Teatr Muzyczny w Łodzi przez wiele lat specjalizował się głównie w operetkach. Tytuły takie, jak "Skrzypek na dachu" czy "Człowiek z La Manchy" noszą ślady konwencji klasycznej, przede wszystkim ze względu na zespół, kształcony właśnie w tym kierunku - w kierunku sceny klasycznej. Co jednak, jeśli tego typu grupa twórców postanowi wziąć na warsztat rock-operę?
"Jesus Christ Superstar", bo o tym tytule mowa, powstał chyba po to, by zaskakiwać. Tematyka pasyjna, w której pobrzmiewa prawdziwa nauka Jezusa Chrystusa, przyciąga do teatrów ludzi absolutnie każdego wyznania, a ukazanie Judasza z ludzką twarzą, czy opowieść o platonicznej miłości Marii Magdaleny do Mesjasza, spotkało się z aprobatą samego Jana Pawła II.
źródło obrazka |
Niestety, pomimo ogólnego dobrego wrażenia, spektakl pozostawia odczucie, jakby jego potencjał nie został do końca wykorzystany.
Jednym z najważniejszych elementów musicalu jest uwertura, stanowiąca kwintesencję tego, co przez kolejne kilka godzin będzie się działo na scenie. Bardzo mile widziany jest taniec, którego tym razem zabrakło. Zamiast niego na scenie widzimy grupkę ludzi, zapewne wyznawców Jezusa Chrystusa - o czym świadczy ich transparent o treści "JESUS WE ♥ YOU" - która zostaje rozbita przez służby specjalne. Trochę szkoda, ponieważ podniosłość muzyki w tych pierwszych minutach może zostać wykorzystana w naprawdę fajny sposób. Wystarczyłaby odrobina wyobraźni oraz grupa dobrych tancerzy, których w Teatrze Muzycznym w Łodzi przecież nie brakuje.
Scenografia jest odzwierciedleniem treści i charakteru spektaklu: przedstawia surową, ciemną przestrzeń, którą wypełnia głównie metalowa antresola oraz podtrzymujące ją dwie ściany. Jednak tym, co wpływa na wygląd sceny, jest przede wszystkim światło: klubowe lampy w Świątyni, niebieska poświata padająca na Kajfasza i jego "biuro", reflektor oświetlający artystę wykonującego swój solowy numer. Zabieg realizowany jest konsekwentnie od początku do końca i ciekawie komponuje się z opowiadaną historią.
źródło obrazka |
Zdecydowanie najsłabszym elementem przedstawienia jest choreografia. Patrząc na sekwencję składającą się z unoszenia rąk, czterech kroków i klaskania, zapomina się, że jednym z największych atutów Teatru Muzycznego w Łodzi jest profesjonalny zespół baletowy. A i aktorzy-śpiewacy nie są urwani z choinki, co udowadniają wybornie w innych produkcjach. W mojej ocenie winę za wątłą stronę taneczną ponosi choreograf - artyści nadrabiali, czym mogli.
Co z tym językiem?
O dziwo, fakt, iż spektakl wykonywany jest w języku angielskim, nie jest specjalnie rażący. W programie "Jesusa" wśród realizatorów wymieniono "lektora języka angielskiego" - jego praca jest zauważalna i moim zdaniem zasługuje na ogromną pochwałę. Ponadto nad sceną znajduje się wyświetlacz z polskimi napisami dla tych, którzy mają trudność ze zrozumieniem oryginalnego tekstu. To ostatnie ma również dodatkową zaletę: pozwala śledzić akcję nawet wtedy, gdy niedopracowane nagłośnienie utrudnia zrozumienie słowa śpiewanego (jak to się parokrotnie zdarzyło na moim spektaklu).
Na pierwszym planie
Jak już pisałam wcześniej, "Jesus Christ Superstar" stawia przed operetkowym Teatrem Muzycznym w Łodzi zupełnie nowe zadania, i choć artyści etatowi spisują się na medal, to jednak zastanawia mnie, czy spektakl wybroniłby się bez aktorów występujących gościnnie.
W rolę Marii Magdaleny, oprócz dobrze znanej Łodzianom Emilii Klimczak, wciela się Agnieszka Przekupień - i to właśnie ją mogłam podziwiać na sobotnim spektaklu. Jest to z pewnością jedna z najzdolniejszych artystek musicalowych młodego pokolenia, a jej "I don't know how to love him" było perełką całego pierwszego aktu. Jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że cały potencjał drzemiący w Marii Magdalenie pozostał głęboko ukryty, a na scenie widziałam po prostu Agnieszkę - zaangażowaną i fenomenalną wokalnie, ale cały czas Agnieszkę, z jej własnym bagażem życiowym. Rola Marii w spektaklu ogranicza się do kilku scenek, w kilku kolejnych owa postać jest zaledwie tłem. Jednak jej przeszłość oraz zaangażowanie w działalność Jezusa powinny zawierać ogromny i różnorodny ładunek emocjonalny. Doskonale widać to w kreacji Renée Castle z 2000 roku. Tymczasem w Agnieszce obserwowałam reakcje: smutno-wesoło-wesoło-smutno-wesoło-smutno. Jednak poza brakiem "czegoś więcej", kreacja ta bardzo mi się podobała.
Takie właśnie "coś więcej" możemy zobaczyć w Judaszu, w którego wciela się brawurowo Tomasz Bacajewski. Choć momentami obserwowało się w nim pewne brnięcie w formę - zwłaszcza w scenie śmierci, w której pewne gesty były zbyt szerokie, nawet jak na musical - to jednak ciężko mi znaleźć w całym spektaklu postać, która wywołała we mnie więcej emocji. Moim niepodważalnym faworytem jest scena aresztowania Jezusa, gdy Judasz uświadamia sobie, co uczynił i zsuwa się po ścianie w wyrazie rozpaczy i bezradności. Trudno to uchwycić, gdy na przodzie znajduje się Jezus otoczony dziennikarzami, jednak ja miałam szczęście, że w tym jednym, właściwym momencie moją uwagę przykuł drugi plan. I dla tej krótkiej sceny, dla gwałtownego uświadomienia sobie głębokości psychologicznej Judasza, przeżycia z nim skruchy i rozpaczy z powodu zdradzenia przyjaciela, jestem w stanie pojechać na spektakl raz jeszcze. A potem kolejny raz. I znowu. Aż do jego zdjęcia - jeżeli tylko w obsadzie znajdować się będzie Bacajewski.źródło obrazka |
Mały-Wielki Jezus
Idealnie jest, gdy dwie najważniejsze postacie - w tym przypadku Jezus oraz Judasz - nie przyćmiewają jedna drugiej, a wzajemnie się uzupełniają. Tak jest w przypadku duetu Marcina Franca i Tomasza Bacajewskiego. Po obu panach widać nie tylko doskonały warsztat aktorski, ale i szczególne porozumienie - może jest ono efektem profesjonalizmu, a może przyjaznych prywatnych stosunków między artystami. A może jednego i drugiego.
Marcin Franc jako Jezus to temat na osobną recenzję - trudno w kilku słowach opisać ambiwalentny odbiór jego kreacji. Mamy tu bowiem idącego na śmierć Mesjasza, który jest - nie bawiąc się w eufemizmy - gówniarzem. Zagubionym, zbuntowanym dzieciaczkiem, który porywa tłumy chyba tylko dzięki obiecankom wpływowego tatusia. Z drugiej strony, słysząc głos Marcina - ten GŁOS, który zapewne zrobiłby oszałamiającą karierę nawet na Broadwayu - dochodzę do wniosku, że jest on jedynym słusznym odtwórcą roli Jezusa. Warto dodać, że mamy tu do czynienia nie tylko z talentem, ale i rzetelnym warsztatem: Marcin jest absolwentem Akademii Muzycznej w Gdańsku, a obecnie studiuje aktorstwo na warszawskiej Akademii Teatralnej. Gdyby tylko był starszy o jakieś dziesięć lat, jego Jezus z pewnością przyćmiłby legendę Marka Piekarczyka.
Zachwycają na drugim planie
Jednym z pierwszych "mocnych uderzeń" po Tomaszu Bacajewskim, Marcinie Francu i Agnieszce Przekupień, jest Kajfasz, o głosie tak mrocznym i głębokim, że na jego dźwięk włosy stają dęba na głowie. Właścicielem tego niezwykłego głosu jest Paweł Erdman, artysta występujący regularnie na scenie łódzkiego Teatru Muzycznego. Jego postać w zasadzie zarysowana jest płytko, rzec by można - łopatologicznie. Poza tym, że jest on człowiekiem u władzy, który nie cofnie się przed niczym, by uratować swoją pozycję, raczej niewiele można o nim powiedzieć. Jednak w kontekście całego spektaklu jest to zdecydowany plus, ponieważ Kajfasz ma w całej sztuce jedno, bardzo proste zadanie: doprowadzić do śmierci Chrystusa.
Nieco bardziej skomplikowaną postacią jest Piłat - w tej roli Tomasz Rak - który, choć z pozoru wyraża chęć ocalenia Jezusa, wydaje się raczej nim bawić. Jak kot, który złapał myszkę i dręczy ją, zanim zagryzie ją swymi ostrymi zębami. Rak tworzy wyjątkową kreację zimnego i bezczelnego pyszałka, kolejnego po Kajfaszu szczura korporacyjnego. Posiada on swojego asystenta, który z takim samym lodowatym perfekcjonizmem wypełnia obowiązki w biurze, jak i nosi za szefem kije golfowe. Słowem: trudno doszukiwać się w łódzkim Piłacie postaci pozytywnej.
Nie inaczej jest w przypadku Króla Heroda - kolorowej, roztańczonej drag queen (wyśmienita rola Nicoli Palladiniego). Owa postać nie została stworzona po to, by szydzić z Mesjasza; ona komentuje sama siebie, a wraz z nią czynią to pluszowe zwierzaczki - czyli zespół baletowy teatru - wykonujące jeden z nielicznych przyjemnych dla oka numerów choreograficznych. Lekkość i śmieszność tej sekwencji okazują się przyjemnym "złapaniem oddechu" przed kolejnymi, coraz trudniejszymi emocjonalnie scenami.
Bardzo dobrym wokalem może pochwalić się dzisiejszy Szymon Zelota - Rafał Łysak. Artysta, który nie tylko pięknie śpiewa, ale też wyróżnia się niesamowicie gęstą czupryną na tle podobnych do siebie - może nawet trochę zbyt podobnych, zlewających się ze sobą - wyznawców Jezusa. W pewnym momencie odczułam potrzebę, by ten konkretny artysta grał najważniejszego, niknącego w tłumie apostoła, Piotra. Piotra, którego poznałam tylko dzięki jego "I don't know him!". Co jednak nie znaczy, że grający go Dawid Pelowski w jakikolwiek sposób mnie zawiódł. Jego głosowi, czy grze, nie mogę nic zarzucić, natomiast słaba rozpoznawalność w tłumie - to chyba zarzut do panów Webbera i Rice'a.
Wymieniwszy całą obsadę, powinnam przejść do podsumowania, jednak nie mogłabym tego zrobić z czystym sumieniem, gdybym nie wspomniała jednej z najciekawszych, choć głęboko ukrytej, postaci - biczownika w scenie "39 lashes". Oszołomiona emocjami po samobójstwie Judasza myślałam, że spektakl pokazał mi już wszystko, co miał do pokazania. Jak bardzo się myliłam. Biczownik - fenomenalny Robert Sarnecki, na co dzień członek zespołu baletowego - kazał mi zwątpić w moje profesjonalne podejście do teatru. Trudno opisać połączenie jego drobnej sylwetki ubranej w czarny kombinezon, siwiejącej, potarganej czupryny, niesamowitej twarzy o ostrych rysach oraz dynamicznych ciosów, które zadawał batem. Wspominając tę scenę, trudno zachować dystans. I pomimo, że gdzieś z tyłu głowy odzywa mi się głos rozsądku, mrucząc coś o fikcji scenicznej, czuję ogromny dyskomfort na myśl, że mogłabym spotkać pana Sarneckiego gdzieś w ciemnej uliczce, po zmroku. Wielkie chapeau bas!
źródło obrazka |
Zaskoczeń w tym spektaklu nie zabraknie na pewno - w przeciwieństwie do biletów w kasie. Co jest zresztą najzupełniej zrozumiałe!
Teatr Muzyczny w Łodzi,
08.04.2017, g. 18:30.
Przyznam szczerze, że uwielbiam ten musical, nie jestem wielką fanką tej formy artsystycznej, ale mam kilka ulubionych i ten jest jednym z nich. Cieszę się, że powstają inne wersje. Miałam problem z wykonaniem Teatru Muzycznego w Chorzowie, ponieważ pierwszą piosenkę nie dało się zrozumieć przez niedopasowane nagłośnienie. Bardzo mi to zepsuło wstęp do musicalu i moją ukochaną piosenkę. A i chciałabym powiedzieć, że Pana Franca można usłyszeć jako Jezusa w Accantusie, więc namiastka jest. :)
OdpowiedzUsuńNiestety, nie widziałam wersji chorzowskiej, więc nie mogę się wypowiedzieć :( Jednak te kilka fragmentów w Internecie daje mi pewien obraz kreacji Janusza Radka. Judasz w wersji trochę psychopatycznej? Czemu nie ;) Chociaż mnie urzekła głębia psychologiczna Tomka Bacajewskiego i to właśnie Tomek Bacajewski jest moim Judaszem nr 1.
UsuńWersja accantusowa ma dwa plusy: po pierwsze - teksty są przetłumaczone, i to nie najgorzej, a po drugie - jest to trochę wersja junior, wszyscy artyści są bardzo młodzi, więc Marcin nareszcie nie wyróżnia się wiekiem ;)