sobota, 27 października 2018

Zawsze być sobą. "Billy Elliot" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie [RECENZJA]

Nie jest miło, gdy piękne, pełne emocji i dobrych wartości dzieło poznajemy na chwilę przed jego zejściem z afisza. Tak było niestety w moim przypadku: na "Billy'ego Elliota" dotarłam w piątek, zaś w sobotę obsada po raz ostatni ukłoniła się publiczności. W zasadzie długo wahałam się, czy odwiedzić jeden z moich ulubionych teatrów. Pojechać, pokochać spektakl i kreacje aktorskie, a potem mieć świadomość, że to za chwilkę przeminie, że nigdy nie będę mogła do tego wrócić? Jednak potrzeba poznania kolejnej musicalowej historii okazała się silniejsza... choć spełniły się moje najgorsze obawy: piękna muzyka, emocjonalna historia oraz ulubieni artyści w kolejnych, wspaniałych wcieleniach to coś, co zapragnęłam mieć w zasięgu ręki do końca życia. Dlatego ten jeden, jedyny wieczór, który dla siebie ocaliłam, to z jednej strony stanowczo za mało, ale z drugiej - wciąż bardzo, bardzo dużo.
   "Billy Elliot" to historia chłopca żyjącego w środowisku robotników, który w pewnym momencie odkrywa w sobie zamiłowanie do tańca klasycznego. Opowieści tej nie można nazwać oryginalną, ponieważ pojawiają się tu elementy, które w popkulturze przewijały się już setki razy, przede wszystkim wielki talent odkryty na głębokiej prowincji... Jednak wydaje się, że w żadnym wypadku nie jest to spektakl, w którym oryginalna, dynamiczna fabuła jest do czegokolwiek potrzebna. "Billy Elliot" to spektakl o emocjach: każda relacja została stworzona z niezwykłą dokładnością oraz znajomością ludzkich charakterów. Tutaj nie ma postaci dobrych i złych; tu każdy ma swoją prawdę, w którą się wierzy, choć nie zawsze się jej kibicuje. Z tego wszystkiego wyłania się piękna opowieść o długiej i trudnej drodze do spełnienia marzeń, na której przeszkodą może okazać się wszystko: własne ciało, brak pieniędzy... czy nawet najbliższa rodzina. Jednocześnie pojawia się w tym wszystkim nadzieja, że nigdy nie będziemy zostawieni samym sobie, ponieważ w momencie, gdy wydaje nam się, że wszystko jest stracone, pojawi się życzliwa dłoń - bo ludzie, oprócz zła, mają w sobie również dobro.
   Choć w musicalu ukazany został przede wszystkim świat baletu, realizacja chorzowska poświęca wiele uwagi oprawie nawiązującej do jednej z największych wizytówek Górnego Śląska - górnictwa. W scenografii (autorstwa Luigi Scoglio) pojawiają się elementy szybów kopalnianych, zaś kostiumy oraz mentalność bohaterów wydają się żywcem wyjęte z polskich lat osiemdziesiątych. Co prawda, można mieć wątpliwości, czy w kontekście całej historii należało aż tak wyeksponować środowisko, w którym wychowuje się Billy, jednak muszę przyznać, że miało to swój niezwykły klimat. Choć niewątpliwie warto byłoby z równą starannością potraktować balet. Świat, który przecież kojarzony jest z bielą i lekkością, wydawał się tak samo surowy i monotonny, jak wszystkie elementy świata robotniczego. 
   Bez wątpienia jednym z największych walorów musicalu jest muzyka autorstwa Eltona Johna. Sprostanie jej wymaganiom to nie lada wyzwanie nawet dla doświadczonego zespołu wokalnego. Na szczęście, w Teatrze Rozrywki nie brakuje doskonałych wokalistów, którzy sprawili, że wieczór z "Billym Elliotem" to w dużej mierze wspaniała uczta dla ucha. Nie inaczej jest, jeśli chodzi o aktorstwo: zespół prezentuje się jako grupa wyjątkowo zgrana oraz zaangażowana w swoje zadania, a nawet najgłębiej ukryte postacie były żywe i trójwymiarowe. Jeżeli zaś chodzi o główną obsadę, należy bezwzględnie docenić dwóch odtwórców ról dziecięcych: Krystiana Stańczykiewicza jako Michaela oraz tytułowego Billy'ego - Beniamina Brackiego. Na scenie prezentowali się z niezwykłą swobodą, w dodatku nie można nie zauważyć, jak wielką pracę musieli wykonać, aby móc sprostać stawianym przez spektakl wymaganiom. I pomimo, że z tego materiału można było wyciągnąć o wiele, wiele więcej tańca, to jednak nie ulega wątpliwości, że obaj chłopcy - przede wszystkim Beniamin Bracki, na którego barkach spoczywała największa odpowiedzialność - mogą być dumni ze swojej pracy oraz swojej kondycji.
