piątek, 12 stycznia 2018

National Theatre Live: "Follies". 10 rzeczy, które mnie zachwyciły

   Jedną z sylwestrowych propozycji, jaką miały dla nas w tym roku kina, był musical "Follies", zrealizowany w ramach cyklu National Theatre Live. A ja miałam okazję zobaczyć jedyny w Łodzi spekta seans. Oczywiście, nie obyło się bez przygód, z racji tego, iż z kina zazwyczaj rezygnuję na rzecz widowisk na żywo... Na szczęście pamiętałam, że w kinie nie warto celować w pierwsze rzędy, udało mi się też rozpoznać kasy, pomimo, że wisiały nad nimi ekrany informujące o bieżących zestawach przekąsek i napojów. I to powstrzymywanie się od oklasków, pomimo, że artyści naprawdę na nie zasługiwali... Ale poradnik obsługi kina dla teatromanów to temat na osobny wpis, a tymczasem chciałabym się z Wami podzielić moimi wrażeniami.
  Postanowiłam zrealizować ten wpis w formie wypunktowania dziesięciu aspektów przedstawienia, które w sposób szczególny zapadły mi w pamięć. Myślę, że jest to jedyny słuszny sposób omówienia przeze mnie tego, co zobaczyłam, ponieważ musicale zrealizowane w miejscu o tak długiej tradycji, gdzie pracują najlepsi fachowcy, a bilety o cenach trzycyfrowych rozchodzą się jak świeże bułeczki, to dla mnie kompletna nowość, dlatego myślę, że najuczciwiej będzie skupić się na moich odczuciach i przemyśleniach.
   Na początek parę słów o sztuce: "Follies" nie jest typowym, lekkim musicalem z prostą, ciekawą fabułą, bo jak zaznaczył sam Steven Sondheim, całą fabułę tworzy zespół artystów, którzy urządzają zjazd w zamykanym właśnie teatrze. Trudno powiedzieć, do czego to wszystko zmierza, bo choć mamy tu wątki miłosne oraz konfrontację bohaterów z przeszłością, wszystko to jest tylko pretekstem do wyśpiewania emocji towarzyszących takim właśnie spotkaniom po latach.
   Pomimo obecności wesołych, rewiowych numerów, spektakl jest naprawdę fajną propozycją na samotny, refleksyjny wieczór. Byłoby fantastycznie, gdyby ta realizacja "Follies" ukazała się na DVD, bo chciałabym mieć możliwość wracania do tego, gdy ogarnie mnie nastrój na dumanie nad przemijaniem.
    A poniżej prezentuję 10 moich zachwytów nad tym niezwykłym widowiskiem! ;)


1. Imelda Staunton

W tym momencie czuję się zrobiona w trąbę przez własną ignorancję, ponieważ Imeldę Staunton kojarzyłam do tej pory przede wszystkim z roli Dolores Umbridge w "Harrym Potterze". A że ostatnią częścią, którą oglądałam z zapartym tchem był "Więzień Azkabanu", a "Zakon Feniksa" był mi potrzebny tylko po to, by ocenić, jak w roli Tonks wypadła Natalia Tena, Imelda Staunton długi czas pozostawała przeze mnie niezauważona i niedoceniona. Tymczasem tutaj ukazała mi się jako artystka o głębokiej wrażliwości oraz intuicji, która stworzyła kreację tak spójną i wiarygodną, że momentami zastanawiałam się, czy ona na pewno wie, że jest tylko aktorką, a nie uczestniczącą w wydarzeniach postacią. Nieraz, podziwiając ją, miałam w oczach łzy... Tak głębokie i świadome wejście w rolę jest czymś, co widuję niezwykle rzadko, a co sprawia, że moje serce zaczyna bić szybciej.


2. Różnorodność artystów

Być może jest to zasługa tego, że Stany Zjednoczone są ogromną mieszanką kultur i tam pojęcie "bycia innym" jest rozumiane zupełnie inaczej, niż w Polsce. Niemniej mam wrażenie, że u nas wśród osób przyjmowanych na uczelnie artystyczne przeważają aktorzy "uniwersalni", tj. nadający się do wielu różnych ról, zamiast do jednej, węższej szufladki. Idąc do teatru, widzimy rząd pięknych klonów, różniących się od siebie kostiumami i charakteryzacją. Oczywiście, zdarzają się wśród nich piękne, barwne wyjątki, niemniej po obejrzeniu "Follies" widzę ogromną różnicę. Dla przykładu, Imelda Staunton ma niewiele ponad półtora metra wzrostu, a (niewiele od niej wyższy) Bruce Graham odznacza się bardzo ciekawą, kreskówkową twarzą. Oczywiście, teatr jest miejscem, gdzie niemal każdy pod płaszczem kostiumu i makijażu może stać się, kim chce, jednak charakterystyczność artystów jest tym, co działa na mnie jak magnes. Moim zdaniem idzie za tym nie tylko większa autentyczność (inaczej porusza się osoba o dużych kształtach, niż taka, która ma gąbkę pod koszulą), ale też zupełnie inna, głębsza prezentacja postaci. Jakby aktor i jego bohater rozumieli się znacznie lepiej, niż gdy w upodobnieniu ich do siebie pomaga charakteryzacja. Jest to naprawdę drobiazg, bo na całym świecie powstało mnóstwo wspaniałych kreacji, które nie były obsadzone "po warunach", jednak aktorstwo charakterystyczne jest tym, co mnie fascynuje od dawna i dlatego szczerze ubolewam, że na polskim rynku nie zawsze jest na to miejsce.


3. Retrospekcje

Absolutnie przepiękna była scena, w której po dwóch kondygnacjach schodów schodziły tancerki: po jednej stronie były to przybyłe na spotkanie wiekowe artystki, każda w swojej kreacji, a po drugiej - ubrane w stroje rewiowe młode kobiety, wykonujące dokładnie te same ruchy. Retrospekcja była umieszczona głębiej, a światło wydobywało tancerki bezpośrednio z mroku. Wymowność tej sceny, jak również wszystkich pozostałych, gdy przeszłość pojawiała się w sposób materialny, jest naprawdę ogromna; z jednej strony wydobywa piękne wspomnienia, a z drugiej budzi tęsknotę za chwilami, które już nigdy nie wrócą.


4. Interakcje postaci teraźniejszych z przeszłymi

Poza wspomnianą wyżej obecnością postaci z przeszłości, pojawia się również pewna konfrontacja między nimi, a ich współczesnymi wcieleniami. Zazwyczaj to osoby z przeszłości obserwują i reagują emocjonalnymi spojrzeniami i gestami na to, co się dzieje, jednak zdarzają się momenty - naprawdę przeszywające - gdy postacie z teraźniejszości stają twarzą w twarz ze sobą z przeszłości, a wyraz ich twarzy wskazuje na głęboki żal. Jakby przepraszali samych siebie za to, że ich życie potoczyło się inaczej, niż to sobie wyobrażali.


5. Muzyka Stevena Sondheima

Trudno nazwać muzykę z tego musicalu hitami z radiowych list przebojów; jest to coś, czego nie słucha się dla rozrywki, ale dla refleksji. Połączenie muzyki rewiowej oraz nostalgicznych ballad wydaje się zabiegiem szalonym, jednak za wspaniałość i głębię tych kompozycji mówi samo nazwisko Sondheima, a poznanie musicalu tylko w tym przekonaniu utwierdza.


6. Kostiumy

Choć teatr jest miejscem, które bardzo często posługuje się metaforami, tym razem kostiumograf, czyli Vicki Mortimer, postanowiła stworzyć kreacje w niczym nie różniące się od tych, które możemy zobaczyć w naszym codziennym życiu. Wszystkie suknie pań wyglądały, jakby każda pochodziła od innego projektanta (albo z innej sieciówki), garnitury towarzyszących im mężczyzn również mówiły o odmiennych gustach i różnych możliwościach finansowych. Wyjątkiem są stroje zespołu, czasem po prostu ładne i praktyczne, a czasem pełne piór i pereł. To naprawdę niezwykłe, że twórcom udaje się nieco zburzyć czwartą ścianę przez tak prosty zabieg, jak upodobnienie postaci do siedzących na widowni ludzi.


7. "Losing My Mind" w wykonaniu Imeldy Staunton

Ten spektakl jest niezaprzeczalnie wielkim triumfem tej brytyjskiej aktorki. Kulminacyjnym momentem jest jej pełne pasji wykonanie słynnego "Losing My Mind". Nie jest to coś, co da się opisać, ponieważ monolog wewnętrzny Imeldy Staunton ubrany w słowa pieśni był po prostu wielkim, wzruszającym przeżyciem, które trudno zapomnieć. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak ogromne emocje muszą towarzyszyć szczęściarzom, którym dane jest usłyszeć to na żywo...


8. "The Story of Lucy and Jessie" w wykonaniu Janie Dee

Inną gwiazdą, która zwróciła moją uwagę, jest Janie Dee, czyli musicalowa Phyllis. Chociaż jej talent oraz urok sceniczny działały na mnie przez cały seans, punktem kulminacyjnym był wykonywany przez nią numer, w którym łączyła śpiew i taniec. Po prawie dwóch godzinach prezentowania się jako dama - burzliwa, ale cały czas dama, po której było widać nie tylko wdzięk, ale i doświadczenie życiowe - nagle przeszła niesamowitą metamorfozę, rozpuszczając włosy, zmieniając suknię i - przede wszystkim! - dając wspaniały popis umiejętności tanecznych, o których większość osób urodzonych w 1962 roku dziś może tylko pomarzyć. Janie Dee nie tylko wyglądała niezwykle swobodnie w tym trudnym, bardzo energicznym numerze, ale też nie dała się przyćmić towarzyszącym sobie (zapewne młodszym o połowę) tancerzom. Wielkie chapeau bas!


9. Stepowanie

Numer "Who's That Woman?" nie jest czymś, co odmieniło moje życie ani czymś, co sprawiło, że nagle stałam się mądrzejsza. Jest to po prostu coś, co zostało mi podarowane przez Sondheima oraz choreografa Billa Deamera, aby ten ostatni wieczór 2017 roku stał się jeszcze piękniejszy. Stepowanie, zwłaszcza tak dobrze przećwiczone, tak przyjemne dla oka i ucha, jest miodem na moje serce. To był ten moment, gdy wyłączyłam tryb krytyczny, usiadłam wygodniej w fotelu i po prostu odprężyłam się, patrząc na stepujące artystki z podziwem i trochę z zazdrością.


10. Scenografia

Zamykany właśnie teatr został potraktowany - tak, jak kostiumy - bez zbędnych metafor, pokazując rzeczywistość teatralną dokładnie taką, jaką ona jest. Cała magia przekazu zawarta była w fatalnym stanie zwykłych elementów budynku. Zniszczone fotele, czy toaletka z pękniętym lustrem nie odwracały uwagi od występujących artystów, a jednak swoją obecnością uświadamiały jeszcze bardziej, że wszystko, co się wokół dzieje, mówi o przemijaniu. Są taką prawdziwą kropką nad "i", ponadto udowadniają, jak ważna jest spójność wizji wszystkich twórców spektaklu. Gdzie nie spojrzeć, króluje temat przemijania. I to jest coś, czego my, Polacy, już w tej chwili, z naszymi budżetami i naszą oporną widownią, możemy się uczyć.


Kto nie miał okazji obejrzeć "Follies" w Sylwestra, ma jeszcze szansę nadrobić to w następujących terminach i miejscach:

  • 14 stycznia - kino Janosik, Żywiec
  • 19 stycznia - kino Kosmos, Katowice
  • 21 stycznia - Kutnowski Dom Kultury, Kutno
  • 10 lutego - Sztumskie Centrum Kultury, Sztum.

I choć spektakl nie należy do typowych, rozrywkowych musicali, mogę polecić go z całego serca. Nastawiając się nastrojowo na opowieść o przemijaniu i o konfrontacji z przeszłością, otrzymamy przeogromną dawkę wzruszeń, o której trudno nam będzie zapomnieć.

Kto z Was miał już okazję zobaczyć "Follies"? Bardzo liczę na Wasze refleksje i obserwacje w komentarzach!

1 komentarz:

  1. Widziałam na żywo kilka tygodni temu. Nie jest to mój ulubiony musical, przyznam. Fabuły to on nie ma za bardzo... Niemniej potężna scena National Theatre, fenomenalna Imelda Staunton, perfekcja wykonań - tak, to robiło wrażenie. Zdecydowanie warto, zwłaszcza jeśli ktoś ceni klasykę.

    OdpowiedzUsuń

Popularne posty