czwartek, 20 grudnia 2018

Bulwar wielkich gwiazd i musicalowy strzał w dziesiątkę [RECENZJA]

Strzał... i wielka plama krwi na imitującym basen, migocącym ekranie. Rozlegają się dźwięki syreny, wszechobecne niebieskie światło potęguje uczucie niepokoju, a scena wypełnia się mężczyznami w mundurach oraz grupą osób dzierżących aparaty fotograficzne. Już nie można mieć wątpliwości: spektakl, który właśnie się rozpoczął, opowiadać będzie o zbrodni. Zbrodni, która od samego początku nie kryje odpowiedzi na żadne z pytań mogących interesować widza. Czyja to krew? Młodego scenarzysty. Kto jest zabójcą? Dawna gwiazda kina niemego. Na wszystkie pytania odpowiada nam... sam zamordowany, który wyłania się spod prześcieradła skrywającego jego martwe ciało i rozpoczyna przedziwną, mroczną opowieść o ostatnich miesiącach swojego życia... I tylko my, słuchający go widzowie, możemy poznać prawdę. Świat Hollywood, pełen fałszu i wiecznie szukający sensacji, nigdy nie będzie wiarygodnym źródłem wiedzy.
   Historia ta ujrzała już kiedyś światło dzienne w postaci filmu wyreżyserowanego przez Billy'ego Wildera z niezapomnianą rolą wielkiej gwiazdy kina niemego, Glorii Swanson. "Sunset Boulevard" z 1950 roku to dzieło, które potraktowane było niezwykle serio przez swoich twórców. Dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, stało się właściwie bliźniaczym uniwersum wytwórni Paramount, w którym pracują ci sami ludzie, produkowane są te same filmy, można również znaleźć wiele smaczków i subtelnych aluzji zacierających granicę między rzeczywistością a fikcją. Światem tym zafascynował się Andrew Lloyd Webber i postanowił stworzyć musical, który opowiada historię po raz kolejny, nowym, ale równie mrocznym językiem. I jeśli zaakceptuje się i przyjmie jej szorstkość, głębię psychologiczną oraz nieco dłużące się sekwencje opowiadające o pracy w Hollywood, można ze zdziwieniem odkryć, iż w całym tym dziele nie ma ani jednego elementu, który byłby zbędny. Mało tego - budowa scenariusza nie narzuca nam ocen ani nie moralizuje - tu każdy sam może decydować, komu kibicuje, a kogo potępia. Choć raczej nie można mieć wątpliwości, że świat, który mamy przed oczami, nie ma nic wspólnego z sielanką; tu, jak twierdzi Joe Gillis, "nikt już nie pamięta, że miał duszę".
   Musical ten miał swoją polską prapremierę w Teatrze Rozrywki w Chorzowie 21 kwietnia 2017 roku. Dzięki uzyskanej w trakcie kilkuletnich negocjacji licencji non-replica, dzieło miało szansę nie tylko odświeżyć pamięć o filmie Wildera, ale również po raz kolejny zaprezentować chorzowskiej publiczności brawurowy styl reżysera Michała Znanieckiego. Przede wszystkim zadbano tu o wykorzystanie każdej wolnej przestrzeni, a nawet najdalej wysunięty plan wyreżyserowany był z taką samą dbałością o szczegóły. Choć zrezygnowano z przybliżenia fikcyjnego świata do naszych, polskich realiów (wzorem innych musicali w reżyserii Michała Znanieckiego: "Producentów" i "Billy'ego Elliota"), wydaje się, że każdy z artystów doskonale odnalazł się w tym świecie i oddał jego blaski i cienie z zapałem i energią.
   Jak przystało na historię osadzoną w świecie Hollywood, na scenie królują bogactwo i przepych. Barwne kostiumy, fantastycznie zaaranżowane wnętrza, mnóstwo szczegółów - taką scenografię (nagrodzoną Złotą Maską) stworzył współpracujący od lat ze scenami śląskimi Luigi Scoglio. Ciekawym elementem jest wielkie logo Paramount Pictures, które pojawia się w sekwencjach poświęconych tej wytwórni filmowej. Działa ono jak przypomnienie, że mnóstwo elementów tego świata to miejsca z krwi i kości, w których fikcyjna historia morderstwa splata się z faktycznymi wydarzeniami (jak choćby realizacja filmu "Samson i Dalila" - pozwala nam to dokładnie określić czas akcji: lata 1948 oraz 1949). Podobne odczucia dają kostiumy Magdaleny Dąbrowskiej, w większości wzorowane na ówczesnej modzie; z jednej strony przenoszą nas one w niezwykle barwne lata pięćdziesiąte, a z drugiej - w przypadku choćby szalonych kreacji Normy Desmond - doskonale podkreślają charakter postaci.
   Oświetlenie w tym musicalu opiera się głównie na ciepłych barwach, które przywodzą na myśl słoneczne i gorące Los Angeles. Jednocześnie bywa ono w wielu sekwencjach bardzo skąpe. Trochę tak, jakby ten bogaty i finezyjny świat przez cały czas tonął w mroku swoich brudnych, zakulisowych historii - przede wszystkim w ciemnym błękicie, który zdaje się wciąż przypominać o czekającej na Joego Gillisa śmierci w basenie przy Sunset Boulevard. W spektaklu ciekawie sprawdzają się światła pojedynczych reflektorów, które padają na postaci i oświetlają je niczym na planie filmowym. Może tylko brakuje tu nieco szorstkości, którą dałyby chłodniejsze barwy, a która podkreśliłaby kryminalno-psychologiczny charakter opowieści.
   Jednym ze słabszych elementów adaptacji tego musicalu jest przekład. Choć polska wersja libretta, którą stworzył Lesław Haliński, dobrze sprawdza się w historii i prowadzi ją spójnie i logicznie od pierwszej do ostatniej minuty, przez jej nadmierną potoczność oraz pojawiające się czasem nienaturalnie brzmiące frazy, traci nieco na wartości. Być może w tym przypadku ważniejsza od wierności jest myśl, którą trzeba ubrać w zupełnie nowe słowa, a która sprawi, że takie utwory, jak "With one look" czy "As if we never said goodbye" zaczną żyć swoim własnym życiem? Tymczasem mamy do czynienia ze stosunkowo wiernym oddaniem oryginału, które nie zawsze rozumie samo siebie... choć posiada wiele dobrych rozwiązań, które bezwzględnie należy docenić.
   Za choreografie w chorzowskiej inscenizacji "Bulwaru Zachodzącego Słońca" odpowiada Inga Pilchowska. Jest to element wykonywany przez szereg fantazyjnie poprzebieranych artystów i przede wszystkim w studiu Paramount, jednak znalazły się również i takie sekwencje, gdy poprzez taniec komentuje się lub opowiada to, co właśnie dzieje się na pierwszym planie. Pojawiają się tu wstawki typowo broadwayowskie, jak również elementy tańca ekspresyjnego, klasycznego oraz towarzyskiego. Co prawda, choreografie w tym przedstawieniu zostały nieco wyparte przez wizualizacje (autorstwa Bogumiła Palewicza), ale zważywszy na tematykę jest to uzasadnione oraz bardzo ciekawe. 
   Reżyserowi Michałowi Znanieckiemu oraz wspomagającej go Annie Ratajczyk udało się uformować w tej inscenizacji zespół aktorów, który przywodzi na myśl układankę z idealnie pasującymi do siebie elementami. Spotykamy się tu nie tylko z bardzo dobrą pracą na scenie, ale również - z doskonałą obsadą. Tu każdy zajmuje najlepsze dla siebie miejsce, łącząc umiejętności wokalne i aktorskie z dobrze wykorzystanym emploi. I nie ma znaczenia, czy jest to główna rola, czy zespół - udowadniają to w sposób szczególny Katarzyna Hołub oraz Piotr Brodziński, artyści niezwykle charyzmatyczni oraz wyraźnie doskonale bawiący się swoimi rolami. W wytwórni Paramount uwagę zwraca Mirosław Książek, niezwykle wiarygodny oraz barwny w swojej drwiącej kreacji Sheldrake'a. Po piętach depcze mu Andrzej Lichosyt w roli Artiego Greena. Artie, będąc człowiekiem przebojowym i epatującym pewnością siebie, odegrał ważną rolę w odpowiednim naświetleniu postaci Joego oraz Betty. Nie mniejszą odpowiedzialność ma na swoich barkach Andrzej Kowalczyk, którego bohater, Cecil DeMille, istniał naprawdę w czasach, w których toczy się akcja musicalu. Kreacja ta była stonowana i, pomimo wykorzystania indywidualności aktora, szła w kierunku wierności oryginałowi. Wisienką na torcie oraz bezwzględnie najpiękniejszym głosem całego spektaklu jest Wioletta Białk w roli Betty Schaefer.
   Pomimo naprawdę wysokiego poziomu całego zespołu artystycznego, prawdziwą perełką produkcji okazują się być tu trzy główne postacie. Każda z nich na swój własny sposób kradnie całe przedstawienie, zachwycając, bawiąc, wzruszając i szokując. Pierwszą z nich jest artystka, która nie tylko wciela się w "największą z wielkich gwiazd", ale która na scenach śląskich taką gwiazdą rzeczywiście jest. Mowa tu oczywiście o Marii Meyer. Trudno w jakikolwiek sposób komentować jej kreację Normy Desmond, ponieważ tam, gdzie wszystko jest tak, jak być powinno, nie są potrzebne żadne słowa. Maria Meyer wchodzi w swoją postać ze wszystkich sił, każdą komórką swojego ciała i prezentuje widzom sylwetkę osoby dotkniętej chorobą psychiczną, którą jednak można zrozumieć... a nawet jej współczuć. W sposób szczególny za serce chwyta ostatni monolog Normy, który, pomimo jej szaleństwa, jest niezwykle piękny i wydaje się, że prawdziwie i od serca jest w stanie wygłosić go tylko ta osoba, która sama oddała swoje życie aktorstwu. Bez wątpienia Maria Meyer taką osobą jest i dlatego trudno wyobrazić sobie kogokolwiek innego, kto byłby w stanie zmierzyć się z wizerunkiem największej z wielkich gwiazd.
   U boku Normy Desmond przez cały spektakl obecny jest jej wierny kamerdyner - w tej roli występuje Dariusz Niebudek. Pomimo swojej zewnętrznej, zimnej skorupy, Max von Mayerling to jedna z najbardziej tragicznych postaci w całym musicalu. Widać to doskonale w kreacji Niebudka, który wydaje się cały kipieć w środku, przez co każde wypowiadane przez niego zdanie jest ostre jak brzytwa i powoduje, że widzom włosy jeżą się na głowach. Towarzysząca tej kreacji lekkość oraz niezwykła precyzja pozwalają zapomnieć, że to, co widzimy, to tylko fikcja. Tutaj wszystko jest dopięte na ostatni guzik - od wzruszającego śpiewu przez niezmierzony ładunek emocjonalny po najdrobniejsze gesty rąk. Ponadto wydaje się, że kostium i charakteryzacja to w tym przypadku rzeczy zupełnie zbędne, ponieważ wszystko jest tu osiągnięte poprzez aktorstwo.
   Pomimo ogromnych zasług wszystkich wymienionych wyżej artystów, "Bulwar Zachodzącego Słońca" w ostatnim secie zyskał zupełnie nowe oblicze - w roli Joego Gillisa zadebiutował Marek Chudziński. Artysta ten, który zdobył sobie serca widzów wcześniejszymi swoimi wcieleniami (na czele których stoją Piotr w "Jesus Christ Superstar" oraz Fiedka w "Skrzypku na dachu") otrzymał chyba największe i najtrudniejsze zadanie w swojej dotychczasowej karierze, z którego, pomimo kilku małych potknięć, wyszedł zwycięsko. Uwagę zwracają przede wszystkim jego doskonałe umiejętności aktorskie oraz wyjątkowe, fizyczne warunki, pozwalające mu stać się na scenie mężczyzną, za którym szaleją kobiety. Jednak posiada on również niezwykłą umiejętność operowania emocjami, zarówno własnymi, jak i całej widowni; niejeden raz można było uronić łzę szczerego żalu, obserwując targające nim przeżycia, a także zaśmiać się, gdy jedną precyzyjną nutą w głosie zamieniał zwykłą frazę w żart lub delikatną drwinę. Zachwycający jest również jego głos o pięknej, głębokiej barwie, szerokiej skali i niezwykłej sile - niewątpliwie młodzieńcza energia, pasja oraz walory fizyczne Marka Chudzińskiego to zaproszenie do wspaniałej podróżny pełnej emocji i artystycznych doznań, jakich nie powstydziłby się Broadway.
   "Bulwar Zachodzącego Słońca" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie to dzieło, obok którego nie można przejść obojętnie. Historia tragicznej śmierci młodego scenarzysty pozwala na niekończące się dociekania, refleksje, zadawanie miliona pytań... A gdy otrzymujemy to wszystko w muzycznej oprawie Andrew Lloyda Webbera, mamy szansę przeżyć jedną z najpiękniejszych musicalowych przygód w naszym życiu. Przygód, do których chce się wracać, jak do dobrego filmu z ukochanymi gwiazdami, by klatka po klatce odkrywać go wciąż na nowo i przekonywać się, że za każdym razem jest wciąż tak samo piękny... jeśli nie piękniejszy.

2 komentarze:

  1. Cudowna recenzja, pełna pasji, wnikliwości i krytycznego, szczerego spojrzenia! Dawno nie czytałam tak dobrego artykułu, w którym klarownie zawarto wszystko co miało być powiedziane. Bardzo dziękujemy za tak wspaniałą recenzję i liczymy, że pojawi się Pani i skomentuje inne nasze produkcje. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za te motywujące słowa! :D W Teatrze Rozrywki zamierzam być jeszcze nie raz i na pewno podzielę się swoimi wrażeniami ;) Pozdrawiam!

      Usuń

Popularne posty