sobota, 30 grudnia 2017

Lądowanie bez podwozia, czyli "Piloci" w Teatrze Muzycznym ROMA [RECENZJA]

Najnowsza produkcja Teatru Muzycznego Roma, która miała swoją premierę 7 października 2017 roku, przyciąga zastępy widzów równie skutecznie, co poprzednie produkcje tej musicalowej sceny Warszawy. Co kryje się za słynnym tytułem "Piloci", będącym chyba jedną z najbardziej wyczekiwanych premier tego sezonu? Odpowiedź udało mi się poznać w minioną środę.
   Opowieść o lotnikach uczestniczących w Bitwie o Anglię, która jest podstawą musicalu, została zainspirowana historią przodków reżysera Wojciecha Kępczyńskiego. Bohaterowie sztuki żyją na przełomie lat 30. i 40. XX wieku i uczestniczą w ważnych wydarzeniach tamtych czasów, ale są tworem fikcyjnym: przeplatają się tu środowiska młodych mężczyzn służących w lotnictwie oraz artystów kabaretowych. Co ich łączy? Początkowo wydawać by się mogło, że jedynie miłość Jana i Niny. Jednak wraz z wybuchem II wojny światowej dla obu tych grup podstawowe znaczenie zaczęły mieć polityka oraz walka o niepodległość, które, przeplatane sercowymi rozterkami bohaterów, obecne były na scenie aż do ukłonów. 
   Jeżeli jest coś, co łączy "Pilotów" z wcześniejszymi produkcjami Teatru Muzycznego Roma, to z całą pewnością są to doskonałe, brawurowo wykonane choreografie, jak również profesjonalna, przodująca na polskich scenach muzycznych reżyseria. Te dwa elementy czasami wystarczą, by stworzyć musicalowe dzieło sztuki, bo żadne aktorskie perełki, żadna scenografia ani nawet żadne efekty pirotechniczne nie są w stanie zastąpić zwartej, energicznej akcji, gdzie najmniejszy element ma ogromne znaczenie, gdzie o tył sceny dba się tak samo, jak o pierwszy plan i gdzie efektowne (i zapewne ćwiczone długimi tygodniami) choreografie cieszą oczy i zapadają w pamięć na bardzo długo.
   Niestety, od pewnego czasu - a dokładnie od premiery musicalu "Mamma Mia!" - Teatr Roma wprowadził na scenę ściany ledowe, które zdominowały niemalże całą scenografię. Choć jest oczywiste, iż sekwencje walk powietrznych, czy bombardowanie Warszawy nie miałyby szans być tak widowiskowe, gdyby stworzono je w tradycyjny sposób, to jednak wszechobecność tej nowinki technicznej stawała się w miarę trwania spektaklu coraz bardziej męcząca. Zwłaszcza, gdy naprawdę wspaniałe sceny, w których na pierwszy plan wysuwała się praca żywych ludzi, zasługiwały w oczach widzów na takie same brawa, jakie otrzymała infantylna, lekka piosenka z drugiego aktu, której główną atrakcją była podróż samochodem po wiejskiej, angielskiej drodze.
   Pewnym usprawiedliwieniem dla ekranowej scenografii może być pierwsza scena, która proponuje nam ciekawą interpretację: chłopiec grający na konsoli w grę samolotową, w pewnym momencie daje się wciągnąć w wirtualną rzeczywistość i pojawia się jako gazeciarz. Jest to dość ciekawy (choć niekoniecznie odkrywczy) pomysł, ponieważ chłopiec staje się w całej sztuce kimś w rodzaju narratora, a ściany ledowe w takiej konwencji okazują się ciekawym uzupełnieniem fikcyjnego świata gry. Jednak jest to pomysł, który nie tylko jest trochę niewykorzystany, ale też nie wnosi absolutnie nic do historii. Jest jedynie pewną ciekawostką, która jednak okazuje się bardziej przeszkadzać w odbiorze, niż uzupełniać ten kolorowy krajobraz.
   Podstawowym mankamentem całego widowiska jest budowa scenariusza, który składa się z bardzo wielu bardzo krótkich scen. Na domiar złego główna para bohaterów wydaje się tworzyć dwa skrajnie różne obozy emocjonalne: Nina jest tą, która tęskni i cierpi, podczas, gdy Jan bawi się i pije herbatę w angielskiej posiadłości. Nina kojarzy się z płonącą, zbombardowaną Warszawą, a Jan - z sielankowym krajobrazem i szczebioczącymi dziewczątkami. Nina jest częścią antynazistowskiego ruchu, Jan w tym czasie jeździ rowerem i uczy się angielskiego. Ten wątek zbudowany na zasadzie oksymoronów nie jest jedynym zgrzytem, bo całość sprawia wrażenie, jakby brakowało w niej kilku istotnych elementów fabuły. Widz będzie nadążał za historią, jednak nie zdąży związać się emocjonalnie z bohaterami, więc takie sceny, jak na przykład rozsławiony utwór "Nie obiecuj nic" nie sprawi, że szybciej zabije mu serce.
   Przy tak chaotycznym libretcie niezbędne wydają się wyraziste, aktorskie kreacje. Niestety, zarówno Jan, jak i Nina - czyli Jan Traczyk i Natalia Krakowiak - wykonali dobrą robotę głównie wewnątrz siebie, budując ciekawe psychologicznie, ale jednak mało wyraziste postacie. Mając tak niewiele czasu dla siebie na scenie, nie zrobili zbyt wiele, by podkreślić, że to oni są w tej opowieści najważniejsi. Być może nie zdawali sobie sprawy z tego, że tym razem scenariusz nie będzie ich sprzymierzeńcem, a całą wagę głównego miłosnego wątku mają na swoich barkach... A może po prostu zabrakło im techniki aktorskiej. Wśród głównych postaci wybronił się tylko Franek, czyli fenomenalny Paweł Kubat: w tę postać dobrodusznego zgrywusa naprawdę łatwo było uwierzyć, a przeżywanie razem z nim zarówno tych wesołych, jak i smutniejszych sekwencji, było nieodłączną częścią spektaklu. Gdyby każdy z czwórki pilotów dorównywał Kubatowi energią, pomysłowością oraz swobodą bycia na scenie, mielibyśmy do czynienia z zupełnie innym spektaklem, który faktycznie zasługiwałby na tytuł "Piloci".
   Wśród pozostałych postaci fantastycznie wykreowani byli pojawiający się w drugim akcie lord Stanford oraz jego córka Alice, czyli Wojciech Machnicki i Marta Wiejak. Patrząc na nich, naprawdę widziało się angielskich arystokratów w swojej posiadłości: dumnego dżentelmena oraz jego śliczną, zalotną córkę. Żadne ekrany na platformach nie były w stanie bardziej wprowadzić nastroju tradycyjnej, angielskiej wsi pachnącej herbatą, niż tych dwoje doskonałych aktorów. Kolejną właściwą osobą we właściwej roli był Tomasz Więcek. Odnosiło się wrażenie, że jest on jedynym artystą, któremu udaje się pogodzić w swojej postaci konwencję miłosną oraz wojenną - daje temu wyraz choćby wypowiadanym przez siebie zdaniem: "Nie jestem nadczłowiekiem", które nie jest kolejną kwestią nauczoną na pamięć, ale doskonale wydobytą kwintesencją człowieka, który jest patriotą i walczy o ideały, które mu wpojono, a jednocześnie pozostaje istotą zdolną do empatii oraz miłości. Absolutny majstersztyk i zdecydowanie moja ukochana kreacja całej sztuki.
   W rolę głównego antagonisty, Prezesa, w trakcie mojego wieczoru wcielił się Jan Bzdawka. I choć w pierwszym swoim numerze - "Mój świat" - nie udało mu się wzbudzić we mnie większego zainteresowania, to z każdą kolejną sceną dawał z siebie więcej i więcej. Jedyne, co może nieco rozpraszać w tej kreacji to fakt, iż Jan Bzdawka tworzył już kiedyś bardzo podobną postać w musicalu "Miss Saigon". I nie byłoby w tym nic rażącego, gdyby nie fakt, że skojarzenia z tą właśnie sztuką nasuwają się w trakcie oglądania "Pilotów" trochę zbyt często, przede wszystkim za sprawą przeżyć Jana oraz Niny: ona w samym sercu piekła czeka na powrót ukochanego, on zdaje się prowadzić spokojne, szczęśliwe życie z dala od okrucieństw wojny.
   Wracając do obsady, wśród postaci kobiecych naprawdę urocza była Malwina Kusior jako Miss Pinky. Dzięki jej lekkości i swobodzie udało się uratować dobry smak sceny nauki angielskiego (podczas której nasuwa się kolejne skojarzenie ze starą produkcją Teatru Roma, w tym przypadku "Moses supposes" z "Deszczowej Piosenki"). Wśród młodych artystek na uwagę zasługują też z całą pewnością Ewa i Nel, czyli Sylwia Banasik i Anastazja Simińska: ich umiejętności wokalno-taneczne są prawdziwą ozdobą musicalu. Wartą zauważenia jest również Mary, czyli Marta Burdynowicz. Ta młoda dziewczyna w mistrzowski sposób przekuwa swoją fizyczność w walor, a wspaniałym uzupełnieniem tworzonej przez nią kreacji jest piękny głos, swoboda oraz niezaprzeczalny talent komediowy.
   Często bywa, że słabym punktem danej produkcji jest jej zakończenie, i tak też było w tym przypadku. I znów jest to problem scenariusza: po opadnięciu kurtyny nasunęło mi się pytanie, czy twórcy od początku mieli pomysł na całą fabułę, czy może zrobili szybkie "ciach" w momencie, w którym rękopis wydawał się już wystarczająco gruby. Naprawdę szkoda, ponieważ finał jest niezwykle ważny - często to on decyduje o tym, czy ciekawy temat ciągnący się przez kilkadziesiąt scen wniesie do życia widzów coś więcej, niż wspomnienie kilku kreacji oraz miłe dla ucha piosenki.
   Jestem trochę rozczarowana płytkością fabularną, ekranowym chodzeniem na skróty, ciągłymi skojarzeniami z innymi musicalami oraz obcym dotąd Romie zahaczaniem o kicz. Jednocześnie naprawdę trudno mi nie docenić tego, że sceny poświęcone stricte II wojnie światowej otrzymały doskonałą oprawę, zarówno muzyczną, jak i wizualną i przenosiły widzów w sam środek okrucieństwa tamtych czasów. Nie ulega wątpliwości, że twórcy z wielu rzeczy mogą być dumni, ale inne mogli zrobić lepiej... Ukłony oraz opadająca kurtyna po tej podniebnej wyprawie pełnej turbulencji to nic innego, jak lądowanie bez podwozia... ale jednak lądowanie.

sobota, 2 grudnia 2017

"Les Misérables": Rewolucja w Teatrze Muzycznym w Łodzi [RECENZJA]

Teatr Muzyczny w Łodzi

Les Misérables

reż. Zbigniew Macias

premiera: 14 października 2017 roku


   "Les Misérables" miało już swoje dwie premiery w teatrach polskich: w 1989 roku w Gdyni (reż. Jerzy Gruza) oraz w 2010 roku w warszawskim Teatrze Roma (reż. Wojciech Kępczyński), a przed kilkoma tygodniami doczekało się trzeciej. To właśnie musicalowa adaptacja "Nędzników" Victora Hugo otworzyła sezon artystyczny 2017/2018 w Teatrze Muzycznym w Łodzi... i to otworzyła z przytupem. Realizatorzy - przede wszystkim reżyser Zbigniew Macias, kierownik muzyczny Michał Kocimski oraz scenograf Grzegorz Policiński - dołożyli wszelkich starań, aby dzieło porywało i zachwycało od pierwszej do ostatniej minuty.
   Myślę, że najsłynniejszej powieści francuskiego pisarza nie trzeba nikomu przedstawiać. Na kanwie historii byłego galernika, Jeava Valjean, powstało już wiele filmów oraz sztuk teatralnych, a sam pierwowzór literacki dostępny jest prawdopodobnie w każdej bibliotece. Musical jest jego wiernym odwzorowaniem, choć trzeba przyznać - bardzo skrótowym. W końcu trudno jest zmieścić czterotomowe dzieło w trzy i pół godzinnym spektaklu... "Łyknięcie" go w całości może sprawiać trudność i ja osobiście bardzo się cieszę, że w pierwszej kolejności sięgnęłam po książkę. Dzięki temu nie musiałam skupiać się na rozumieniu fabuły, mogłam za to zwrócić uwagę na wiele innych rzeczy... Jednak znajomość historii ma tak naprawdę znaczenie tylko za pierwszym razem, potem jest już wszystko jasne. Piszę "potem", bo wyjątkowość i monumentalność tej produkcji nie pozostawia cienia wątpliwości, że niejeden widz po powrocie ze spektaklu natychmiast rezerwuje bilet na kolejny termin.
   Choć większość elementów scenografii można było podziwiać siedem lat temu w Warszawie, nowinką jest ekran z tyłu sceny, na którym ukazane są krajobrazy, budynki, a nierzadko nawet ludzie. Choć raczej nie jestem zwolenniczką tego typu rozwiązań, trudno mi nie zauważyć, że przestrzeń dla aktorów i scenografii wydaje się dzięki temu o wiele większa. Co najważniejsze, nie gra ona pierwszych skrzypiec; na głównym planie wciąż znajdują się żywi artyści, którzy w przeciągu ponad trzech godzin przedstawienia udowadniają, że stać ich na naprawdę wiele.
   Na szczególną uwagę w recenzji zasługuje Marcin Wortmann, dla którego przedstawienie, które widziałam, było premierą w łódzkiej inscenizacji. Jego lekkość, dojrzałość sceniczna oraz ciepły, doskonale prowadzony głos były niewątpliwie jedną z perełek wieczoru. Ponadto jego wspólne sceny z Cosette (w tej roli bardzo obiecująca Ewa Spanowska) były najbardziej uroczym, wręcz infantylnym akcentem spektaklu i prezentowały się znakomicie. 
   Inna para (choć już nie tak słodka) również pokazała się z bardzo dobrej strony. Beata Olga Kowalska oraz Piotr Kowalczyk jako państwo Thenardier wypadają naprawdę dobrze, choć ta pierwsza wyraźnie przyćmiewa swojego partnera lekkością aktorstwa, jednocześnie ani trochę nie ustępując mu wokalnie. Tak samo na tle zespołu wybija się aktorsko Kamil Dominiak - nie można mieć wątpliwości, że za takim Enjolrasem niejeden obrońca ludu będzie iść na śmierć i życie.
   Bardzo pozytywnym zaskoczeniem była dla mnie Monika Mulska, najwyraźniej doskonale odnajdująca się w roli Eponine. Piękny głos, drobna sylwetka oraz ogromne pokłady emocji złożyły się na naprawdę wyjątkową postać, którą z ogromną przyjemnością zobaczę jeszcze nie raz. Tak samo, jak Fantine, czyli Katarzynę Łaskę - zarówno jej głos, jak i emocjonalna interpretacja zapadają w pamięć na bardzo długo. Nie wspominając o najmłodszych artystach: Alex Pająk (Gavroche), Wiktoria Woźniacka (mała Cosette) oraz Wiktoria Jajkiewicz (mała Eponine) wyraźnie czują się na scenie jak ryba w wodzie. 
   Niestety, jeśli chodzi o parę głównych bohaterów, było to zdecydowanie najsłabsze ogniwo mojego spektaklu. Zarówno Marcin Jajkiewicz (Jean Valjean), jak i Paweł Erdman (Javert) pokazali się przede wszystkim z wokalnej strony (choć w przypadku tego pierwszego, wchodzenie w najwyższe dźwięki było niezbyt przyjemne dla uszu widzów). Ich wspólne sceny były nieco monotonne, co wyrażało się przede wszystkim w niemalże całkiem nieruchomych tułowiach; naprawdę trudno było kupić scenę konfrontacji, gdzie cała dynamika zawierała się w pracy rąk i sztucznie pochylonych sylwetkach. Obie te kreacje - kluczowe dla spektaklu - można nazwać "poprawnymi", jednak żadna z nich nie ma szans pozostać w pamięci widzów na zbyt długo.
   Zdecydowanie na ogromne brawa zasługuje cały zespół wokalno-taneczny. Przede wszystkim bardzo fajna organizacja ruchu scenicznego sprawiają, że ulice miast, wnętrza budynków oraz galery w pierwszej scenie po prostu tętnią życiem na całej przestrzeni sceny. Nie brakuje tam małych, ale naprawdę dobrych kreacji (moją uwagę zwróciła przede wszystkim niezwykle lekka i naturalna Anna Borzyszkowska w piosence "Miłe panie"), czasami tylko wydaje się, że nadrzędnym atutem artystów jest śpiew, a sceny ruchowe nie są w pełni swobodne.
   Gdybym miała ocenić tę produkcję w skali od zera do pięciu, byłoby to bardzo mocne cztery (być może przy innej obsadzie głównych bohaterów byłoby to nawet cztery i pół). Naprawdę cieszę się, nie tylko z powrotu do Polski jednego z najznakomitszych musicali wszech czasów, ale też z jego solidnej i zachwycającej realizacji... Realizacji, do której będę z przyjemnością wracać tak często, jak tylko się da. Z czystym sumieniem mogę nazwać ją prawdziwą rewolucją w Łodzi!

wtorek, 12 września 2017

Jak zarobić na klapie, czyli "Producenci" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie [RECENZJA]

   "Producenci" w reżyserii Michała Znanieckiego to musical, który już od ośmiu lat gości na chorzowskiej scenie. Musical oburzający, nieuznający żadnych świętości, kpiący w żywe oczy z biznesmenów teatralnych, blondynek, staruszek oraz homoseksualistów. Salutujący: "Heil, Hitler!", obwieszony swastykami, prezentujący stepujących nazistów oraz utwory o tekstach typu: "Niech w faszysty oku czystym zalśni łza". Słowem - fenomenalny, brawurowy i uwielbiany przez śląską publiczność.

   Niegdysiejszy Król Broadwayu, Max Bialystock, przeżywa najgorsze lata swojej kariery. Recenzenci nie zostawiają na nim suchej nitki, wierzyciele ścigają, a ostatnimi osobami, które chcą inwestować w jego produkcje, są samotne starsze panie, oczekujące w zamian miłosnych igraszek. Pewnego dnia producent poznaje ciapowatego księgowego, Leopolda Blooma, który podsuwa mu "genialny" pomysł na ucieczkę przed bankructwem: wystarczy zebrać dwa miliony dolarów, wyprodukować przedstawienie za sto tysięcy i zatrzymać dla siebie resztę. Oczywiście, jest jeden warunek: spektakl musi być stuprocentową klapą. Jednak o to Max jest całkowicie spokojny. Razem z nowym przyjacielem rozpoczynają pracę nad najbardziej nieobiecującym musicalem w dziejach Broadwayu: zatrudniają najgorszego reżysera w kraju, zdobywają dwa miliony dolarów, ale przede wszystkim sięgają po scenariusz, którego głównym bohaterem jest... Adolf Hitler.

     Zburzenie czwartej ściany
   Jak przystało na dzieło w reżyserii Michała Znanieckiego, akcja spektaklu rozłożona jest na kilka różnych płaszczyzn. Co prawda, w tej sytuacji nie każdą scenę można obejrzeć z każdego miejsca, jednak tego typu zabieg sprawia, iż spektakl nabiera prawdziwego charakteru 3D. Gołębnik znajduje się na najwyższym balkonie nad sceną? W oryginalnym filmie z 1968 roku usytuowany był na dachu obskurnego bloku, analogia jest zatem zachowana.
   Całkowicie normalne jest tutaj również bezpośrednie obcowanie artystów z widownią. Leo Bloom swoją pierwszą scenę odgrywa, siedząc przy stanowisku dźwiękowca. Goście na premierze "Wesołego chłopaka" spacerują w przejściach, zwracając się bezpośrednio do widzów. Nie wspominając o tym, iż ostatni utwór jest skierowany właśnie do nas - artyści dziękują nam za przybycie, proszą o pozytywne opinie, ale przede wszystkim informują, że są już zmęczeni i że mamy sobie iść do domu.

   Nawiązania
  Nie od dziś wiadomo, że Mel Brooks zjadł zęby na wszelkich parodiach i aluzjach. Nie inaczej jest tutaj; wystarczy wspomnieć, iż jeden z producentów nazywa się tak samo, jak główny bohater "Ulissesa", drugi swoim nazwiskiem żartuje z polskich imigrantów (których w latach 60-tych w Ameryce nie brakowało), a na początku sceny w mieszkaniu Rogera de Bris brzmią delikatne dźwięki skrzypiec, grając "I feel pretty" z "West Side Story". Polscy twórcy postanowili iść za ciosem. Przede wszystkim, mamy tu nawiązania do kultury śląskiej: reżyser "Wiosny Hitlera" ma na sobie sukienkę imitującą Spodek, a policjanci w drugim akcie posługują się gwarą. Żartem, który zrozumie każdy, jest obecność na przyjęciu Rogera seksownych, krągłych blondynek, Violetty i Maryli. Nie wspominając o pretendencie do roli Hitlera, który nazywa się... Donald Tuskmor.
   Niestety, w polskim tłumaczeniu nie były możliwe odniesienia do innych musicali; choć w oryginale Carmen Ghia zostaje nazwany "Złą Wiedźmą Zachodu" (ang. Wicked Witch of the West), co jest oczywistym nawiązaniem do "Czarnoksiężnika z Krainy Oz", po naszemu mamy po prostu "Królową Śniegu". Oczywiście, najważniejszy w całym dziele jest zrozumiały przekaz, a większość Polaków nigdy nie miała możliwości poznania wielkich tytułów Broadwayu oraz West Endu. Niemniej szkoda, bo dla fanów musicali (których nad Wisłą przecież nie brakuje), byłaby to prawdziwa gratka.

   Obsada
   Zgrany zespół Teatru Rozrywki po raz kolejny pokazuje swoją siłę i wszechstronność. Absolutnie fenomenalna jest Anna Ratajczyk w roli Macaj Obracaj - moim zdaniem, ta aktorka należy do czołówki polskich artystów komediowych. Jej kreacja to postać jednej emocji, staruszka z przyklejonym do twarzy uśmiechem oraz niezaspokojoną żądzą cielesnych przyjemności. Wydaje się, że jest w doskonałej komitywie z Darkiem Niebudkiem, ponieważ ich wspólnym scenom towarzyszy wiele zabawnej improwizacji.
   Bardzo pozytywnym zaskoczeniem spektaklu był dla mnie Kamil Franczak. Oczywiście, pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie fakt jego obecności, ponieważ fenomen tego młodego artysty jest dla mnie niepodważalny od pierwszej chwili, w której usłyszałam go na żywo. "Wiosna Hitlera" w jego wykonaniu to majstersztyk nie tylko wokalny, ale i aktorski. Lekkość i pozytywna energia mieszały się z wyniosłością i nazistowskim duchem wojny, a pełna pasji gloryfikacja Führera zapewne wywołałaby rewolucję na widowni, gdyby utwór został wyjęty z kontekstu przedstawienia.
   Adam Szymura w roli Franza Liebkinda to postać kompletnie różna od filmowego Willa Ferrella, który zdawał się być raczej dobrodusznym głupcem, niż zimnym faszystą. Szymura zdecydowanie postawił na tę drugą opcję. Pomimo, że humorystyczny akcent, jakim jest własny gołębnik, nadaje postaci nieco łagodności, zanika ona całkowicie pod powłoką fanatycznego hitlerowca. Na szczęście, zostało to utrzymane w dobrym tonie i postać - wspaniale wyrazista i konsekwentnie poprowadzona - budzi zdecydowanie śmiech, a nie oburzenie. Jedyne, co razi, to niezbyt udane piosenki, zarówno wokalnie, jak i aktorsko. Nie jest to szczególnie rażące w całej konwencji, jednak powoduje, że Franz traci dużo ze swojej wyjątkowości.
   Roger de Bris (po polsku Roger de Bill) oraz cała jego ekipa, wydają się, pomimo niecodzienności zadania, doskonale radzić sobie ze stworzeniem grupy artystów-gejów. Prym wiodą, oczywiście, Jarosław Czarnecki oraz Kamil Baron. Po piętach depcze im Mariola, czyli Izabella Malik. Pomimo, że rola oświetleniowca jest naprawdę malutka, to właśnie ta artystka - co jest chyba jej zwyczajem, gdy dostanie coś z pozoru mało ambitnego - zapisuje się w pamięci widzów bardziej, niż niejedna postać pierwszoplanowa.
   Wśród niezbyt wielu kobiecych postaci znajduje się Ulla Swanson, czyli Barbara Ducka. Jej kreację można w zasadzie nazwać "poprawną", choć do szablonowej seksbomby, którą reprezentuje szwedzka sekretarka, raczej jej daleko. Na pewno jestem pod wrażeniem jej umiejętności wokalno-aktorskich, jednak zarówno pomysł na kreację, jak i wizerunek, niespecjalnie do mnie przemawiają.
   Chyba największą pracę w całym tym spektaklu wykonał grający Maxa Bialystocka Dariusz Niebudek. Nie tylko pod względem czasu spędzonego na scenie; był to jeden z najbardziej zaangażowanych i zafiksowanych w swojej postaci artystów. Na pierwszy plan wysuwa się jego głos: dobrze osadzony, o pięknej barwie i bez nutki fałszu... Absolutną miazgą w jego wykonaniu jest jeden z ostatnich numerów - "Betrayed". To chyba najbardziej wymagający utwór z całego spektaklu, ponieważ nie tylko zawiera wiele zmian tempa (często na bardzo szybkie), ale przede wszystkim towarzyszą mu ogromne emocje, a co za tym idzie - żywa gra aktorska. Kulminacyjnym jego punktem jest streszczenie całej historii poprzez odśpiewanie fragmentów poszczególnych scen. Niebudek nie tylko znajduje na to siły po ponad dwóch godzinach na scenie; on jest w tym absolutnie fenomenalny. Trudno mi wskazać artystę, który zachwyciłby mnie bardziej.

Przechodząc na koniec do głównej postaci, czyli do Leopolda Blooma, kreowanego przez Sebastiana Ziomka, mam kilka zastrzeżeń. Przede wszystkim, wydawało się, że aktor większość emocji przeżywa w sobie, a nam, widzom, przypada w udziale niewiele. Scena histerii na początku przedstawienia, która w filmie z 2005 roku wyciska mi łzy śmiechu, wypadła bardzo blado i nieciekawie. Jednak, gdyby Ziomek poprawił nieco swoją ekspresję, rola byłaby naprawdę bardzo udana. Bloom w tej odsłonie jest niezwykle wrażliwy i uroczy, może pochwalić się przepięknym głosem, a tańczy tak lekko i zgrabnie, że nie potrafiłam oderwać od niego wzroku. Być może nie jest to propozycja, która w pełni koresponduje z konwencją Mela Brooksa, jednak nie ulega wątpliwości, że został tu wykonany kawał dobrej roboty. Z całą pewnością też Sebastian Ziomek zasłużył sobie na miejsce w mojej czołówce najpiękniejszych głosów spektaklu - obok Kamila Franczaka i Dariusza Niebudka.

     16+
   Michał Znaniecki, nazywany przez swoich fanów "Królem Musicalu", w tym tytule pokazał nie tylko swój wspaniały kunszt reżyserski, ale także odrobinkę pikantnego humoru. Mnóstwo podtekstów, pokazywanie pośladków, czy przejęzyczenia szwedzkiej sekretarki, dla której "rachunki" to "ruchanki" a "przesłuchanie" to "przedmuchanie", niestety, nie każdemu przypadają do gustu. W drodze do szatni można usłyszeć komentarze przepełnione niesmakiem, czemu w sumie trudno się dziwić... Jednak charakter spektaklu, moim zdaniem, usprawiedliwia te niekoniecznie grzeczne zabiegi, choć może warto byłoby dodać oznaczenie "16+", aby każdy wiedział, że należy spodziewać się odrobiny pieprzyku.

    Podsumowanie
   Musical "Producenci" wystawiany w Teatrze Rozrywki w Chorzowie to idealny pomysł na miłe i zabawne spędzenie wieczoru. Piękna scenografia, choreografie - zwłaszcza ta pod koniec pierwszego aktu, którą wykonują jurne staruszki - ale przede wszystkim doskonała obsada sprawiają, że historia, która sama w sobie ma ogromny potencjał, jest pełnokrwista i porywająca. Oby takich produkcji było na naszych polskich scenach więcej!



fot. archiwum Teatru Rozrywki


piątek, 1 września 2017

10 premier musicalowych sezonu 2017/2018


   Sezon artystyczny 2017/2018 już za pasem, a polskie teatry chyba jeszcze nigdy nie przygotowały nam tyle propozycji, co teraz! Zapraszam do zapoznania się z listą nadchodzących premier!



WIEDŹMIN
Teatr Muzyczny im. Danuty Baduszkowej w Gdyni
Data premiery: 15 września

reżyseria: Wojciech Kościelniak
muzyka: Piotr Dziubek
teksty piosenek: Rafał Dziwisz
scenografia: Damian Styrna

w głównej roli: Krzysztof Kowalski / Modest Ruciński


Ceny biletów: 60-120 .


Znane nam bardzo dobrze trio: Wojciech Kościelniak & Piotr Dziubek & Rafał Dziwisz, bardzo chętnie sięgają po wielkie dzieła literatury słowiańskiej. Tym razem postanowili zająć się najsłynniejszym chyba bohaterem polskiej fantastyki, czyli Geraltem z Rivii, którego ojcem jest Andrzej Sapkowski. Musical powstał na bazie wybranych opowiadań, takich jak "Ostatnie życzenie", "Miecz przeznaczenia" czy "Okruch lodu". Jest to jednocześnie pierwsza musicalowa premiera nadchodzącego sezonu (białostockiego "Doktora Żywago" wyprzedza zaledwie o dwie godziny).





DOKTOR ŻYWAGO
Opera i Filharmonia Podlaska
Data premiery: 15 września

Realizatorzy:
reżyseria: Jakub Szydłowski
libretto: Michael Weller
teksty piosenek: Michael Korie i Amy Powers
muzyka: Lucy Simon

w głównej roli: Łukasz Zagrobelny / Rafał Drozd

Ceny biletów: 45-120 .


W połowie XX wieku rosyjski pisarz Borys Pasternak stworzył przepiękną powieść o miłości w czasach rewolucji październikowej. Dzieło doczekało się nie tylko literackiego Nobla, ale również szeregu adaptacji, a w główne role wcielali się do tej pory m.in. Omar Sharif, Anthony Warlow, Tam Mutu. Przekładu musicalu (powstałego w 2011 roku) dokonał Daniel Wyszogrodzki, a w obsadzie znalazła się śmietanka polskich scen musicalowych. Nie wiem, jak Wy, ale ja nie mogę się doczekać Lary Guichard śpiewającej głosem Agnieszki Przekupień!





Romeo i Julia 3D
Teatr Studio Buffo
Data premiery: 24 września

Realizatorzy:
reżyseria: Janusz Józefowicz
libretto: Agata Miklaszewska
muzyka: Janusz Stokłosa

oficjalna strona musicalu: Romeo i Julia


Ceny biletów: 60-80 .


Musical "Romeo i Julia" w teatrze Studio Buffo miał swoją premierę w 2004 roku, jednak jego nowa odsłona jest niewątpliwie nowinką w świecie musicalowym. Znana nam wszystkim historia... śpiewane od trzynastu lat songi... tym razem wykonane zostaną w otoczeniu niezwykłych efektów specjalnych. 
Studio Buffo już nie pierwszy raz proponuje nam widowisko ubrane w nowinki techniczne; kilka lat temu triumfy święciła "Polita", która była pierwszym polskim musicalem wystawionym w technologii 3D.





NINE
Teatr Muzyczny w Poznaniu
Data premiery: 30 września
muzyka i teksty piosenek: Maury Yeston
libretto: Arthur Kopit
przekład i reżyseria: Jacek Mikołajczyk

w głównej roli: Damian Aleksander / Łukasz Brzeziński / Radosław Elis


Ceny biletów: 50-120 zł.


"Nine" miało już swoją polską prapremierę w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu, a w tym sezonie wkracza również do Poznania. Ognista muzyka, piękne tancerki oraz historia zainspirowana życiem Federico Felliniego przeniosą nas w świat filmu, sławy i pieniędzy. Doskonała rozrywka w gorącym, włoskim klimacie. Zdecydowanie nie może nas tam zabraknąć!





KOBIETY NA SKRAJU ZAŁAMANIA NERWOWEGO
Teatr Rampa na Targówku
Data premiery: 6 października

inscenizacja i reżyseria: Jakub Wocial, Dominika Łakomska, Santiago Bello
scenariusz: Jeffrey Lane
muzyka i słowa: David Yazbek
przekład: Jacek Mikołajczyk
choreografia: Santiago Bello

Ceny biletów: 40-120 zł.

Teatr Rampa, po ostatnich dwóch światowych tytułach ("Rent" oraz "Jesus Christ Superstar") po raz kolejny bierze na warsztat broadwayowski hit. Tym razem jest to dzieło oparte na słynnym filmie Almodovara. Jego bohaterkami są panie, które łączy... ten sam facet. Ivan nie należy do specjalnie wiernych i lojalnych partnerów, co prowadzi do wielu niecodziennych i często zabawnych sytuacji. Doskonała komedia dla pań... i nie tylko! 





