W Teatrze Rozrywki w Chorzowie już po raz drugi zagościł niezwykły spektakl z muzyką Johna Kandera, librettem Joego Masteroffa i tekstami piosenek Freda Ebba. Wyreżyserował ją niegdysiejszy Cliff - Jacek Bończyk, a w obsadzie znalazła się Maria Meyer, której kreacja Sally Bowles z 1992 roku jest pamiętana i z sentymentem wspominana po dziś dzień. Można zatem powiedzieć, że historia śląskiej sceny zatoczyła koło... Choć tak naprawdę trudno w tym nowym dziele doszukiwać się podobieństw z premierą sprzed prawie trzydziestu lat i pomimo niezwykle ciepłego przyjęcia przez dawnych widzów, jest to dzieło, jakiego nikt wcześniej na scenie Teatru Rozrywki nie widział.
Berlin lat 30-tych XX wieku. Świat pełen używek, wolnej miłości i rodzących się prądów nazistowskich. Wkraczamy w niego przez drzwi kabaretu Kit Kat, gdzie wita nas tajemniczo uśmiechnięty mężczyzna w butach na obcasie... Mężczyzna ten doskonale rozumie, jak rozczarowujące może być życie i jak bardzo każdemu z nas potrzebna jest chwila wytchnienia. Tutaj wystarczy zostawić kurtkę w szatni, a wraz z nią wszystkie troski, by życie stało się piękne. By w powodzi alkoholu, doznań erotycznych i poczucia braku zobowiązań pozwolić, by świat gnał przed siebie bez naszego udziału. Nawet, jeśli gna prosto ku samozagładzie...
Świat przedwojennego Berlina poznajemy oczami amerykańskiego pisarza, Clifforda Bradshawa. Przybywa on do Niemiec, aby szukać pomysłów do swojej nowej książki - i dzięki poznanemu przypadkiem w pociągu Ernstowi Ludwigowi, niezwykle szybko odkrywa blaski i cienie tego szczególnego miasta. Choć początkowo daje się porwać chwili i wypełnia sobie czas przyjemnościami, pozostaje on świadomy tego, jak kształtuje się niemiecka polityka... Widzowie, którzy przecież doskonale znają późniejsze losy Europy, obserwują jego heroiczne próby przemówienia do rozsądku swoim znajomym: nie tylko noszącemu na ramieniu opaskę ze swastyką Ernstowi, ale też Sally, która przecież "jeśli nie jest przeciw temu wszystkiemu, to jest za". I choć Cliff wydaje się być pełen nadziei, że świat jeszcze się opamięta, jego działania są dla nas, ludzi XXI wieku, przesiąknięte goryczą oraz kompletną bezsilnością wobec muru zatwardziałych ludzkich serc. Ta gorycz towarzyszy nam praktycznie cały drugi akt - i z tą właśnie goryczą zostajemy po opadnięciu kurtyny, dostrzegając echa berlińskiego kabaretu bliżej, niż byśmy sobie tego życzyli...
Moim zdaniem, największym walorem produkcji Teatru Rozrywki w Chorzowie jest płynna i dobrze zarysowana fabuła, która w sposób bardzo przejrzysty opowiada historię dwóch nieszczęśliwych historii miłosnych przedwojennego Berlina. Z pewnością jest to doskonała propozycja dla tych fanów teatru, którzy swój pierwszy kontakt ze sceniczną wersją "Cabaretu" mają dopiero przed sobą. Reżyser Jacek Bończyk po raz kolejny udowadnia, że, będąc twórcą niezwykle dociekliwym, trochę zbuntowanym i niezadowalającym się łatwymi rozwiązaniami, potrafi tworzyć spektakle trafiające do szerszej publiczności. W dodatku jest to artysta, który doskonale odnajduje się w konwencji musicalowej: wykorzystuje lekkość i energię tej formy w scenach, w których przenosimy się do kabaretu Kit Kat, natomiast pozostałe sekwencje traktuje nieco chłodniej, pozwalając na wybrzmienie w nich echa dwudziestolecia międzywojennego. Mistrzostwem jest scena stworzona na dobrze znanym w Polsce utworze "Money money", który łączy w sobie wszystkie najpiękniejsze elementy musicalu. W stworzeniu tego niezwykłego dzieła pomogli reżyserowi między innymi: Grzegorz Policiński (zachwycająca i pełna detali scenografia), Inga Pilchowska (przenosząca nas w świat przedwojennego Berlina choreografia), Anna Chadaj (przyciągające uwagę kostiumy) oraz Mateusz Walach (energetyczna i wpadająca w ucho aranżacja).
Jest już w zasadzie tradycją, że każdy kolejny spektakl Teatru Rozrywki w Chorzowie staje się skupiskiem fantastycznych, dobrze wykreowanych i doskonale trafionych obsadowo kreacji. Triumfy święcą tu przede wszystkim Maria Meyer w roli Fräulein Schneider, Wioleta Malchar-Moś jako prowokująca i jednocześnie głęboko emocjonalna Sally Bowles, a także równie przepełniony emocjami, jak i wprowadzający na scenę dużo równowagi Hubert Waljewski kreujący postać Cliffa. Ogromnym i bardzo pozytywnym zaskoczeniem jest debiutujący na dużej scenie Teatru Rozrywki Dariusz Wiktorowicz, który swojego bohatera, Herr Schultza, dopracował w najdrobniejszych szczegółach i sprawił, że wzbudza on zarówno śmiech, jak i głębokie wzruszenie. Fantastycznym, komediowym elementem okazała się Fräulein Kost w wykonaniu Marzeny Ciuły. Natomiast Ernst Ludwig (nieco blady w innych polskich inscenizacjach "Cabaretu") w wykonaniu Marka Chudzińskiego stał się jednym z najbardziej barwnych elementów wieczoru, a odkąd zaprezentował swastykę na swoim ramieniu - również jednym z tych najbardziej mrocznych. Jeśli zaś chodzi o Emcee, obserwując pracę Kamila Franczaka, można kolejny raz zachwycić się niezwykłą precyzją, z jaką wchodzi on w swoją rolę, choć tym razem odczuwa się pewien niedosyt. Wydaje się, że zabrakło tu zarówno koncepcji reżyserskiej, jak i umiejętności aktorskich, by wykorzystać naturalne warunki artysty i budowano kreację na czymś, czego Kamil Franczak wydaje się do końca nie czuć... Efektem stała się postać dobrze przygotowana technicznie oraz płynnie prowadząca akcję musicalu, jednak zabrakło jej tej nieco demonicznej, hipnotyzującej mocy, którą powinien charakteryzować się gospodarz kabaretu Kit Kat. Zważywszy na szczególną rolę Mistrza Ceremonii, jest to trochę za mało, by zapamiętać tę kreację na dłużej, choć bez wątpienia umiejętności wokalne artysty bardzo przemawiają na jej korzyść.
Powrót "Cabaretu" na deski Teatru Rozrywki niewiele ma wspólnego z tradycyjnym wznowieniem tytułu; te same pozostają tu jedynie słowa oraz muzyka, choć również i tu w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat nastąpiły zmiany. W tym momencie jest to dzieło zupełnie nowe, świeże... i bardzo współczesne - pomimo, iż jego światowa prapremiera odbyła się ponad pół wieku temu. Obecność na widowni nowego, chorzowskiego "Cabaretu" jest zdecydowanie czymś więcej, niż miło spędzonym wieczorem przy doskonale znanych utworach. W czasach, kiedy ze wszystkich stron otaczają nas wojny ideologiczne i czasami my sami nie wiemy już, w co tak naprawdę należy wierzyć, ten spektakl przynosi wspaniałe ujście naszym emocjom... a także stanowi głośne i rozpaczliwe ostrzeżenie. Historia już raz pokazała nam, co się dzieje, gdy ideologia zaczyna być ważniejsza od drugiego człowieka... I daj Boże, aby nie musiała nam nigdy więcej tego przypominać.
Berlin lat 30-tych XX wieku. Świat pełen używek, wolnej miłości i rodzących się prądów nazistowskich. Wkraczamy w niego przez drzwi kabaretu Kit Kat, gdzie wita nas tajemniczo uśmiechnięty mężczyzna w butach na obcasie... Mężczyzna ten doskonale rozumie, jak rozczarowujące może być życie i jak bardzo każdemu z nas potrzebna jest chwila wytchnienia. Tutaj wystarczy zostawić kurtkę w szatni, a wraz z nią wszystkie troski, by życie stało się piękne. By w powodzi alkoholu, doznań erotycznych i poczucia braku zobowiązań pozwolić, by świat gnał przed siebie bez naszego udziału. Nawet, jeśli gna prosto ku samozagładzie...
Świat przedwojennego Berlina poznajemy oczami amerykańskiego pisarza, Clifforda Bradshawa. Przybywa on do Niemiec, aby szukać pomysłów do swojej nowej książki - i dzięki poznanemu przypadkiem w pociągu Ernstowi Ludwigowi, niezwykle szybko odkrywa blaski i cienie tego szczególnego miasta. Choć początkowo daje się porwać chwili i wypełnia sobie czas przyjemnościami, pozostaje on świadomy tego, jak kształtuje się niemiecka polityka... Widzowie, którzy przecież doskonale znają późniejsze losy Europy, obserwują jego heroiczne próby przemówienia do rozsądku swoim znajomym: nie tylko noszącemu na ramieniu opaskę ze swastyką Ernstowi, ale też Sally, która przecież "jeśli nie jest przeciw temu wszystkiemu, to jest za". I choć Cliff wydaje się być pełen nadziei, że świat jeszcze się opamięta, jego działania są dla nas, ludzi XXI wieku, przesiąknięte goryczą oraz kompletną bezsilnością wobec muru zatwardziałych ludzkich serc. Ta gorycz towarzyszy nam praktycznie cały drugi akt - i z tą właśnie goryczą zostajemy po opadnięciu kurtyny, dostrzegając echa berlińskiego kabaretu bliżej, niż byśmy sobie tego życzyli...
Moim zdaniem, największym walorem produkcji Teatru Rozrywki w Chorzowie jest płynna i dobrze zarysowana fabuła, która w sposób bardzo przejrzysty opowiada historię dwóch nieszczęśliwych historii miłosnych przedwojennego Berlina. Z pewnością jest to doskonała propozycja dla tych fanów teatru, którzy swój pierwszy kontakt ze sceniczną wersją "Cabaretu" mają dopiero przed sobą. Reżyser Jacek Bończyk po raz kolejny udowadnia, że, będąc twórcą niezwykle dociekliwym, trochę zbuntowanym i niezadowalającym się łatwymi rozwiązaniami, potrafi tworzyć spektakle trafiające do szerszej publiczności. W dodatku jest to artysta, który doskonale odnajduje się w konwencji musicalowej: wykorzystuje lekkość i energię tej formy w scenach, w których przenosimy się do kabaretu Kit Kat, natomiast pozostałe sekwencje traktuje nieco chłodniej, pozwalając na wybrzmienie w nich echa dwudziestolecia międzywojennego. Mistrzostwem jest scena stworzona na dobrze znanym w Polsce utworze "Money money", który łączy w sobie wszystkie najpiękniejsze elementy musicalu. W stworzeniu tego niezwykłego dzieła pomogli reżyserowi między innymi: Grzegorz Policiński (zachwycająca i pełna detali scenografia), Inga Pilchowska (przenosząca nas w świat przedwojennego Berlina choreografia), Anna Chadaj (przyciągające uwagę kostiumy) oraz Mateusz Walach (energetyczna i wpadająca w ucho aranżacja).
Jest już w zasadzie tradycją, że każdy kolejny spektakl Teatru Rozrywki w Chorzowie staje się skupiskiem fantastycznych, dobrze wykreowanych i doskonale trafionych obsadowo kreacji. Triumfy święcą tu przede wszystkim Maria Meyer w roli Fräulein Schneider, Wioleta Malchar-Moś jako prowokująca i jednocześnie głęboko emocjonalna Sally Bowles, a także równie przepełniony emocjami, jak i wprowadzający na scenę dużo równowagi Hubert Waljewski kreujący postać Cliffa. Ogromnym i bardzo pozytywnym zaskoczeniem jest debiutujący na dużej scenie Teatru Rozrywki Dariusz Wiktorowicz, który swojego bohatera, Herr Schultza, dopracował w najdrobniejszych szczegółach i sprawił, że wzbudza on zarówno śmiech, jak i głębokie wzruszenie. Fantastycznym, komediowym elementem okazała się Fräulein Kost w wykonaniu Marzeny Ciuły. Natomiast Ernst Ludwig (nieco blady w innych polskich inscenizacjach "Cabaretu") w wykonaniu Marka Chudzińskiego stał się jednym z najbardziej barwnych elementów wieczoru, a odkąd zaprezentował swastykę na swoim ramieniu - również jednym z tych najbardziej mrocznych. Jeśli zaś chodzi o Emcee, obserwując pracę Kamila Franczaka, można kolejny raz zachwycić się niezwykłą precyzją, z jaką wchodzi on w swoją rolę, choć tym razem odczuwa się pewien niedosyt. Wydaje się, że zabrakło tu zarówno koncepcji reżyserskiej, jak i umiejętności aktorskich, by wykorzystać naturalne warunki artysty i budowano kreację na czymś, czego Kamil Franczak wydaje się do końca nie czuć... Efektem stała się postać dobrze przygotowana technicznie oraz płynnie prowadząca akcję musicalu, jednak zabrakło jej tej nieco demonicznej, hipnotyzującej mocy, którą powinien charakteryzować się gospodarz kabaretu Kit Kat. Zważywszy na szczególną rolę Mistrza Ceremonii, jest to trochę za mało, by zapamiętać tę kreację na dłużej, choć bez wątpienia umiejętności wokalne artysty bardzo przemawiają na jej korzyść.
Powrót "Cabaretu" na deski Teatru Rozrywki niewiele ma wspólnego z tradycyjnym wznowieniem tytułu; te same pozostają tu jedynie słowa oraz muzyka, choć również i tu w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat nastąpiły zmiany. W tym momencie jest to dzieło zupełnie nowe, świeże... i bardzo współczesne - pomimo, iż jego światowa prapremiera odbyła się ponad pół wieku temu. Obecność na widowni nowego, chorzowskiego "Cabaretu" jest zdecydowanie czymś więcej, niż miło spędzonym wieczorem przy doskonale znanych utworach. W czasach, kiedy ze wszystkich stron otaczają nas wojny ideologiczne i czasami my sami nie wiemy już, w co tak naprawdę należy wierzyć, ten spektakl przynosi wspaniałe ujście naszym emocjom... a także stanowi głośne i rozpaczliwe ostrzeżenie. Historia już raz pokazała nam, co się dzieje, gdy ideologia zaczyna być ważniejsza od drugiego człowieka... I daj Boże, aby nie musiała nam nigdy więcej tego przypominać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz