czwartek, 22 listopada 2018

Przeszłość w cieniu katedr: "Notre Dame de Paris" w Teatrze Muzycznym w Gdyni [RECENZJA]

Wydaje się, że musical "Notre Dame de Paris" na podstawie powieści Victora Hugo zajmuje w sercach polskich fanów szczególną pozycję. Wszelkie fora, grupy i dyskusje przepełnione są zachwytami pod adresem sztuki, a na playlistach triumfy święcą takie utwory, jak "Belle", czy "Le temps des cathédrales". Jednak przez naprawdę długi czas wydawało się, że miłość Polaków do tego dzieła pozostaje nieodwzajemniona, ponieważ przez 18 lat twórcy uparcie odmawiali nam licencji. Jednak dwa lata temu, w 2016 roku, pasjonaci "Notrów" mogli odetchnąć z ulgą: dzieło zawitało pod strzechy Teatru Muzycznego w Gdyni.
   Historia garbatego dzwonnika oraz reszty stworzonych przez Victora Hugo bohaterów, jak można było się spodziewać, przyciągnęła nad morze tłumy musicalowych fanów. Trudno się dziwić, ponieważ ze względu na przyjęte warunki licencji, widz ma możliwość podziwiania na żywo oryginalnej, przybyłej z Paryża scenografii Christiana Rätza. Świadomość ogromnego znaczenia tych ruchomych platform, wiszących dzwonów oraz wielkiej, kamiennej ściany, nadaje obecności w teatrze nad Bałtykiem niezwykłego, magicznego wręcz wydźwięku. Jakby przeniesienie w czasie miało charakter podwójny i jednocześnie objawiał nam się Paryż na przełomie Średniowiecza i Renesansu oraz Paryż roku 1998. Wrażenie to uzupełnia szereg innych elementów, jak kostiumy, choreografie, czy światła imitujące katedralne witraże, które również pokrywają się z tym, co już doskonale znamy. Dla oddanego miłośnika musicali może być to źródło niezwykłych przeżyć... ale również rozczarowania. Bo nie można nie zauważyć, że w całej tej ogromnej, bajecznej produkcji, priorytetem była wierność oryginałowi, która sprawiała, że każdy element i każdy postawiony przez najgłębiej ukrytego artystę krok wydawał się wymierzony co do milimetra. Brakowało tu spontaniczności, a ruch sceniczny i choreografie wydawały się momentami wymuszone. Jakby to, co było lekkie i naturalne dwadzieścia lat temu dla Francuzów, zupełnie nie wpisało się w temperament artystów żyjących nad Wisłą. Kalka - tak można określić pierwszą polską produkcję musicalu "Notre Dame de Paris", ponieważ w całym przedsięwzięciu nie udało się uratować wspaniałego, gdyńskiego klimatu oraz indywidualności występujących artystów. Pokazuje to tylko, jak dobrą rzeczą jest licencja non-replica, dzięki której poszczególne teatry nie tylko dają pracę rodzimym twórcom (co też przekłada się na ceny biletów), ale przede wszystkim - eksponują swoją niepowtarzalność: artystów z ich pomysłami i temperamentem, choreografów tworzących w zgodzie ze swoją kulturą, scenografów pokazujących na scenie to, co jest nam dobrze znane... Tymczasem nie każdą replikę daje się łatwo odczytać oraz ocenić - czasem nawet powinno się przyjmować bezkrytycznie niektóre rozwiązania, które są świadectwem innej epoki oraz innej kultury. Ocenie podlega tylko wykonanie... które w tym przypadku jest kolejnym dowodem na niezawodność zespołu Teatru Muzycznego w Gdyni.
   Przed przejściem do oceny zespołu, warto zwrócić uwagę na polski przekład: jego autorem jest Piotr Olkusz, natomiast za stronę poetycką odpowiada Zbigniew Książek. Niestety, jest to jeden z najsłabszych elementów przedstawienia... jeśli nie najsłabszy. Przede wszystkim, widać tu "podział obowiązków" na tłumacza oraz poetę: jakby w pierwszej kolejności liryka została przełożona na prozę w innym języku, a potem ktoś z tej prozy na nowo próbował zbudować lirykę, skupiając się na wierności i zapominając, że poezja powinna być przede wszystkim piękna. Polska wersja "Notre Dame de Paris" piękna bywa tylko od czasu do czasu; dominują w niej dziwne zbitki wyrazów oraz infantylne, nic niewnoszące frazy... Jednak nie byłoby to tak rażące, gdyby w tekście nie pojawiały się regularnie frazy kompletnie niezgadzające się z muzyką. Naprawdę trudno uwierzyć, że teksty te zostały napisane przez Zbigniewa Książka, autora słów przesłynnego "Byłaś serca biciem" oraz współtwórcy kilku znakomitych oratoriów. Ciężko stwierdzić, w jaki sposób i dlaczego popełniono tutaj błąd... Być może musical to gatunek, o którym w Polsce wciąż za mało się wie - o czym świadczy również przykład tłumaczenia libretta "Jesus Christ Superstar", którego autorem był wybitny artysta słowa, Wojciech Młynarski, a które wzbudza więcej kontrowersji, niż sam musical. Pozostaje mieć nadzieję, że ten niezbyt udany przekład będzie lekcją i ostrzeżeniem dla obecnych i przyszłych tłumaczy musicali.
   Pomimo zgotowanych przez tę inscenizację pułapek takich jak przesadna wierność oryginałowi, czy słabej jakości tłumaczenie, doskonały zespół artystyczny wynagradza wszelkie mankamenty produkcji, sprawiając, że wieczór w Teatrze Muzycznym w Gdyni zachowuje wysoką wartość wydarzenia kulturowego. Prawdziwą ozdobą są tu występujące kobiety: Ewa Kłosowicz jako Esmeralda oraz Weronika Walenciak jako Fleur-de-lys. Songi w ich wykonaniu, na czele z "Beau comme le soleil", są zachwycające i sprawiają, że w czasie tych trzech godzin spektaklu niejeden raz w oku zaczyna kręcić się łza. Podobne odczucia można mieć, podziwiając odtwórcę roli Gringoire, Macieja Podgórzaka. Oprócz pięknego głosu, artysta posiada również niezwykłą charyzmę, która sprawiła, że nawet tak sztywno trzymający się oryginału spektakl pozwolił mu stworzyć rolę niepowtarzalną i ujmującą za serce. Gringoire hipnotyzował wzrokiem, poruszał się lekko jak wiatr, a opowieścią o wiekach katedr wydawał się doskonale bawić. Przeciwwagą lekkości tej postaci był kreowany przez Krzysztofa Wojciechowskiego Clopin; w tym przypadku otrzymaliśmy postać żywiołową i wyśpiewującą swój bunt emocjonalnie i z pełnym zrozumieniem postaci. Nie mniej emocjonalną kreacją popisać się mógł również Rafał Szatan, czyli kapitan Phoebus. Choć w tym przypadku można było dostrzec, iż od strony aktorskiej artysta nie zdołał do końca rozwinąć skrzydeł i w jego wejściach na scenę wyczuwało się lekką niepewność. Jednak kreację Rafała Szatana odbiera się naprawdę dobrze, a jego umiejętności wokalne są prawdziwą wisienką na torcie.
   Choć w całym zespole nie ma ani jednego artysty, który źle wywiązałby się ze swojego zadania, na szczególne wyróżnienie zasługują dwie osoby: Michał Grobelny jako Quasimodo oraz Piotr Płuska w roli archidiakona Frollo. Michał Grobelny, kreując postać garbatego dzwonnika, zadbał o najdrobniejszy element, od gruntownego studium emocji, przez szorstki, ale wciąż zachwycający śpiew, po właściwy dla garbusów i trudny kondycyjnie sposób poruszania się. Pomimo kostiumu, który dwadzieścia lat temu wyglądał wspaniale na Garou, a który dziś już trąci myszką, artyście udało się stworzyć wrażenie, iż faktycznie jest on mroczną istotą zamieszkującą dzwonnicę Notre Dame. Jeśli zaś chodzi o Piotra Płuskę, nie można znaleźć ani jednego elementu, który rzucałby cień na jego kreację. Pomimo trudności, jakie stawiało przed nim tłumaczenie, zdołał on ocalić piękno wykonywanych przez siebie utworów, nie szczędząc im emocji, a także gruntownego zrozumienia postaci. Frollo w całej tej historii był nie tylko groźnym kapłanem, ale również postacią miotaną wieloma sprzecznymi emocjami, która powoli umiera w środku - i właśnie te sprzeczności i tę postępującą martwicę serca widzowie otrzymali w tej kreacji. Gdy Piotr Płuska znajdował się na scenie, sztywna forma, którą dziełu narzuciła licencja, wydawała się nieco łagodnieć, a sam wydźwięk historii stał się o wiele bardziej gorzki i niejednoznaczny - dokładnie taki, jaki był w powieści Victora Hugo. 
   "Notre Dame de Paris" w Teatrze Muzycznym w Gdyni to jedno z największych współczesnych wydarzeń musicalowych w Polsce. I pomimo, że jest to tytuł niezwykły, jego surowość spowodowana warunkami licencji nie pozwala na pełne przeżycie tej niezwykłej przygody. Jednak mimo wszystko wciąż pozostaje on obowiązkową pozycją w kalendarzu każdego fana musicalowego. Warto wykorzystać ostatni sezon, by przypomnieć sobie opowieść o Cyganach, o trudnej miłości oraz o Paryżu, który głośno wzywa imienia Najświętszej Maryi Panny... A być może przyjdzie jeszcze czas, gdy to francuskie dzieło zdoła odwzajemnić miłość swoich nadwiślańskich fanów i pozwoli zrealizować się w licencji non-replica... ku naszej szczerej uciesze.

4 komentarze:

  1. Bardzo dobra recenzja, teraz tylko mamy wątpliwości czy jechać do Gdyni czy nie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tam oj tam, jechać ;) Żaden musical nie jest idealny, a ten ma naprawdę mnóstwo walorów ;)

      Usuń
  2. Widziałaś moim zdaniem najsłabszą albo prawie najsłabszą wersję obsady tego musicalu.
    Nie wiem, ile razy na nim byłaś, ale z recenzji odnoszę wrażenie, że to był pojedynczy strzał. Ja byłam już pięć razy i widziałam już każdą możliwą konfigurację tej obsady (dobrze, nie widziałam, ale już mam taką, którą chciałabym zobaczyć razem na scenie, co nigdy nie nie zdarzy :D).
    Tak na szybko, to przyznaję rację, co do Wojciechowskiego i Szatana. Zagrobelny wydaje się dobry, dopóki nie usłyszy się tego pierwszego, szczególnie, że w wykonaniu Wojciechowskiego słychać każde słowo w "Tam, gdzie jest cudów plac". Dobra dykcja zawsze na plus. On ogólnie ma o wiele lepszą kondycję niż Zagrobelny, więc cała jego kreacja ma lekkość, której nie ma ta Zagrobelnego (albo też nie ma w takim stopniu). Szatan jako Phoebus wymiata, a widziałam całą trójkę - i Podgórzaka, i Zubowicza, i Szatana. Podgórzak nie wyciąga i siedząc w pierwszym rzędzie nie rozumiesz, co śpiewa w "Dręczy mnie", bardziej się skupia na lataniu po scenie. Z kolei Zubowicz czasami śpiewa na granicy mówienia i o wyciąganiu a la Patricka Fiori to można jedynie pomarzyć. Szatan pięknie śpiewa, pięknie wygląda, pięknie gra (zmiana Phoebusa w drugim akcie jest widoczna, u tych pierwszych panów nie do końca tak jest), spełnia każdy wymóg, który stawiam przed Phoebusem. Podsumuję to już tylko stwierdzeniem, że dopiero, gdy Szatan zagrał Phoebusa wzruszyłam się na "Belle" - a było to za piątym razem mojej bytności w Muzycznym na tym spektaklu (i już nawet to okropne tłumaczenie mi tego wzruszenia nie zaburzyło).
    Co do reszty się nie zgadzam, ale to jest temat na zdecydowanie głębszy wywód. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiadomo, że mogę wypowiedzieć się tylko w swoim imieniu, ponieważ każdy ma inne oczekiwania oraz inne doświadczenia życiowe, które wpływają na taki, a nie inny odbiór sztuki ;) Chociaż w moim przypadku nie chodziło o samą główną obsadę, po prostu trochę gryzła mi się energia całego zespołu z oryginalną reżyserią i choreografiami. Osobiście uważam, że temu spektaklowi po prostu zaszkodziła licencja replica, bo to już kiedyś było... Warto też wziąć pod uwagę, że teatr przez te dwadzieścia lat się zmienił i stare rozwiązania nie zawsze będą najlepsze dzisiaj. Podobny problem mam z musicalem "Metro". O ile nagranie z 1992 roku mogłabym oglądać bez przerwy, to jednak współczesny, żywy spektakl średnio mi się podoba ;)

      A co do samej obsady, wieloma kreacjami jestem szczerze zachwycona ;) Moim faworytem tej produkcji jest i chyba na zawsze pozostanie Piotr Płuska <3

      Usuń

Popularne posty