czwartek, 11 kwietnia 2019

"Deszczowa Piosenka" - moja najpiękniejsza przygoda z Teatrem Muzycznym ROMA

   - Jest rok 1927 i telefony komórkowe nie zostały jeszcze wynalezione, natomiast filmy kręcimy tutaj my, nie państwo. 
  Taki pamiętny komunikat, wygłaszany głosem Wojciecha Paszkowskiego, rozbrzmiewał kiedyś przed każdym spektaklem wystawianym popołudniami i wieczorami na Dużej Scenie Teatru Muzycznego ROMA. Jednak dla mnie bardzo rzadko oznaczał on początek wspaniałej przygody z musicalem - ponieważ taka przygoda trwała zazwyczaj już od samego rana. Choć sam spektakl - gwóźdź programu każdej z moich wypraw do Warszawy - trwał trzy godziny, to jednak drugie tyle spędzało się w tamtym czasie przy wyjściu służbowym, zdobywając zdjęcia, autografy i nawiązując pierwsze znajomości musicalowe.
   Czasy tak zwanej "romomanii", pomimo, iż w moim życiu naprawdę wiele się zmieniło, wspominam niezwykle ciepło i rzewnie. To właśnie w Romie po raz pierwszy zaczęłam uprawiać na naprawdę dużą skalę "chodzenie kilka razy na ten sam spektakl" (w przypadku "Deszczowej Piosenki" mój wynik to siedem spektakli - w tamtych czasach wydawało się to naprawdę dużo), zobaczyłam każdego występującego w tej produkcji artystę, a samego spektaklu nauczyłam się w zasadzie na pamięć, scena po scenie. W dodatku w tamtym czasie wokół Romy utworzył się nieoficjalny fanklub pełen genialnych ludzi, których spokojnie mogłam nazywać moją drugą rodziną. Ponieważ nigdy nie mieszkałam w Warszawie, wypady na "Deszczową" planowałam z dużym wyprzedzeniem i zawsze były to ogromne wydarzenia, do których odliczało się każdą godzinę. Tak... gdy myślę o Romie za czasów "Deszczowej Piosenki", mam przed oczami jedną z najpiękniejszych przygód mojego życia.
   Jeśli chodzi o sam musical, do tej pory należy on do jednych z moich najbardziej ukochanych. Opowiada on historię pary znakomitych artystów kina niemego - Liny Lamond i Dona Lockwooda - którzy są u szczytu kariery i nagle stają przed koniecznością wpasowania się w nową, dźwiękową rzeczywistość kina. Szybko okazuje się, że nie oznacza to (jak naiwnie sądził R.F. Simpson) kręcenia tego samego, "tyle, że z gadaniem", bo oprócz konieczności solidnej pracy aktorów nad dykcją, pojawia się jeszcze jeden problem: okazuje się, że niektórzy artyści posiadają, po prostu, wybitny antytalent, jeśli chodzi o zadania wymagające użycia aparatu mowy. Taki motyw pojawia się w wielu innych produkcjach - między innymi w moim ukochanym "Bulwarze Zachodzącego Słońca" - jednak tutaj staje się raczej tłem do stworzenia wspaniałej komedii. Pierwsze "starcie" realizatorów kina niemego z dźwiękiem jest jedną z najzabawniejszych scen musicalowych, jakie znam: problem mówienia do mikrofonu, ciągnących się wszędzie kabli oraz faktu, iż na taśmie znajdują się nie tylko piękne kwestie aktorskie, ale też na przykład skrzypienie kostiumów, czy zbyt głośne pocałunki - oto, z czym próbują poradzić sobie postacie "Deszczowej Piosenki" i co za każdym razem bawiło mnie do łez. Nie wspominając o wielu kultowych wręcz figurach i sekwencjach, które regularnie pojawiają się nawet we współczesnej kulturze... Choćby w chorzowskim "Bulwarze Zachodzącego Słońca" pojawia się krótkie odegranie scenki, w której Cosmo Brown szamoce się ze szmacianym manekinem.
   Jeśli chodzi o pielęgnowaną przeze mnie i moich znajomych spuściznę "Deszczowej Piosenki" w wersji Teatru Roma, są to przede wszystkim teksty Liny Lamond: do moich ulubionych należą "To ja dostałam tortem w facjatę!", "Jestem gwiazdą na kinowym firmamamcie"... no i klasyk nad klasykami, czyli: "A co ja jestem, GUPIA?!". Na porządku dziennym jest również stwierdzenie, że trzeba kogoś z czegoś "wylaminować", a pełen oburzenia okrzyk "A w dupie mam godność!" to absolutnie uniwersalna puenta każdej poważnej rozmowy. Oczywiście, cytaty te nie posiadałyby swojego linowego wydźwięku, gdyby nie były wypowiadane piskliwym i bardzo głośnym tonem. Miny ludzi na ulicy - bezcenne.
   Oglądanie po kilka razy podwójnej, a miejscami nawet potrójnej obsady przyniosło, oczywiście, każdej osobie z naszej "Romodziny" (jak w tamtych czasach oficjalnie o sobie mówiliśmy!) jego własny, gorąco wyczekiwany dream team. Ja również taki posiadałam, i choć nigdy nie udało mi się otrzymać w stu procentach takiej właśnie obsady, moje podium najlepszych kreacji w romowej "Deszczowej Piosence" wyglądało następująco:


