czwartek, 3 stycznia 2019

Urodzeni do swoich ról - 6 kreacji na polskich scenach musicalowych, które mnie oczarowały

obraz: Rob Ellis, źródło
Doskonały warsztat oraz pasja w wykonywaniu swojego zawodu - oto podstawa, aby móc mówić o dobrym artyście. Jednak jest jeszcze coś, co bezwzględnie wpływa za to, w jaki sposób rola zostanie odebrana przez publiczność - a jest to sam artysta.
   Pomimo ogromnego kultu ciężkiej pracy oraz wkładania serca w tworzenie roli - kultu zrozumiałego i bardzo potrzebnego - to mam wrażenie, że czasem zapominamy o tym, że artyści, jak wszyscy ludzie, po prostu się od siebie różnią. Każdy ma inne zalety, inną energię, inną osobowość... oraz inny bagaż przeżyć, który można odpowiednio wykorzystać na scenie. A przecież właśnie to jest, moim zdaniem, największą siłą kreatora ról: podobieństwo, zarówno w wyglądzie, jak i przeżyciach wewnętrznych. Jasne, że podczas kompletowania obsady, nie zawsze warto się sugerować tym tzw. emploi artystów - bardzo łatwo umieścić kogoś w wąskiej szufladce, a przecież nie o to chodzi. Ale tuszowanie indywidualności w imię "równego traktowania" (które, nawiasem mówiąc, tak czy siak jest utopią świata artystycznego), to ogromna krzywda wyrządzana zarówno obsadzie, jak i widzom. Prawda, jak to często z nią bywa, leży pośrodku: warto dawać szansę ludziom sceny, by sprawdzali się na wielu różnych płaszczyznach, ale zdecydowanie się na jedną, czy dwie kreacje "po warunach" (zwłaszcza, jeśli postać jest charakterystyczna), może mieć wpływ nie tylko na tę jedną postać, ale i na całą sztukę.
   Muszę się przyznać, jestem ogromną fanką właśnie takich castingów: w których wykonawcy głównych ról mają nie tylko talent oraz dobry warsztat - ale również "to coś". I to rozumiane często w sposób, który nie ma nic wspólnego z poprawnością polityczną. Scena to miejsce, które wysyła nam wiele bodźców, a te wizualne, ukryte pod kostiumami i fryzurami, na które niekoniecznie da się coś poradzić, są tak samo ważne. Ktoś do danej roli może być po prostu za stary, za młody, za niski, za wysoki, za brzydki, za ładny, za czarny, za biały... Niestety, temat tolerancji jest u nas wciąż tak delikatny, że wszyscy dostajemy gęsiej skórki na samą myśl, że można nie wybrać kogoś do danej roli tylko dlatego, że ma ciemną skórę. (Tak nawiasem - musical "Król Lew" posiada wymóg, by obsada była ciemnoskóra i stąd kłopoty z uzyskaniem licencji w Polsce - tu chyba nikt się na nikogo nie obraża 😉.) Czasem myślę, jak bardzo mogłyby zyskać wystawiane u nas musicale, gdybyśmy wszyscy umieli dostrzegać i akceptować różnice między nami - bo są one piękne! Przede wszystkim właśnie w sztuce, gdzie z każdej różnicy i każdego mankamentu można zrobić największy walor; najlepszym przykładem jest Marty Feldman, słynny komik, na którym zapewne niejedna osoba postawiła krzyżyk, gdy zachorował. Dla mnie wszystko, co sprawia, że ktoś wyróżnia się z tłumu, jest po prostu ciekawe i pobudzające kreatywność... To moje małe guilty pleasure i dlatego bardzo, bardzo cierpię, gdy w teatrze scenariusz komunikuje mi jedno, a fizyczność artysty drugie.
   Na szczęście, przypadków bolesnego niedopasowania artysty do postaci widziałam w swoim życiu niewiele. Na co dzień w teatrze staram się być otwarta, bo często okazuje się, że pomimo pozornego niedopasowania artysty do roli, wszystko wspaniale do siebie pasuje, a czasem nawet wydobywa ze sztuki to, czego nie było widać w momencie, gdy odtwórca roli dobrany był według utartego schematu. I na takie niespodzianki obsadowe czekam z niecierpliwością zawsze., o ile na horyzoncie nie pojawi się ktoś, kto wydaje się nie ciężko pracującym człowiekiem z dyplomem uczelni artystycznej, a - prawdziwą, żywą postacią, która w magiczny sposób opuściła świat fikcji i stała się człowiekiem z krwi i kości. W swoim życiu musicalowej fanki spotkałam się z takimi właśnie kreacjami, którym Mel Brooks nie pożałowałby swojego słynnego okrzyku: "Mamy Hitlera!", i o których właśnie chciałabym tu opowiedzieć.
   Co warto podkreślić: są to wyłącznie te kreacje, które miałam możliwość zobaczyć na żywo, zatem zdaję sobie sprawę, że moja osobista lista scenicznych cudotwórców z każdym nowo poznanym spektaklem może poszerzyć się o kolejne osoby. Tymczasem jednak zapraszam Was do zapoznania się z poniższą szóstką.



źródło: fanpage Marty Burdynowicz

MARTA BURDYNOWICZ jako Mary
"Azaliż" to jeden z najbardziej zapadających w pamięć utworów z musicalu "Piloci". Mamy tu rannego Stefana oraz pielęgniarkę Mary, którzy zakochują się w sobie: on jest drobnym młodzieńcem przechodzącym rekonwalescencję, a ona - słusznych rozmiarów kobietą z delikatnym, anielskim głosem. Stefan, śpiewając o swoich wątpliwościach, czy jeszcze żyje, czy znajduje się w niebie, raz po raz zwraca się do niej: "Aniele w wielkim ciele". Miłość okazuje się odwzajemniona i scena kończy się sekwencją wspólnego tańca, w której jej atrybutem jest strzykawka, a jego - kaczka z moczem. 
   Walory najnowszej produkcji Teatru Roma są bardzo dyskusyjne, ale, na szczęście, nie o nich jest wpis. Kluczowa i najważniejsza w tym momencie jest kwestia artystki wcielającej się w Mary - niezwykłej i barwnej Marty Burdynowicz. Jest to osoba, która nie tylko może poszczycić się słodkim, anielskim głosem, ale również fizycznością, która w naszej kulturze wciąż jest bardzo niemile widziana, a którą ona przekuła w prawdziwą perłę kilku polskich produkcji. 
   Marta Burdynowicz nie zagra każdej roli, co do tego nie można mieć wątpliwości. Nasuwa się również pytanie, jak radzi sobie kondycyjnie, czy jej dodatkowe kilogramy nie dyskwalifikują jej w zawodzie aktorki musicalowej, w którym przecież trzeba tańczyć. Problem w tym, że... Marta Burdynowicz, pomimo dodatkowych kilogramów, jest na scenie lekka jak piórko. Również w sekwencji "Azaliż", gdzie musi zaprezentować swoje umiejętności taneczne. I chociaż trudno oczekiwać, że wszystkie produkcje musicalowe będą stały przed tą artystką otworem, samo myślenie o tym nasuwa tylko pytanie... po co mielibyśmy tego chcieć? Tylko w tym momencie jej wygląd plus size doskonale sprawdza się w Łodzi w spektaklu "Madagaskar", w Poznaniu w "Zakonnicy w przebraniu" oraz "Nine", no i przede wszystkim - w "Pilotach". A potem - kto wie? Czy w musicalach jest naprawdę tak mało miejsca dla puszystych postaci? A nawet, jeśli libretta nie poruszają tej kwestii wprost - czy taka odmiana nie byłaby fajna i wybijająca z rutyny? Myślę, że to naprawdę piękne, iż ta młoda, bardzo utalentowana aktorka i wokalistka postanowiła wyjść na scenę i pokazać się ludziom taka, jaka jest. Tak samo piękne jest to, że ludzie, którzy pomagali jej się rozwijać, nie zabili jej wiary w siebie i podarowali szansę. Oczywiście liczę się z tym, że wizerunek Marty Burdynowicz może w przyszłości ulec zmianie... Jednak obraz anielskiej Mary w wielkim ciele na długo pozostanie w mojej pamięci, a liczę na to, że dołączą do niego też inne - kolejne dowody na to, że świat artystyczny nie potrzebuje ludzi "uniwersalnych", a "wyjątkowych".



fot. Artur Wacławek
MAREK CHUDZIŃSKI jako Joe Gillis
Zachwycił mnie jako Piotr w chorzowskim "Jesus Christ Superstar", był bezapelacyjnie najlepszym Fiedką wszystkich dotychczas obejrzanych przeze mnie inscenizacji "Skrzypka na dachu"... jednak prawdziwym strzałem w dziesiątkę okazała się dla niego główna męska rola w musicalu "Bulwar Zachodzącego Słońca". Rola, na którą wszedł półtora roku po polskiej prapremierze tego tytułu - była to zmiana obsadowa wyczekiwana przeze mnie, jak żadna inna, nawet pomimo mojego ogromnego szacunku do premierowego Gillisa, Artura Święsa. Marek Chudziński to doskonały aktor, obdarzony pięknym, ciepłym głosem oraz fantastyczną energią, jednak w tym przypadku, twardo i wyraźnie jak nigdy wcześniej, rolę odegrała jego fizyczność: wysoka, wysportowana sylwetka, przystojna twarz z lekkim zarostem oraz grube, niesforne włosy do ramion. Oglądając tę kreację - głęboką, emocjonalną i kompatybilną ze scenariuszem - nie można się zastanawiać, dlaczego Joe Gillis ma takie powodzenie u kobiet. Jego młody wygląd również ma tu znaczenie: relacja Joego z Normą powinna szokować i podkreślać, jak straszny i zepsuty jest świat Hollywood, w którym młodzi, przystojni mężczyźni rezygnują z marzeń i stają się utrzymankami bogatych, starszych pań. Marek Chudziński tworzy z fenomenalną Marią Meyer duet oburzający, momentami obleśny, choć czasem lekko wzruszający - czyli dokładnie taki, jaki on być powinien. Ten sam artysta w tym samym przedstawieniu, u boku Wioletty Białk, tworzy relację słodką, infantylną, kojarzącą się z lekkim, sielankowym filmem romantycznym, w którym ona jest piękna i niewinna, on - przystojny i silny. Ale ten brakujący element układanki, jakim w chorzowskim "Bulwarze Zachodzącego Słońca" był Marek Chudziński, sprawdza się perfekcyjnie w konfiguracji z każdą, bez wyjątku, postacią. Joe i Artie - dwaj kumple w podobnym wieku, którzy kiedyś mogli przyjaźnić się na śmierć i życie, dziś zaczynają oddalać się od siebie, gdyż jeden z nich osiągnął sukces, a drugiemu zaczyna brakować na chleb. Joe i Max - obecny i były mężczyzna Normy, Joe żyjący z nią dla pieniędzy, Max wierny od lat i szaleńczo zakochany - jednak pytanie, którego z nich i dlaczego wybrała kobieta, wydaje się zbędne. Joe i Sheldrake - poszukujący zleceń młody, przystojny scenarzysta i szydzący z niego stary, pisarski wyżeracz studia Paramount. Na tę kreację trudno pozostać obojętnym, bo gdy się kupuje historię, kupuje się również Joego, i to dokładnie takiego, jakim stał się on w ciele Marka Chudzińskiego.



fot. Grzegorz Celejewski
KATARZYNA HOŁUB jako Morticia Addams
Wydawać by się mogło, że w roli słynnej żony i matki najbardziej upiornej rodziny świata, nie ma zbyt wielkiej filozofii. Zwłaszcza, że musical "Rodzina Addamsów" to po prostu dobra, wesoła rozrywka z elementami czarnego humoru, której główny wątek kręci się wokół Wednesday. Za Morticię całą pracę wykonują scenariusz oraz wizerunek, które przewidują ważne miejsce w konflikcie, budzący dreszczyk grozy utwór o czekaniu na śmierć oraz przyciągający uwagę dekolt. Postać jest typowym dziełem popkultury, który obroni się sam. Tymczasem spektakl trwa, w każdej scenie uwagę kradną niewybredne żarty z podtekstem seksualnym... a Katarzyna Hołub jako Morticia zachwyca najbardziej z całej obsady.
   "Rodziny Addamsów" nie zobaczymy już w Gliwicach, gdzie można było podziwiać tę właśnie wyjątkową kreację. Ja, będąc na tym spektaklu prawie cztery lata temu, w tym momencie mam tylko przebłyski pamięci, które dodatkowo zacierają się przez obecną inscenizację w Teatrze Syrena. Jednak w tej śląskiej produkcji pamiętam jak żywo jedną rzecz: przejmujący chłód. Gdy Katarzyna Hołub wychodziła na scenę jako Morticia, temperatura na widowni spadała poniżej zera. W dodatku każdy krok aktorki pełen był gracji, każde jej spojrzenie mroziło duszę, a jej głos był ostry jak brzytwa. Wydawała się wprost idealną partnerką dla zupełnie przeciwnego jej, gorącego Hiszpana Gomeza, i gdyby tylko gliwicka obsada dysponowała wystarczająco temperamentnym odtwórcą, musical ten zyskałby prawdziwą niepowtarzalność. Tymczasem Katarzyna Hołub zapisała się w mojej pamięci wielkimi, tłustymi literami, i pomimo, iż w każdej kolejnej produkcji zaskakuje mnie na nowo, to właśnie wspomnienie o jej lodowatej Morticii pielęgnuję ze szczególnym sentymentem.



fot. P. Burda
PIOTR PŁUSKA jako Frollo
O tym, że Piotr Płuska jest idealnym kandydatem do roli mrocznego archidiakona w musicalu "Notre Dame de Paris" wiedziałam już od koncertu sylwestrowego "W Zaczarowaną Noc", który można było oglądać na deskach Teatru Muzycznego w Łodzi na przestrzeni całego 2016 roku. Jedną z wykonywanych tam piosenek było słynne "Belle", a w roli Klaudiusza Frollo wystąpił właśnie Piotr Płuska. Trudno jest, mając do dyspozycji jedną zwrotkę i refren, wybudować zapadającą w pamięć postać, by potem pojawić się na scenie w kolejnych numerach, z których każdy pochodzi z innego dzieła. A jednak, gdy ten artysta rozpoczął swój występ, stało się coś niezwykłego. Trudno mi powiedzieć, co właściwie spowodowało, że ten, a nie inny człowiek wydał mi się czystą inkarnacją bohatera z powieści Victora Hugo... Wydawało się po prostu, że Piotr Płuska rozumie swojego bohatera tak dobrze, że przez kilka minut, w tym właśnie utworze, stali się oni jedną i tą samą osobą. 
   Jeszcze w tym samym roku w Teatrze Muzycznym w Gdyni odbył się casting do musicalu "Notre Dame de Paris", a odkąd dowiedziałam się, że Piotr Płuska postanowił się na niego wybrać, byłam już właściwie całkowicie spokojna. Teraz, po ponad dwóch latach, zdecydowałam się w końcu na wycieczkę do Gdyni i poznanie spektaklu; oczywiście, moim warunkiem był Piotr Płuska w obsadzie. I ten właśnie aktor i wokalista - który choćby swoją rolą Piłata w "Jesus Christ Superstar" udowodnił mi i wielu innym swoim widzom, że ma nie tylko doskonały warsztat wokalny, ale i ogromny talent oraz piękne, emocjonalne wnętrze - okazał się prawdziwą perłą wieczoru. Mając w swoich rękach materiał będący praktycznie kalką sprzed prawie dwudziestu lat, wcielił się w swoją postać tak, jakby nikt wcześniej nie robił tego przed nim, jakby było to libretto napisane specjalnie dla niego. Jego warsztat klasyczny okazał się dodatkowym atutem, gdy przyszło mu zmierzyć się z niezbyt zgrabnym przekładem Zbigniewa Książka; nawet najtrudniejsze zbitki sylab i nielogiczne wersy, w dodatku często zmuszające go do transakcentacji, brzmiały w jego ustach naturalnie i pięknie. Trudno jest, patrząc na tego niewyróżniającego się w tłumie człowieka, dostrzec pretendenta do jakiejkolwiek roli. Lecz gdy pojawia się on na scenie, a orkiestra zaczyna grać pierwsze dźwięki... zaczyna dziać się prawdziwa magia.



fot. Andrzej Wencel
MARTA SMUK jako Oda Mae
"Ghost the musical" to typowy wyciskacz łez. Śmierć pojawia się tam już w połowie pierwszego aktu, a reszta produkcji opiera się na psychicznym uporaniu się z nagłym i bolesnym rozdzieleniem dwojga młodych, kochających się ludzi, którzy stali u progu nowego życia. Tutaj potrzebny był jednak element, który nieco rozładuje zbyt ciężką atmosferę i który choć trochę wykorzysta komediowy potencjał, jaki drzemie w pomyśle komunikacji między światem żywych i umarłych. Oszustka podająca się za medium, która nagle odkrywa, że faktycznie słyszy głosy błąkających się po ziemi duchów? Brzmi jak strzał w dziesiątkę! W dodatku realizacja tego pomysłu w wykonaniu Whoopi Goldberg takim właśnie strzałem w dziesiątkę była. Co jednak, gdy kultowy film zostaje przeniesiony na deski teatru, dopisane mu są piosenki i należy przeskoczyć wysoko postawioną poprzeczkę? 
   Widzowie Teatru Muzycznego w Gdyni - nawet zagorzali fani filmu "Uwierz w ducha" - nie mają najmniejszego powodu do obaw, ponieważ w postać zwariowanej, czarnoskórej oszustki-medium wciela się Marta Smuk - artystka o niezwykłym temperamencie i poczuciu humoru. Co ważne, scenariusz wymaga, aby Oda Mae była ciemnoskóra, a ponieważ w zespole teatru nad Bałtykiem nie ma osoby spełniającej to wymaganie, użyto tu ciemnej farby do ciała. Umówmy się, ten zabieg jest tylko wskazówką dla widza, który otrzymuje komunikat: "Oda Mae ma ciemną skórę", a wizualnie pozostawia trochę do życzenia... Warto jednak pamiętać, że afroamerykańscy artyści słyną nie tylko z odpowiedniej ilości melaniny w organizmie, ale też między innymi ze specyficznego brzmienia głosu oraz jego niezwykłej siły. Marta Smuk dysponuje potężnym głosem, który nie tylko jest w stanie sprostać wymogom kompozytora, ale też stwarza niemal stuprocentowe złudzenie, że mamy do czynienia z osobą ciemnoskórą. A powiedzieć, że swoją energią i lekkim, dowcipnym sposobem bycia ożywia cały spektakl, to jak nie powiedzieć nic. Marta Smuk jako Oda Mae to prawdziwa ozdoba gdyńskiego "Ghosta" i absolutny, obsadowy strzał w dziesiątkę.



fot. Michał Matuszak
ROBERT SARNECKI jako biczownik
Choć przez cały spektakl "Jesus Christ Superstar" nie wypowiada ani słowa, a jego wejścia na scenę można policzyć na palcach jednej ręki, to właśnie on - mroczny biczownik z jednej z ostatnich scen musicalu - wydaje się tak prawdziwy i przerażający, jakby faktycznie był psychopatycznym katem na usługach Piłata, a nie (jak dowiadujemy się ze strony internetowej Teatru Muzycznego w Łodzi) absolwentem szkoły baletowej.
   Na tę kreację składa się dosłownie wszystko, co buduje wizerunek Roberta Sarneckiego: jego drobna, szczupła sylwetka, groźna twarz o ostrych rysach, wąskie i czujne oczy, burza kręconych włosów oraz lekka charakteryzacja i czarny strój. Zwieńczeniem tego jest wyraz spokoju i opanowania na jego twarzy, który od czasu do czasu ustępuje miejsca okrutnemu grymasowi, oraz wyważone, ale gniewne uderzenia batem. Największym atutem sceny biczowania w łódzkim "Jesus Christ Superstar" jest jej minimalizm, który wykorzystuje pięć najlepszych elementów, którymi może pochwalić się ta produkcja: fenomenalną muzykę Andrew Lloyda Webbera, efekty świetlne, za które odpowiada Tomasz Filipiak, emocjonalne liczenie od jednego do trzydziestu dziewięciu w wykonaniu Piotra Płuski, nieme cierpienie Marcina Franca oraz - żywy dreszcz grozy, jakim jest Robert Sarnecki. Przeżywanie tej sekwencji budzi we mnie skrajne emocje, ale jednak zawsze wiąże się z ogromną satysfakcją wynikającą z tego, że mam przed sobą coś, co jest niemalże tak samo prawdziwe, jak wszystko, co otacza mnie poza teatrem. A widok Roberta Sarneckiego - Artysty przez duże "A", będącego oddanym tancerzem oraz aktorem-naturszczykiem lepszym od wielu swoich kolegów po fachu - to jakość sama w sobie.


   A czy Wy posiadacie swoje wyśnione i wyczekane kreacje, które przerosły Wasze oczekiwania? Dawajcie znać w komentarzach!

7 komentarzy:

  1. Agnieszka Tylutki jako Wednesday Addams w Syrenowej wersji Rodziny przychodzi mi do głowy :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W roli Środy widziałam tylko Weronikę Bochat i Sylwię Banasik... ale skoro polecasz, chyba sobie nadrobię ;)

      Usuń
  2. Po pierwsze, podziwiam Twój warsztat pisarski. Chciałabym kiedyś tak pisać :D Po drugie, świetny pomysł na wpis! A po trzecie, to jak piszesz o Marku Chudzińskim (w którym jestem zakochana odkąd zobaczyłam jego Piotra i Fiedkę) sprawia, że no muszę się kiedyś wybrać do Chorzowa.

    Buziaki!
    Zuzia
    kawawfoyer.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 💓💓💓
      Jeśli to Cię interesuje, nie chodziłam nigdy na żadne kursy, na ostrzenie pióra polecam dużo pisać i dużo czytać ;) Ja robię to cały czas, bo mam sobie jeszcze dużo do zarzucenia ;)
      A Marka Chudzińskiego jako Joego TRZEBA zobaczyć! :D Merytorycznie wypowiedziałam się na ten temat powyżej, tutaj tylko dodam tak od serca: jest totalnie do zeżarcia! 😜 Piękny i zdolny! 😍
      Pozdrawiam!!!

      Usuń
    2. Czyli jest dla mnie nadzieja, bo ja na żadne kursy też nie chodziłam, a nawet mam wykształcenie techniczne, a nie humanistyczne :P Ale staram się!
      Tak!! Piękny i zdolny <3 Zgadzam się w 100% i zaraz sprawdzam repertuar Teatru Rozrywki :D

      Pozdraawiam :)
      Zuzia

      Usuń
  3. 1. Rola Zosi Nowakowskiej w każdym musicalu
    2. Rola Pauliny Łaby w Madagaskarze
    3. Każda rola najcudowniejszego aktora- Marcina Franca!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się co do Marcina Franca 😍 Zosię i Paulinę muszę jeszcze nadrobić ;)
      Pozdrawiam!

      Usuń

Popularne posty