niedziela, 2 czerwca 2019

Spojrzenie na... "Frankensteina" w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu

Minęło trochę czasu, odkąd byłam ostatni (i jednocześnie mój pierwszy) raz w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu... W ostatnią sobotę po raz kolejny miałam okazję poczuć ten szczególny klimat stolicy Dolnego Śląska: podglądające mnie z każdego zakątka metalowe krasnale, centrum pełne przepięknej architektury, zielone Podwale z kojącym szumem Fosy Miejskiej... Wrocław jest miejscem, do którego nie wracam zbyt często, i może właśnie dlatego wciąż jest dla mnie tak świeże, a obecność tam pozwala mi się zrelaksować i naładować akumulatory. Nawet, jeśli mam w planach coś, co jest stałym elementem mojej codzienności i co z relaksem nie kojarzy mi się już od dawna, czyli wyjście na musical. Bo w tym przypadku nawet musicale nie są tym, co można zobaczyć niemal w większości teatrów muzycznych w Polsce; przekraczając próg Capitolu, wchodzi się do zupełnie innej rzeczywistości, która być może nie każdemu przypadnie do gustu - większość dzieł wystawianych na tej scenie raczej trudno nazwać lekką rozrywką dla każdego - ale która na każdym swoim widzu wywiera jakieś wrażenie. Lepsze, gorsze - ale z całą pewnością nikogo nie pozostawia obojętnym.
   Jako fanka tradycyjnego, typowo amerykańskiego musicalu, dzieła Kościelniaka traktuję bardziej jako ciekawostkę i eksperyment formą (wyjątkiem jest musical "Chłopi" wystawiany w Teatrze Muzycznym w Gdyni, który szczerze uwielbiam), ale nie przeszkadza mi to uważać tego reżysera za jednego z najwybitniejszych ludzi musicalu w Polsce. Wciąż nie mogę dotrzeć na krakowskie "Chicago", które zostało przez niego wyreżyserowane, ale stawiam to sobie za punkt honoru, przede wszystkim dlatego, że bardzo chciałabym zobaczyć, jak styl tego reżysera wygląda w zderzeniu z muzyką, której nie napisał Piotr Dziubek. To słynne zestawienie: Kościelniak i Dziubek, oczywiście plus teksty autorstwa Rafała Dziwisza, tworzy pewnego rodzaju wzór, z którego zawsze wychodzi coś, co jest już bardzo kojarzone z pojęciem "polskiego musicalu". I jest to coś zupełnie innego od tego, do czego przyzwyczaił nas Broadway... Ale tak, jak mamy ukształtowane w bardzo konkretny sposób musicale w innych krajach - przede wszystkim musical francuski, musical niemiecki, musical rosyjski - tak i u nas od paru lat funkcjonuje obraz musicalu polskiego. I jest to musical według Kościelniaka.
   Takim właśnie musicalem jest między innymi "Frankenstein". I chociaż nie wydaje mi się, aby było to najwybitniejsze dzieło tego naszego rodzimego gatunku, to jednak charakterystyczne elementy można z niego wyjadać pełnymi łyżkami. Przede wszystkim, muzyka i efekty dźwiękowe towarzyszą tu historii niemal w każdej minucie - sprawia ona wrażenie, jakby nie była (tak, jak słynne dzieła broadwayowskie) zamkniętą ramą historii, zawierającą leitmotiv oraz schematyczne, typowe dla musicalu wstawki. Jest to raczej osobna oś narracji, która sama w sobie nie ma większych ambicji, aby wpadać w ucho i zostać zapamiętaną i podśpiewywaną w drodze do domu, ale która, niczym komentator sportowy, uważnie obserwuje akcję i w mistrzowski sposób manipuluje napięciem, czasem ukazując widzowi to, co jest jeszcze ukryte przed obecnymi na scenie postaciami. Co jak co, ale atmosfera grozy jest obecna we wrocławskim "Frankensteinie" od samego początku, i jest to przede wszystkim zasługa muzyki i efektów dźwiękowych. Chociaż nie można zapominać o tym, co tę atmosferę grozy doskonale uzupełnia: są to trupioblade twarze bohaterów oraz ich czarno-białe stroje, od czasu do czasu tylko rozpraszane kolorową, witalną plamą. Nie bez znaczenia jest również surowa, skąpo oświetlona scenografia Damiana Styrny, będąca soczystą wisienką na tym cmentarnym torcie. Styrna pozostawia na scenie mnóstwo przestrzeni do zaaranżowania dla choreografa, a ponadto posiłkuje się animacjami, które podkreślają klimat i stanowią zaledwie dodatek do żywej scenografii, nie wysuwając się na pierwszy plan. Szczerze mówiąc, trudno mi wyobrazić sobie scenę Kościelniaka w aranżacji kogoś innego, niż właśnie Damiana Styrny - w klimacie szorstkości i balansowania pomiędzy światem realnym i metafizycznym jest to element, który idealnie wpasowuje się z jednej strony minimalizmem, a z drugiej funkcjonalnością i dbałością o szczegóły. Wszystko to razem wydaje się idealną wprost scenerią do stworzenia historii, której bohaterowie od lat święcą triumfy w tej części popkultury, która zajmuje się zbrodnią, grozą oraz czarnym humorem.
   Wiktor Frankenstein to postać stworzona przez Mary Shelley. Dziś nazwa "Frankenstein" utożsamiana jest ze zszytym z ludzkich zwłok monstrum, choć pierwotnie pozostawało ono bezimienne... Co ciekawe, to właśnie popkultura utrwaliła obraz potwora złożonego od podstaw z części ciała innych istot - tak, jak wymyśliła to Shelley. W wielu adaptacjach (między innymi właśnie w Capitolu) mamy do czynienia po prostu ze świeżym trupem, który zostaje odkopany chwilę po pogrzebie, a następnie porwany do laboratorium, gdzie otrzymuje nowy, selektywnie dobrany mózg, a następnie zostaje ożywiony podczas burzy z piorunami. Ponadto, razem z taką wersją legendy potwora Frankensteina pojawiła się też postać garbatego sługi Igora. I w zasadzie trudno nie zauważyć, że ów sługa pełni przede wszystkim funkcję komiczną - we wrocławskim "Frankensteinie" jego pojawienie się zamyka tę część musicalu, w której był to czysty, drążący umysł horror. Igor wykreowany przez Bartosza Pichera to nierozgarnięty, gadatliwy towarzysz, który przypomina bardziej osła ze "Shreka", niż tajemniczego i budzącego grozę asystenta szemranego bio-wynalazcy. I choć podobała mi się sama kreacja, poczułam się lekko wytrącona z równowagi tym nagłym wprowadzeniem lekkości i humoru, które w moim odczuciu są niezbyt kompatybilne z atmosferą horroru. Zapewne znajdą się zwolennicy tego rozwiązania, jednak ja osobiście wolałabym, aby klimat "Frankensteina" do końca pozostał chłodny i niewzbudzający pozytywnych emocji.
   Jeżeli jest ktoś, kto bezwzględnie zapada w pamięć po wieczorze z wrocławskim "Frankensteinem", jest to niewątpliwie Cezary Studniak. Dla mnie sam fakt, iż musical ukazuje wykorzystanego trupa w momencie, gdy jeszcze trwało jego życie, jest bardzo ciekawy i budzący wiele refleksji: woźny Grossman, osoba wyraźnie upośledzona umysłowo, zostaje wrobiony w kradzież i morderstwo, a następnie stracony na krześle elektrycznym. Grossman stworzony przez Cezarego Studniaka to absolutny majstersztyk aktorski, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach i budzący nie mniejszą grozę, niż pojawiające się na końcu pierwszego aktu złowieszcze monstrum. Można powiedzieć, jest to typowy wiejski głupek, czyli postać, która bywa zaledwie dodatkiem do świata horroru, ale gdy jest dobrze wykreowana, robi naprawdę genialną robotę... I tak jest właśnie w tym przypadku. Swoją drogą, woźny Grossman wyjątkowo zwraca uwagę na przedziwne fatum, które towarzyszy wszystkim bohaterom musicalu. Fatum to nie zaczyna się od niezaspokojonych ambicji Wiktora Frankensteina; ja dostrzegam tu wielokrotnie powtarzany motyw winy oraz wywołanego przez nią efektu domina - i to nie na jego początku, ale gdzieś pośrodku, gdzie o pierwotnym przewinieniu nikt już nie pamięta, ale gdzie każdy, będąc czyjąś ofiarą, popełnia coraz to gorsze błędy, które w końcu prowadzą do tragedii. Doskonałym przykładem postaci zarówno skrzywdzonej, jak i krzywdzącej, jest moim zdaniem matka Wiktora - w tej roli zachwyca fenomenalna Justyna Szafran, w której każdym geście i każdym wypowiadanym słowie można wyczuć osobę obsesyjnie wpatrzoną w syna, skrajnie religijną... i w gruncie rzeczy bardzo nieszczęśliwą. Ale tak naprawdę "Frankenstein" to musical, w której trudno znaleźć choćby jedną szczęśliwą osobę. Chłód bijący od sceny jest aż przepełniony poczuciem samotności i niezrozumienia... I wydaje się, że z tego świata nie ma ucieczki, że w tej rzeczywistości, w której zamiast miłości jest seks, zamiast wiary w dobrego, miłosiernego Boga - dewocja, a nauka, zamiast służyć człowiekowi, obraca się przeciwko niemu, nie ma już dla nikogo ratunku. Zupełnie, jakby był to świat, znajdujący się w przedsionku prowadzącym do piekła...
   Choć osobiście nie przepadam za horrorami - właśnie ze względu na pozostawiane przez nie poczucie oddalenia od tego, co na tym świecie wciąż jest dobre i piękne - to jednak trzy godziny spędzone w Teatrze Muzycznym Capitol były dla mnie czasem w pewien sposób pięknym: czasem podziwiania przede wszystkim doskonałych i bardzo świadomych swoich ciał aktorów. I choć zarówno umiejętności wokalne, jak i przepiękne choreografie Beaty Owczarek i Janusza Skubaczkowskiego również były tym, co słuchało się i oglądało z przyjemnością, to jednak nie można mieć wątpliwości, że Wrocław jest miejscem szczególnym, jeśli chodzi o technikę sceniczną. Pomimo, że pracujący tu aktorzy pochodzą z różnych szkół artystycznych - choćby Cezary Studniak ukończył słynną, gdyńską "Baduszkę", przygotowującą do pracy na scenach muzycznych - większość z nich sprawia wrażenie, jakby spędziła wiele godzin na surowych ćwiczeniach metodą Grotowskiego, docierając do najbardziej mrocznych zakątków swojej duszy. Choć jest to teatr trudny, niewątpliwie bywa też odświeżający i dający trochę inną perspektywę, niż inne znane mi polskie sceny. I dlatego właśnie moim zdaniem warto wybrać się na "Frankensteina". Pomimo, że, jak już wcześniej zauważyłam, trudno nazwać ten musical najlepszym dziełem Kościelniaka, to jednak jest on naprawdę wart uwagi - przede wszystkim ze względu na niezwykłą dbałość o każdy szczegół tego przedsięwzięcia, dzięki czemu widzom Teatru Capitol z pewnością nie zabraknie zarówno doznań artystycznych... jak i gęsiej skórki.

1 komentarz:

  1. Byłam, widziałam, gra aktorska, muzyka, taniec - super. Treści, przekaz - negatywny, antychrześcijański, widzący w naturze ludzkiej samo zło, pozostawiający widza w przekonaniu, że "nie nadaje się".

    OdpowiedzUsuń

Popularne posty