   Pomimo wyraźnie robotniczego zabarwienia spektaklu, jest kilka takich scen, gdy nad wszystkim góruje balet, udowadniając, jak zapierający dech w piersiach może być. Już sama obecność scen z muzyką Piotra Czajkowskiego wydaje się fascynująca, jednak prawdziwą i najważniejszą pracę wykonuje tu solista baletu - Łukasz Zasik. Jego niezwykła lekkość oraz gibkość sprawiają, że trudno od niego oderwać wzrok; jest to sztuka, na której nie trzeba się znać, aby wyjść z teatru ze łzami w oczach. W tańcu Łukasza Zasika widać nie tylko świadectwo wielu lat ciężkiej pracy w szkole baletowej, ale też niezwykłą pasję oraz świadomość tego, co chce się przekazać. I jest to obecne nie tylko w występie solowym, ale również w scenach z Beniaminem Brackim oraz Wiolettą Białk, którzy zdawali się czerpać z jego energii pełnymi garściami, pozwalając się prowadzić i będąc tak samo piękni, jak on. Bez wątpienia właśnie za scenami z udziałem Łukasza Zasika będę tęsknić najbardziej, wspominając chorzowskiego "Billy'ego Elliota".
   Wymieniając inne, doskonałe prezentacje głównej obsady, nie można zapomnieć o Jarosławie Czarneckim: surowym, ale kochającym ojcu Billy'ego. W tej kreacji podziwiam przede wszystkim wewnętrzną walkę pomiędzy własnymi przekonaniami a chęcią, by syn miał godne i dostatnie życie - najpiękniejsze jest to, że od początku do końca wierzyło się, że nawet najtwardsze zarzuty i najbardziej raniące słowa podyktowane są ojcowską miłością, którą po prostu trudno było wyrazić doświadczonemu przez życie mężczyźnie. Pewną równoważnią dla tej surowej postaci jest matka - stworzona przez fenomenalną Wiolettę Białk - jednocześnie nieobecna i cały czas czuwająca nad synem. Postać, pomimo swojego smutnego charakteru, była jednym z najpiękniejszych akcentów całego musicalu. Delikatna uroda Wioli Białk, jej wdzięk, wrażliwość oraz piękny głos nadawały jej wygląd anioła, którym istocie w tym musicalu była - aniołem stróżem swojego syna, powtarzającym mu, by bez względu na wszystko, zawsze był sobą. Bardzo ciekawą kreację stworzyła również Anna Ratajczyk, będąc wypaloną nauczycielką baletu, w której w pewnym momencie budzi się dawno zapomniana pasja, gdy na jej drodze pojawia się utalentowane dziecko. W tej roli aktorka mogła zaprezentować przede wszystkim swój niezwykły potencjał wokalny, ale również umiejętność tworzenia poważnych, psychologicznych charakterów i wypada w tym niemal równie dobrze, co w swoich mistrzowskich, komediowych wcieleniach. Na scenie mogliśmy podziwiać również Marię Meyer, która wcieliła się w nieco stukniętą babcię Billy'ego. Tu nie jest potrzebny żaden komentarz - kreacja Marii Meyer, jak zawsze, była po prostu klasą samą w sobie.
   "Billy Elliot" to spektakl, którego nie zobaczymy już na deskach Teatru Rozrywki. Pomimo swojego nieco zbyt górniczego charakteru, wciąż była to przepiękna opowieść o spełnianiu marzeń, o byciu sobą... i o niezwykłości baletu. Emocjonalność, która jest nieodłączną częścią muzyki Eltona Johna wspaniale sprawdzała się w zgranym ze sobą i angażującym się całym sercem zespole Teatru Rozrywki. Reżyseria Michała Znanieckiego, który zasłynął z takich dzieł musicalowych, jak "Jekyll&Hyde", czy "Bulwar Zachodzącego Słońca" była soczystą wisienką na torcie. I pomimo żalu za pożegnaniem czegoś, co dopiero się poznało, nie umiem żałować, że podarowałam sobie wizytę na "Billym Elliocie"; ten jeden wieczór to z jednej strony o wiele za mało, ale z drugiej - bardzo, bardzo dużo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty