poniedziałek, 24 kwietnia 2017

"Młody Frankenstein": straszno-śmieszny hit Rozrywki [RECENZJA]

   Już nie pierwszy raz na scenie Teatru Rozrywki w Chorzowie zostaje zrealizowany musical Mela Brooksa. I tak, jak wcześniej "Producenci", "Młody Frankenstein" funduje swoim widzom końską dawkę wspaniałego humoru. Choć temat wydaje się raczej materiałem na horror - wnuk doktora Frankensteina przyjeżdża do Transylwanii, poznaje tam wiernego sługę Igora i razem postanawiają tchnąć nowe życie w wykopane na cmentarzu zwłoki - w rzeczywistości jest to jeden wielki, bezbłędny żart z funkcjonującej w popkulturze legendy. Zarówno upiorny sługa, jak i podejrzana gosposia, czy nawet sam potwór wzbudzają raczej ogromną, szczerą sympatię, aniżeli strach.

Źródło: cojestgrane24

   Mel Brooks vs. Mary Shelley
   Zanim kupiłam bilet na spektakl, postanowiłam sięgnąć do korzeni legendy i zapoznać się z historią potwora Frankensteina stworzoną przez Mary Shelley. Czy jest to konieczne dla zrozumienia przedstawienia? Absolutnie nie. Powiedziałabym wręcz, że musical jest skierowany do osób, które nie wiedzą nic poza tym, że był sobie twórca potworów, który materiały do pracy zbierał po cmentarzach, a swoje dzieła ożywiał podczas burzy z piorunami. W moim przypadku przeczytanie powieści skutkowało jedynie tym, iż potrzebowałam kilku miesięcy, aby nabrać dystansu do historii i od nowa nauczyć się z niej śmiać.

Źródło: teatralny.pl

   Pierwsza rzecz, która zachwyca w spektaklu to przepiękna, klimatyczna scenografia. Naprawdę trudno się dziwić, że jej autor, Grzegorz Policiński, otrzymał za nią Złotą Maskę: wszystko, od upiornego lasu po kamienny loch, współtworzy atmosferę prawdziwego horroru. Niestety, pierwsze wrażenie zostaje trochę popsute przez coś, czego bardzo, bardzo nie lubię, a mianowicie: przez pustą uwerturę. Numer wejściowy ukazuje zasnuty mgłą i półmrokiem las... i nic więcej. Oczywiście, minuta to za mało, by wypełnić scenę piękną choreografią, ale z drugiej strony wcale nie trzeba wiele, by na tej zimnej przestrzeni coś się zadziało. Tym pierwszym sekundom wystarczyłoby tak naprawdę wydobycie z mroku przez odpowiednią grę świateł, kilka pełzających po podłodze cieni, pojawienie się na naszych oczach elementów scenografii... Słowem: cokolwiek, by choć trochę ożywić ten pusty krajobraz. By widz odczuł płynne przechodzenie ze swojego świata w świat fikcji. To jest drobiazg, ale dla mnie jest to bardzo ważny drobiazg, który ma znaczący wpływ na odbiór całego musicalu.
   Na szczęście, wprawna ręka reżyserska Jacka Bończyka zatarła całe złe wrażenie już w drugiej minucie i pozostawiła mnie w dobrym humorze aż do ukłonów.

   Kto tu jest "młodym" Frankensteinem?
   Zastanawia mnie, czy kwestia wieku scenicznego obu Frankensteinów to wymóg, który należało spełnić, czy może jest ona autorską koncepcją naszych polskich twórców. Bo fakt, że wnukiem zmarłego dopiero co doktorka jest siwiejący facet pod pięćdziesiątkę, odrobinkę mnie dziwi. Ale nawet przyjmując, że w grę wchodzą takie czynniki, jak długowieczność i wczesne rodzicielstwo, kolejny moment dezorientacji przeżywam, gdy w roli objawiającego się ducha widzę artystę, którego młodości po prostu nie da się nie zauważyć. Ta dziwna rozbieżność nie jest jednak specjalnie rażąca, ponieważ Frederick doskonale wpisuje się w wizerunek uznanego doktora nauk, a Wiktor... cóż. Wiktor nie żyje, a skoro nie żyje, to jego zegar biologiczny stoi w miejscu i ma on pełne prawo wyglądać młodziej od swojego żyjącego zstępnego. Sytuację ratuje również wspaniałe aktorstwo zarówno Artura Święsa, jak i Kamila Franczaka. Zwłaszcza tego drugiego - niezwykle utalentowanego i charyzmatycznego młodego artysty.

Bestia o gołębim sercu
Ciekawie wykreowaną oraz wprowadzającą wiele humoru postacią jest potwór. Grający go Tomasz Jedz miał z pozoru bardzo proste zadanie: przecież wystarczy chwiać się, charczeć i robić straszne miny, aby monstrum było przekonujące. Jednak nic bardziej mylnego! Powiedziałabym wręcz, że właśnie ta rola jest w całym spektaklu najtrudniejsza. Trzeba być świadomym każdej cząstki swojego ciała, aby zbudować postać, która dopiero się narodziła i która jeszcze nie do końca potrafi się poruszać. Należy mieć w pamięci, że nic na świecie nie jest dobrze znane, a każda napotkana osoba może stanowić śmiertelne zagrożenie. Z drugiej strony - w całym tym wielkim, niekształtnym cielsku, czuć niesamowitą, dziecięcą prostotę. Potwór Frankensteina jest przecież nie tylko bezwzględną maszyną do mordowania, jest przede wszystkim - wrażliwcem i artystą. Świadczy o tym bezbłędna scena wokalno-taneczna wykonywana do kultowego utworu "Puttin' on the Ritz". Myślę, że pan Jedz, tworząc taki wizerunek, utrafił w sedno: potwór, którym ktoś troskliwie się zaopiekował, jest łagodny i otwarty, a wszelkie jego wybryki to jedynie efekt niezrozumienia zasad rządzących światem. Jednocześnie nie ujmuje to nic scenom, w których jest on postrachem nie tylko okolicznych wieśniaków, ale również swojego ojca-twórcy.

Źródło: Silesia kultura

   Bezkonkurencyjne aktorki Teatru Rozrywki
  Występujące w spektaklu trzy główne postacie kobiece są skrajnie odmienne, i każda zasługuje na uwagę: piękna, urocza, ale chłodna dama Elżbieta (Wioletta Białk), wyzywająca asystentka Inga (Anna Surma) oraz służąca - stateczna matrona Frau (Maria Meyer). Wszystkie te panie doskonale odnajdują się w konwencji musicalowej, tworząc postacie kolorowe, niemalże baśniowe oraz zachwycając wspaniałymi głosami. 
   Mój wzrok przyciągnął również wiejski głupek - w tej roli fenomenalna Izabella Malik. Doskonały przykład małej-wielkiej roli, która zapada w pamięć bardziej, niż praca niejednego aktora produkującego się trzy godziny na pierwszym planie. Aczkolwiek moim zdaniem postaci bardzo dobrze zrobiłoby dopracowanie charakteryzacji. Choć ubiór, głos i zachowanie nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości, że niesforny pucybut jest chłopcem, to jednak jego twarz posiada zbyt wyraźne rysy kobiece.

   Co z tym garbem?
   Moim absolutnym faworytem chorzowskiego "Młodego Frankensteina" jest Igor. Przyznaję się, że to właśnie ta postać była przyczyną, dla której nie obejrzałam filmu przed moją wyprawą do Chorzowa: bałam się rozczarowania z powodu fenomenu Marty'ego Feldmana. Cóż, w tym momencie również nie planuję sięgać po film... Po prostu boję się rozczarowania Feldmanem z powodu fenomenu Dariusza Niebudka.

Źródło: strona Dariusza Niebudka

   Niebudek jest artystą, który udowadnia, że nie boi się żadnego wyzwania. Był już upadłym producentem, reżyserem-gejem, śpiewającym Papkinem, profesorem fonetyki, a nawet jednym z wcieleń Adasia Miauczyńskiego. Naprawdę trudno określić jego aktorskie emploi, ponieważ wydaje się, że choćby dostał do zagrania chwast, i tak zrobiłby z tego rolę oscarową. Niestety, w musicalu wszechstronność nie zawsze bywa walorem, ponieważ ten rodzaj sztuki bardzo lubi aktorstwo charakterystyczne. Właśnie takie, jakie reprezentował Marty Feldman: naznaczone chorobą, posiadające jako narzędzie zdeformowane ciało, budujące postać na warunkach fizycznych, które się rzeczywiście posiada. Nie ma nic gorszego od szczupłego aktora, który wchodzi w rolę potężnego osiłka. Aby artysta "wszechstronny" udźwignął postać taką, jak Igor, potrzebna jest ogromna dyscyplina, zaangażowanie oraz doskonały warsztat aktorski, których Dariuszowi Niebudkowi, na szczęście, nie brakuje. Jego Igor jest niebywale roztańczony, rozśpiewany, a i posiada w sobie fajną, upiorną dzikość istoty żyjącej w lochach i żerującej nocą na cmentarzach. Czegóż chcieć więcej?

   Brooks po chorzowsku
  Tłumaczenie, którego autorami są Grzegorz Wasowski (libretto) oraz sam Jacek Bończyk (teksty piosenek), nie tylko zgrabnie oddaje treść musicalu, ale również przemyca na scenę kilka naszych rodzimych akcentów. Wystarczy wspomnieć, że idealny duet, który właśnie stworzyli Frederick i Igor jest "jak Górniak i Szcześniak" oraz jak "Przybora i Wasowski". Niestety, zgrabne oddanie treści to nie wszystko, ponieważ musical to przede wszystkim kultowe songi, które żyją swoim własnym życiem. Wyjęte z kontekstu, nie tracą wyjątkowości, a interpretować można je na milion różnych sposobów. Tłumaczenie, z którym mamy tutaj do czynienia, pomimo lekkości i poprawności literackiej, nie tworzy ani jednego hitu. Chociaż pewnym usprawiedliwieniem może być fakt, iż sam musical jako takiego "hitu" nie posiada.

   Podsumowując, tytuł "Młody Frankenstein" wystawiany na deskach Teatru Rozrywki w Chorzowie jest, pomimo drobnych rysek, spektaklem wyjątkowym i porywającym. Myślę, że właśnie takie dzieła - kolorowe, roztańczone, pełne lokalnych odniesień - mogą otworzyć serca Polaków na wciąż niedoceniany w naszym kraju gatunek sceniczny, jakim jest musical.
   "Młody Frankenstein" udowadnia jeszcze jedną, bardzo ważną rzecz: aby stworzyć zajmujące dzieło, wcale nie potrzeba konsekwentnej, wymagającej historii. Bo, nie oszukujmy się, kontynuacja legendy to najlepszy sposób na widowiskową klapę. Chyba, że taka kontynuacja legendy zostanie ubrana w coś nowego, niepowtarzalnego... Na przykład w piosenki, taniec, efekty specjalne i trochę czarnego humoru. W końcu, jak śpiewał potwór, "ważne, by mieć styl"!


źródło obrazka
Fred Astaire w numerze pochodzącym z filmu "Blue Skies" - "Puttin' on the Ritz".
Numer został wykorzystany zarówno w musicalu, jak i filmie Mela Brooksa z 1974 roku, 
a w roli Freda Astaire'a brawurowo wystąpił potwór Frankensteina.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty