla mnie jako Kobiety... Czy jestem za ochroną życia poczętego? Tak. I czy jestem za możliwością wyboru? Tak.
    Obecna sytuacja stawia mnie i moje sumienie w obliczu strasznego wyboru, z którego nie ma dobrego, prostego rozwiązania. I w takiej sytuacji są obecnie tysiące kobiet w tym kraju, które, tak jak ja, wierzą w Boga i chcą postępować zgodnie z Jego wolą, a jednak czują, że przez ostatnie decyzje władz, które zapadają pod hasłem ratowania życia nienarodzonych dzieci, dzieje się coś niedobrego.
    Tym tekstem chciałabym przedstawić moje stanowisko jako osoby wierzącej, chodzącej do kościoła i przeciwnej aborcji, która nie zgadza się na zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej. Mam nadzieję, że moje przemyślenia komuś pomogą, zwłaszcza, jeśli ten ktoś również wierzy i nie umie się w obecnej sytuacji odnaleźć. Jeżeli uda mi się otworzyć pole do rozmowy, będzie to mój największy sukces od dnia założenia bloga... Jakby nie patrzeć, wszystkie strony konfliktu walczą o życie. Wszyscy w pewien sposób chcemy tego samego. Więc rozmawiajmy, zanim dojdzie do wojny tam, gdzie jest ona całkowicie zbędna.




    Pierwsza rzecz, którą muszę podkreślić to fakt, że jestem za ochroną życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Bardzo wierzę w Boga i wierzę w to malutkie życie od pierwszych jego chwil - bez względu na to, jak długo "nie jest" ono człowiekiem, od samego początku jest Życiem, jest niewyobrażalnym Cudem, które należy chronić. Jednocześnie wiem, że w moim życiu było i jest mnóstwo takich momentów, gdy tej wiary jest we mnie za mało, a dużo mniejsze ciężary wydają się nie do udźwignięcia. I nie potrafię powiedzieć, jaką podjęłabym decyzję, gdyby się okazało, że moje wyczekiwane maleństwo pod sercem jest nieodwracalnie chore. Że będzie umierać w męczarniach na moich rękach. Jak wielka musiałaby być moja wiara, by powierzyć to Bogu i Mu zaufać, oddać Mu cierpienie moje i dziecka w nadziei, że On to wszystko poprowadzi w najlepszy możliwy sposób...
    Myślę o tym i nie potrafię sobie wyobrazić, że osoby, które nie wierzą w Boga, nagle tracą możliwość wyboru. Będąc w sytuacji, która sama w sobie jest straszną tragedią - bo, nie oszukujmy się, dotychczasowy kompromis aborcyjny mówił o najstraszniejszych przypadkach, jakie mogą spotkać przyszłych rodziców - tracą swoje własne "mniejsze zło". "Mniejsze zło", które staje się koniecznością, jeśli komuś brakuje wiary i właściwego wsparcia.
    Chociaż głos Kościoła w sprawie ochrony życia od zawsze był dla mnie jasny, poważnie zastanawiam się, czy takie zero-jedynkowe podejście do aborcji, jakie teraz proponuje rząd, jest zgodne z wiarą. Zwłaszcza, jeśli za punkt odniesienia bierzemy naukę Jezusa. Gdy zaczęłam samodzielnie czytać Pismo Święte, uderzyło mnie, że Jezus wcale nie był (jak od zawsze mnie uczono) przykładnym, grzecznym i pobożnym człowiekiem, którego zabili bezbożnicy - to był rewolucjonista zamordowany w imię wiary. Rewolucjonista, który nie pozwolił wymierzyć słusznej kary jawnogrzesznicy, publicznie pracował w dzień święty, w nosie miał wiele niemal odwiecznych tradycji... Jezus ponad każdym prawem i każdym grzechem stawiał miłość. I uczył, że prawo jest dla ludzi, a nie ludzie dla prawa - że wszystkie zalecenia, jakie dostaliśmy od Boga, mają nam służyć, a nie stawać się między nami kością niezgody. Czy możemy więc uznać, że Jezus popierał wolny seks i lichwiarzy, odradzał świętowanie Siódmego Dnia, a biblistów i prawników tylko wytykał palcami za trzymanie się zasad? Nie. Cytując 11 rozdział według świętego Łukasza: "Biada wam, faryzeuszom, bo dajecie dziesięcinę z mięty i ruty, i z wszelkiej jarzyny, a pomijacie sprawiedliwość i miłość Bożą. Tymczasem to należało czynić, i tamtego nie pomijać." Z tego fragmentu wynika, że Jezus nie obalał żadnego prawa, a jedynie ustawiał je w hierarchii: najpierw miłość i sprawiedliwość, a dopiero później religijne powinności. To doskonale odnosi się do obecnej sytuacji: warto odpowiedzieć sobie na pytanie, co miłujemy bardziej: prawo zakazujące aborcji, czy drugiego człowieka, któremu na tej aborcji zależy?
    Doskonale rozumiem argument, że aborcja sama w sobie też nie jest dobrym rozwiązaniem, że pozostawia ślad do końca życia. Nigdy by mi nawet przez myśl nie przeszło, aby się z tym kłócić. Jednak dostrzegam tutaj pewien szkodliwy schemat myślenia: jeśli dokonamy aborcji na dziecku, które i tak umrze po urodzeniu, będzie to dla nas trauma do końca życia. Trauma wyłącznie z powodu aborcji. A jeśli urodzimy dziecko i pozwolimy mu żyć te kilka minut, czy nawet kilka dni, będzie to prostsze... Dziecko odejdzie cicho i spokojnie, a matka z pokojem w sercu odmówi modlitwę dziękczynną za jego życie i pomimo doświadczonej straty, będzie w stanie wrócić do normalnego życia. Taki obraz wyłania się z licznych świadectw... i odnoszę wrażenie, że temu pięknemu obrazkowi brakuje tylko chórów anielskich. Pomimo, iż uważam, że większość świadectw jest niezwykle krzepiąca i potrzebna, to zdarzają się również takie, które cierpienie pokazują w złotej ramie: z jednej strony je gloryfikują, a z drugiej nie pokazują wszystkiego. To tak, jakby kobietom, które mają stracić swoje dzieci, obiecywano mistyczne doznanie... Często w najlepszej wierze, ale jednak z fatalnym skutkiem. Bo żadna utrata dziecka, czy przez aborcję, czy w wyniku jego choroby, nie może być łatwa. Każdy taki przypadek zasługuje na potraktowanie go osobno i z najwyższą wrażliwością i miłością. Tu jest potrzebna empatia, a nie prawo... W dalszej części Ewangelii według świętego Łukasza Jezus mówi: "I wam, uczonym w Prawie, biada! Bo nakładacie na ludzi ciężary nie do uniesienia, a sami nawet jednym palcem ciężarów tych nie dotykacie" (Łk 11, 46). W moim odczuciu Jezus nawołuje nas tutaj właśnie do empatii... W tych najtrudniejszych sytuacjach dla każdej kobiety nie wolno widzieć jedynie prawa.
    W zaostrzonej ustawie antyaborcyjnej jest też pewien problem, na który pół roku temu zwrócił uwagę ojciec Adam Szustak w swoim vlogu. Zachęcam do obejrzenia całego jego filmu: "Czy katolik może popierać kompromis aborcyjny?". Ojciec Szustak podkreśla tutaj, jak kruchy i trudny do utrzymania w dzisiejszym świecie był kompromis, który mieliśmy w Polsce do tej pory. W momencie, gdy zostaliśmy postawieni przed koniecznością, której większość obecnego świata nie jest w stanie zaakceptować, prędzej czy później przyjdzie ktoś, kto to obali i wtedy już nikt nie będzie się bawił w żadne kompromisy. I coś, co miało służyć ochronie życia, w rzeczywistości będzie tym, co pociągnie za sobą znacznie większą ilość żyć - również tych narodzonych. Tych, które zamykają się w chrześcijańskiej deklaracji ochrony życia "od poczęcia do naturalnej śmierci". 
    Odpowiedzmy sobie na pytanie, czy o to nam właśnie chodzi? Czy nasze "czyste sumienie" jest równoznaczne z ratowaniem niewinnych żyć? Na moim Facebooku już w czwartek zauważyłam, iż zostało uruchomione podziemie aborcyjne, które prawdopodobnie pociągnie za sobą znacznie więcej ofiar, niż kompromis aborcyjny. Kto wie, ile nielegalnych zabiegów będzie przeprowadzanych w garażowych warunkach, przez osoby, które nie mają o tym pojęcia? Nie można zamykać oczu, nie można poruszać się w świecie czarno-białym. Wiem... chcemy ratować życie. Ale ta ustawa prawdopodobnie pociągnie za sobą więcej żyć, niż jakikolwiek kompromis. 
    Moim zdaniem, jeśli zależy nam, by aborcji było mniej, pierwszą i najważniejszą rzeczą jest stworzenie rodzicom warunków do wychowywania bardziej wymagającego dziecka. Oczywiście, nowa ustawa wspomina o pomocy dla takich rodzin... Ale jest to wielki ogólnik, który każe spodziewać się raczej ruletki: ten dostanie pieniądze, ten będzie krócej czekał na rehabilitację, a ten tylko pocałuje klamkę. Jasno określony program pomocy to coś, od czego należało zacząć. A w państwie, gdzie szwankują tak podstawowe rzeczy, jak edukacja, służba zdrowia, czy kwestia adopcji, podnoszenie poprzeczki jest zwyczajnym okrucieństwem, przy którym skrócenie życia poczętego, które nie ma szans przetrwać w tym świecie, faktycznie wygląda jak akt łaski.
    W zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej nie widzę działania zgodnego z wolą Boga... i nie wierzę w taki Kościół, który stawia prawo ponad człowiekiem. Tam, gdzie należę, chcę widzieć miłość nie tylko do Boga, ale i do bliźniego. I są miejsca, gdzie tak faktycznie jest. Spotkałam na swojej drodze wspaniałych Kapłanów przez duże "K", którzy uczą tolerancji, bez względu na poglądy i różnice (w tym orientację seksualną) i z ambony nawołują, aby aborcja była rozliczana sumieniem, a nie prawem. Ale są też tacy kapłani, którzy widzą tylko prawo i zapominają o miłości. Myślę, że nie można myśleć o Kościele przez pryzmat albo jednych, albo drugich. Jesteśmy teraz w trudnym momencie dziejów - gdy dzięki Internetowi wszyscy jesteśmy ze sobą tak blisko, jak jeszcze nigdy i musimy od nowa nauczyć się ze sobą żyć. Musimy poszerzyć nasze granice tolerancji i musimy wierzyć, że jesteśmy w stanie żyć obok siebie i szanować nawzajem naszą inność. Bóg to wszystko widzi i ufam, że doprowadzi nas do lepszego momentu, niż jesteśmy obecnie.
    Ta cała sytuacja jest dla mnie, osoby wierzącej, bardzo trudna. Zmusza się mnie, bym wspierała stronę, po której padają hasła bardzo mnie krzywdzące i absolutnie niezgodne z tym, w co wierzę. Już poprzednio wokół ustawy narosło wiele mitów i wiele kłamstw, które stawiały w niekorzystnym świetle nie władze, ale walczące kobiety, i tak bywa również teraz. W tym wszystkim muszę pozostawać w ciągłym kontakcie z Bogiem, a także z ludźmi, którzy w spokojny i rzeczowy sposób dzielą się ze mną swoimi przemyśleniami. Codziennie zastanawiam się, czy na pewno dobrze postępuję, a będąc z moimi poglądami tu, gdzie jestem teraz, czuję się podwójnym zdrajcą - zdrajcą kobiet, bo chodzę do kościoła, i zdrajcą Kościoła, bo nie popieram zaostrzenia ustawy. Czekam, aż to wszystko się skończy, wspieram, kogo mogę... i modlę się.
    Modlę się o prawo do aborcji.

sobota, 3 października 2020

Musical vs. oryginał: "Zakonnica w przebraniu"

Po dwóch wizytach w Teatrze Rozrywki na "Zakonnicy w przebraniu" przyszedł czas na poznanie historii Deloris van Cartier w jej oryginale filmowym. Poznawanie pierwowzoru ulubionego musicalu i odkrywanie nowych twarzy moich ulubionych postaci zawsze jest dla mnie genialną zabawą - zwłaszcza, jeśli musical nie jest odwzorowany jeden do jednego. Dopisanie piosenek do tego, co już raz zostało opowiedziane, bez odniesienia do współczesnej kultury i bez puszczenia wodzy wyobraźni jest, umówmy się, trochę nudne... Odkopanie starej historii i zamienienie jej w musical to coś dużo więcej: spojrzenie na opowieść z perspektywy czasu i wydobycie z niej tego, na co zabrakło miejsca pierwszym twórcom. Każda historia opowiedziana od nowa otrzymuje coś nowego, coś świeżego... Tym bardziej cieszę się, że pomiędzy musicalową "Zakonnicą" w reżyserii Michała Znanieckiego a filmem z Whoopi Goldberg z 1992 roku tych różnic trochę się pojawiło, i choć nie mają one większego znaczenia w kontekście głównej historii, to jednak pozwalają ujrzeć wiele wątków w zupełnie nowym świetle.



    Zapraszam do lektury mojego zestawienia musicalu z filmem! A ponieważ część omawianych przeze mnie wątków zawiera spoilery, są one opisane i znajdują się na samym dole, aby nie psuć radości z oglądania spektaklu czy filmu osobom, które ich jeszcze nie widziały. ;)

Nazwisko Deloris


    Jest to drobna różnica, a właściwie ciekawostka: w pierwszej scenie w filmie, w której widzimy młodziutką Deloris w Akademii Świętej Anny, siostra nauczycielka zwraca się do niej "Deloris Wilson". W dalszej części filmu mamy już "Deloris van Cartier", podobnie, jak w musicalu. Z tym, że w musicalu nazwiskiem "van Cartier" nazywa Deloris osoba, która znała ją ze szkoły. Możemy zatem przypuszczać, że w filmie piosenkarka posługiwała się pseudonimem lub była wcześniej mężatką - ale nie jest to wyjaśnione i w zasadzie nie ma większego znaczenia.

Miejsce akcji


    Jest to jeden z tych elementów obydwu dzieł, które pochodzą z kompletnie różnych parafii. Pierwotnie były to okolice zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, najpierw Reno w stanie Nevada, gdzie mieszkała Deloris, a następnie klasztor karmelitanek pod wezwaniem św. Katarzyny w San Francisco (które znajduje się w sąsiednim stanie Kalifornia). Natomiast akcja musicalu przenosi się na wschodnie wybrzeże, do Filadelfii - jest to miasto znajdujące się dokładnie pomiędzy Nowym Jorkiem a Waszyngtonem. Tam żyła główna bohaterka i tam znajdował się klasztor pod wezwaniem Matki Bożej Królowej Aniołów.  

Dwa oblicza kochanka-mordercy


    Tworząc analizę porównawczą, raczej trudno jest posługiwać się jednym nazwiskiem tej postaci, ponieważ w każdej z tych odsłon historii nosił on inne: w filmie kochanek Deloris nazywał się Vince LaRocca, zaś w musicalu znany był jako Curtis Jackson. A to dopiero początek różnic.
    Vince LaRocca był właścicielem kasyna w Reno, w którym występowała Deloris. W toku akcji poznajemy z grubsza jego kryminalną kartotekę i dowiadujemy się, iż ma on na swoich usługach zapewne sporą grupę osób, sprawujących różne ważne urzędy. Na co dzień ma obok siebie dwóch - Joego i Willy'ego, z których pomocą usuwa niewygodnych świadków. A w tym wszystkim pozostaje osobą głęboko wierzącą: chodzi do spowiedzi, przesyła hojne datki na Kościół oraz przejawia duży respekt przed sutanną i habitem. 
    A teraz poznajcie Curtisa Jacksona. Choć musical raczej skąpo opisuje jego mroczne poczynania, otrzymujemy w zamian znacznie bardziej, niż w filmie, krwisty wizerunek postaci: cyniczny, chłodny i kompletnie pozbawiony skrupułów. W spektaklu nie pada ani słowo o handlu narkotykami, a mimo to patrząc na Curtisa, jesteśmy gotowi uwierzyć w każdy grzech i każdą zbrodnię, które mogłyby wydarzyć się z jego winy. Oprócz tego mrocznego bossa w garniturze mamy również czwórkę jego bliskich współpracowników - a w zasadzie trójkę, jeśli odliczyć Erniego, który bardzo szybko ponosi konsekwencje swojej wizyty na komendzie. 
    Każde z tych dwóch rozwiązań fajnie wygląda w swojej konwencji, choć ja bardziej skłaniam się ku musicalowemu Curtisowi - jest on zdecydowanie bardziej wyrazisty i skonstruowany z większą ilością szczegółów. Amerykańska naiwność, z jaką został przedstawiony Vince oraz jego ferajna to zdecydowanie nie mój typ humoru.
 

Tryb życia w klasztorze


    Myślę, że musicalowa Deloris, choć znajdowała się w zdecydowanie niekomfortowej dla siebie sytuacji, nie miała aż tylu powodów do narzekań, co Deloris filmowa. Na scenie widzimy nieudolne próby podporządkowania piosenkarki regułom życia zakonnego, i to jest w zasadzie największy problem... Tymczasem w filmie gwiazda musi szorować podłogi, polerować ławki w kościele, pielić grządki, zajmować się robótkami ręcznymi i zapewne robić jeszcze milion innych rzeczy, na które wcale nie ma ochoty. W tej sytuacji Deloris z musicalu, która miała wychodzić z celi jedynie na posiłki, mogła właściwie traktować zamknięcie w klasztorze jak wakacje. 
    Patrząc z tej perspektywy, myślę, że naprawdę niewiele brakowało, aby Deloris była w musicalu mocno niedopracowana... Na szczęście, ta postać ma wyraźne ADHD oraz pociąg do alkoholu, zabawy i skąpych ciuszków. Trudno nie uwierzyć, że sam fakt bycia w miejscu zdominowanym przez surowe zasady jest dla niej nie do zniesienia.

Kontekst szkoły katolickiej


    Oczywiście, w musicalu jest wspomniane co najmniej dwa razy, że Deloris była uczennicą sióstr katolickich. Jednak ja, dzięki pierwszej scenie filmu - która przedstawia niepokorną dziewczynkę strojącą sobie żarty z nauczycielki w habicie - spojrzałam na całą tę postać zupełnie inaczej. Dziewczynka z filmu, która szukała uwagi i wyłamywała się z reguł, narażała się na surowe spojrzenia i przykre uwagi od sióstr. Tak więc później, gdy stanęła przed surowym obliczem Matki Przełożonej, musiała przeżyć bardzo trudny powrót do przeszłości.
    Uważam, że musical wystarczająco ukazuje przeszłość Deloris i nie ma nic, co należałoby dodać. Przede wszystkim dlatego, że kompletnie nie sprawdziłoby się to na scenie, gdzie możliwości są ograniczone. Ale jednak cieszę się, że uzupełniłam sobie moją wizję musicalu obejrzeniem filmu - dzięki temu pod maską twardej, niezależnej baby, zobaczyłam kogoś, kto nosi w sobie żal i nie chce wracać do tego, co było złe.