Don Lockwood - Tomasz Więcek
Cosmo Brown - Paweł Kubat
Kathy Selden - Ewa Lachowicz
Lina Lamond - Basia Kurdej-Szatan
R.F. Simpson - Kuba Szydłowski
Roscoe Dexter - Paweł Strymiński
Nauczyciel dykcji - Tomasz Pałasz
Tenor - Wojciech Socha
Miss Dinsmore - Anna Sztejner




   W przypadku większości postaci przyjmowałam każdą z obsad z niemal takim samym entuzjazmem, jednak do dziś pamiętam wspaniałe kreacje Tomasza Więcka (którego poznałam dzięki właśnie temu spektaklowi, a który obecnie jest dla mnie bardzo ważnym artystą), Wojciecha Sochy (jego piękny głos brzmiał, jakby faktycznie pochodził z lat 20-tych, czym tworzył na scenie niesamowity klimat) oraz Pawła Strymińskiego (który w tamtych czasach dał mi się poznać jako żywa, sceniczna endorfina i z którego pracy ja sama zbierałam mnóstwo fantastycznej energii). Co jeszcze jest dla mnie ważne - to właśnie ten spektakl wykształcił we mnie miłość do uwertur, które są niemal od początku do końca tańczone i których zadaniem jest podarowanie widzom przedsmaku tego, co będzie działo się na scenie przez następne kilka godzin. Do dziś uważam, że oszczędnie zaaranżowana, czy wręcz pusta scena podczas pierwszych minut spektaklu jest czymś pomiędzy marnotrawstwem a zbrodnią - choć (nad czym szczególnie ubolewam) uwertury są w dzisiejszych czasach wypierane przez openingi i teatry mają coraz mniejsze pole do popisu.
   Myślę, że gdyby nawet jakiś teatr sięgnął znów po "Deszczową Piosenkę", nigdy nie udałoby się już odzyskać wspaniałej atmosfery, jaką prawie siedem lat temu stworzył Teatr Muzyczny ROMA. Wyraźnie było czuć, że jest to spektakl, który artyści chcą razem tworzyć i w który wkładają całe swoje serce. W dodatku cała otoczka tego z pozoru mało ciekawego musicalu, była po prostu pokarmem dla wyobraźni. Odnoszenie się do musicalu w codziennych rozmowach, robienie personalizowanych prezentów dla ulubionych aktorów... a nawet zwykły spacer po krótkiej ulewie - to wszystko urastało do rangi święta. Obecnie wciąż próbuje się tworzyć nowe, wyjątkowe musicale, i często udaje się to z powodzeniem... Jednak ja uważam, że tak samo, jak nowych superprodukcji, potrzebny nam jest powrót tego, co już było. Musical jako gatunek wydaje się powoli przestawać rozumieć sam siebie - a spacer po Złotym Wieku i poświęcenie uwagi "odgrzewanym kotletom" może pozwolić nam odpowiedzieć na niejedno z rodzących się w naszych głowie pytań. Pięć lat temu ze sceny Teatru Muzycznego ROMA zniknęło wspaniałe dzieło, które dla mnie osobiście było jedną z najważniejszych musicalowych lekcji. Do klasyki tego gatunku sięgam od tamtego czasu regularnie - i niezmiennie marzę o tym, że ta właśnie klasyka zainteresuje nie tylko mnie, ale i polskich twórców musicalu, którzy od czasu do czasu zawalczą o jeden z tych magicznych tytułów i zaproszą nas do sentymentalnej podróży do samego serca musicalu.



1 komentarz:

  1. Świetnie się czyta Twoje teksty. Dzięki za kolejną ciekawą relacje z super wydarzenia. Czekam na kolejne!

    OdpowiedzUsuń

Popularne posty