Kreacje zakonnic


    Choć charaktery zakonnic ze sceny są zbliżone do ich filmowych pierwowzorów, zauważyłam, że libretto musicalu szczególnie wyróżnia tylko Matkę Przełożoną oraz Marię Robert. Pozostałe zakonnice otrzymują znacznie mniej uwagi, a jeśli już, ich charaktery są uproszczone do jednej głównej cechy, i to na aktorkach i reżyserze leży obowiązek, aby wydobyć z nich życie. Szczególnie źle potraktowana przez libretto wydaje mi się Maria Patryk. W filmie otrzymała ona znacznie więcej uwagi i nie była tylko "tą zakonnicą przy tuszy" - to była wspaniała i radosna postać, której wygląd jedynie podkreślał ciepłą osobowość i wywoływał ogromną chęć, by się do niej przytulać. Z kolei w musicalu Maria Patryk jest siostrą-łakomczuszką, a jej miły charakter zepchnięto na drugi plan. I pomimo, że Marta Tadla, która kreuję Marię Patryk w Chorzowie, wyciągnęła ze swojej postaci tyle dobroci i słodyczy, ile tylko można z tej postaci wyciągnąć, jestem niepocieszona, że moja ulubiona siostra z filmu została przez librecistę trochę wepchnięta w szereg.
    Z drugiej strony, całkiem ciekawe oblicze wyłoniło się z niewidocznej dotąd Marii Łazarz: stała się ona najbardziej pechową zakonnicą w historii, a do klasztoru wstąpiła, aby uniknąć tragicznego losu całej swojej rodziny. Pomimo surowości, jaką pokazała na pierwszej próbie z Deloris, libretto (oraz niezastąpiona Anna Ratajczyk) wydobyło z niej mnóstwo ciepła oraz gościnności, których nie było widać w filmie. 
    Siostrą, która dostała małą, ale bardzo odświeżającą rolę, jest Maria Marcin z Tour. W zasadzie nawet nie przypominam sobie, by jej imię padło w filmie, jednak w musicalu stała się ona prawdziwą perłą. Żyjąca w swoim świecie, była głosem serca całego zakonu, a w chwili zagrożenia potrafiła zachować zimną krew, a nawet wykazać się ogromnym sprytem.


Od tego momentu zaczynają się spoilery. Jeśli jeszcze nie znasz "Zakonnicy w przebraniu" i nie chcesz psuć sobie niespodzianki, zjedź na sam dół, aby przeczytać podsumowanie.


Eddie Sauther


    Jedna z najciekawszych postaci musicalowych początkowo była kimś zupełnie innym. Oryginalny Eddie Sauther to typowy amerykański glina, ani zbyt nieśmiały, ani zbyt pewny siebie, którego w dodatku wcześniej nic nie łączyło z Deloris. To opiekun głównej bohaterki, bardzo profesjonalny i zaangażowany w swoje zadanie. Bardzo polubiłam takiego Eddiego, jednak nie zmienia to faktu, że gdybym miała wybierać, bez wahania wskazałabym kreację musicalową. 
    Zacznijmy od tego, że musicalowi Eddie i Deloris znają się z liceum. Przypadkowo spotykają się po latach, gdy Deloris wbiega na komendę, aby opowiedzieć o morderstwie, którego była świadkiem. W tym momencie dowiadujemy się dwóch kluczowych rzeczy: że policjant w czasach szkolnych był zakochany w koleżance, i że ze względu na to, iż na jej widok zaczynał się jąkać i gęsto pocić, był przez nią nazywany "Mokrym Eddiem".
    Musicalowemu Eddiemu zdecydowanie brakowało zimnej krwi i zaradności swojego filmowego pierwowzoru. Przynajmniej na początku, ponieważ postać ta przechodzi dużą przemianę, a finalnie zdobywa swoją szkolną miłość. W takiej odsłonie jest to prawdziwa ozdoba tej historii.

Maria Robert


    Kolejna z postaci, która otrzymała zupełnie nowe życie. Na ekranie widzieliśmy młodziutką zakonnicę, zapewne nowicjuszkę, która jednak podjęła świadomą decyzję o poświęceniu życia Bogu, choć czuła się nieco bardziej niepokorna od swoich sióstr. Z kolei Maria Robert w musicalu była podrzutkiem wychowanym w murach klasztoru. Sprawowała funkcję postulantki, czyli niewyświęconej kobiety, która dopiero rozważa złożenie pierwszych ślubów. 
    Pomimo, iż obie Marie Robert są do siebie bardzo podobne, to cel ich drogi jest zupełnie inny. Wersja sceniczna wprowadza nowy wątek, w którym dziewczyna, która nie zna innego życia, niż to zakonne, zastanawia się, ile straciła i czy jest szansa, że jeszcze kiedyś zasmakuje wolności. Bardzo pomaga jej w tym Deloris - moim zdaniem, to naprawdę piękne rozwinięcie przyjaźni tych dwóch kobiet i sprawia, że historia ma zupełnie inny wydźwięk.

Rozwiązanie konfliktu


    Tutaj zarówno w filmie, jak i w musicalu, wszystko kończy się tak samo: zły kochanek zostaje aresztowany, a Deloris, nareszcie wolna i bezpieczna, postanawia towarzyszyć swoim siostrom w występie przed papieżem. Ale, oczywiście, do tego szczęśliwego finału prowadzą dwie, bardzo kręte i zupełnie różne drogi.
    W obu przypadkach Deloris zostaje zdemaskowana, a sługusy jej kochanka wyruszają po nią do klasztoru. Jednak w filmie kobieta zostaje porwana razem z Marią Robert. Młodej zakonnicy udaje się uciec i dzięki temu Eddie Sauther oraz cały zakon mogą ruszyć na pomoc - w tym celu ładują się do prywatnego śmigłowca i lecą do sąsiedniego stanu, aby szukać Deloris. Tam też natrafiają na Vince'a, który grozi piosenkarce pistoletem.
    Libretto musicalu nie przewiduje wędrowania po ulicach Filadelfii, bo tutaj pomocnicy Curtisa przebierają się w habity i wkradają do klasztoru, gdzie rozpoczynają pościg za przerażonymi zakonnicami. W finale pościgu znikąd pojawia się Curtis i bierze jako zakładniczkę Marię Robert. Gdy Deloris wychodzi z ukrycia, aby ratować przyjaciółkę, wszystkie zakonnice stają przy niej murem. Curtis, choć nie tak bogobojny, jak Vince, jest zaskoczony zachowaniem kobiet, i to opóźnia jego reakcję. 
    Sytuację w obu przypadkach ratuje Eddie, który postrzela kochanka-mordercę, a następnie go aresztuje.
    W mojej ocenie finał filmu jest znacznie bardziej brawurowy i komediowy, niż musical, jednak to w musicalu nagromadzone jest o wiele więcej emocji. Jest pokazane wzajemne wsparcie sióstr, przemiana Deloris, jest też mnóstwo refleksji nad przyjaźnią oraz bliskością z drugim człowiekiem. Musical pozostawia poczucie, że Deloris, osoba bardzo do tej pory samotna, zdobyła nową, kochającą i wspierającą ją rodzinę. Jak na komedię, jest to niezwykle wzruszający moment, przy którym na obu moich wizytach w Rozrywce musiałam ocierać łzy. 



PODSUMOWANIE


Kiedy wiem, że jakiś musical posiada swój pierwowzór w literaturze, filmie, czy gdziekolwiek indziej, zawsze mam ogromną potrzebę sięgnięcia głębiej. Nie po to, by wybierać, co jest lepsze - nie wierzę, że można ocenić je na jednoznacznie lepsze lub gorsze - ale po to, by wyciągnąć z poznanej musicalowo historii wszystko, co tylko się da. Z ciekawości, albo też z chęci głębszego poznania psychologii postaci. W przypadku "Zakonnicy w przebraniu" czuję, że bardzo ciekawie jest wiedzieć, że Curtis czasem nazywa się Vince, że Maria Robert naprawdę mogła mieć powołanie, a akcja dzieje się równocześnie na dwóch wybrzeżach Stanów Zjednoczonych. Czuję również, że bardziej rozumiem niechęć Deloris do klasztoru, a postać Eddiego Sauthera wywołuje jeszcze większy uśmiech na mojej twarzy. Trochę zabrakło mi w filmie Hiszpana Pablo, a w musicalu Marii Patryk, która jest żywą endorfiną, a nie zakonnym łasuchem. Jednocześnie czuję, że ani trochę nie robi mi różnicy, czy Deloris była ciemnoskóra, albo, czy Matka Przełożona jeździła na wózku. Czuję, że spędziłam kolejne godziny z tym wspaniałym musicalem i że jest mi on jeszcze bliższy, niż wcześniej. Wciąż mam przed sobą odkrywanie kolejnych perełek playlisty i zapamiętywanie nowych gagów. Moja przygoda z "Zakonnicą w przebraniu" jest w pełnym rozkwicie... a gdy za jakiś czas się skończy, ustępując miejsca kolejnemu wspaniałemu dziełu, pozostawi po sobie mnóstwo pięknych wspomnień.


----------------------------------------------------------------------------
Znajdź mnie na Facebooku!  →  Spojrzenie na Musical
Jeśli spodobał Ci się wpis, wesprzyj mnie!  →  Patronite

Popularne posty