PILOCI
Teatr Muzyczny Roma
Data premiery: 7 października

libretto i reżyseria: Wojciech Kępczyński
teksty piosenek: Michał Wojnarowski
muzyka: Jakub Lubowicz, Dawid Lubowicz
II reżyser, scenariusze walk powietrznych: Sebastian Gonciarz
scenografia: Jeremi Brodnicki
kostiumy: Dorota Kołodyńska
choreografia: Agnieszka Brańska

Ceny biletów: 90-210 zł.


"PILOCI to musical inspirowany wydarzeniami historycznymi z lat 30. i 40. ubiegłego wieku, przede wszystkim związanymi z Bitwą o Anglię" - czytamy na stronie Teatru Muzycznego Roma. Jest to pierwsze całkowicie autorskie dzieło w całej, musicalowej historii tego teatru. Wysokie ceny, choć nieco przerażają, pozwalają spodziewać się dzieła na wysokim, światowym poziomie, pełnego efektów specjalnych oraz widowiskowych elementów scenografii. Jeśli gdzieś w Polsce może istnieć Broadway, to tylko w Romie! 





LES MISÉRABLES 
Teatr Muzyczny w Łodzi
Data premiery: 14 października 

reżyseria: Zbigniew Macias
słowa: Alain Boublil, Herbert Kretzmer
przekład: Daniel Wyszogrodzki
muzyka: Claude-Michel Schönberg
kierownictwo muzyczne: Michał Kocimski

w głównej roli: Jakub Wocial / Marcin Jajkiewicz

Ceny biletów: 30-150 zł.


Musical na podstawie słynnych "Nędzników" autorstwa Victora Hugo po raz trzeci zawita nad Wisłę! Tym razem w Teatrze Muzycznym w Łodzi. Scena, która słynie przede wszystkim z operetek oraz musicali klasycznych, już po raz kolejny (po sukcesie "Jesus Christ Superstar") podejmuje się realizacji dzieła o bardziej nowoczesnej i drapieżnej muzyce. Ponadto mówi się, że zostaną tu wykorzystane nowoczesne technologie, niespotykane do tej pory na scenie - na razie są one niespodzianką. Jak to będzie wyglądało? Przekonamy się już w październiku!





CZŁOWIEK Z LA MANCHY
Teatr Powszechny w Radomiu
Data premiery: 14 października

reżyseria: Waldemar Zawodziński
libretto: Dale Wasserman
przekład: Antoni Marianowicz, Janusz Minkiewicz
muzyka: Mitch Leigh

w głównej roli: Łukasz Mazurek


Ceny biletów: 40-65 zł.


Teatr Powszechny im. Jana Kochanowskiego w Radomiu to miejsce trochę zapomniane na musicalowej mapie Polski. Pomimo, iż w swoim repertuarze ma aż dwa wielkie dzieła: "Cabaret" oraz "Skrzypka na dachu" - a od 14 października dochodzi trzecie. 
"Człowiek z La Manchy", opowiadający słynną historię Don Kichota, miał swoją polską prapremierę w Teatrze Muzycznym w Łodzi, a od niedawna możemy go też podziwiać w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Inscenizacja w Radomiu jest trzecią premierą tego dzieła w Polsce. Przeboje "Impossible dream" oraz "I, Don Quixote" są chętnie słuchane i nagrywane przez artystów z całego świata, zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Jesteście ciekawi, jak poradzą sobie z takim materiałem artyści teatru dramatycznego? Premiera już w październiku!





CHICAGO
Krakowski Teatr Variete
Data premiery: 25 listopada

scenariusz: Fred Ebb i Bob Fosse
reżyseria: Wojciech Kościelniak
choreografia: Ewelina Adamska-Porczyk
scenografia i kostiumy: Anna Chadaj

w głównej roli: Alicja Kalinowska, Barbara Kurdej-Szatan


Ceny biletów: 80-120 zł.


Jedna z najmłodszych musicalowych scen w naszym kraju postanowiła sięgnąć po chyba najsłynniejszy musicalowy kryminał. Na warsztat wziął go Wojciech Kościelniak, co sprawia, że czekam na niego z podwójną niecierpliwością. Więzienie, zimne morderczynie, proces, którego stawką jest życie... a wszystkiemu winni są bezczelni, zdradzieccy i niewdzięczni faceci. Premiera już pod koniec listopada. Niech poleje się krew!





JAK ODNIEŚĆ SUKCES
W BIZNESIE, ZANADTO SIĘ
NIE WYSILAJĄC

Teatr Rozrywki w Chorzowie
Data premiery: listopad 2017


muzyka i teksty piosenek: Frank Loesser
libretto: Abe Burrows, Jack Weinstock, Willie Gilbert



Ceny biletów: 20-69 zł.

Nowa premiera Teatru Rozrywki w Chorzowie okraszona jest szeregiem znaków zapytania, jednak dwie rzeczy są absolutnie pewne: odbędzie się ona jeszcze w tym roku kalendarzowym, a będzie to "How to succeed in business without really trying". Tytuł, tłumaczony w podany wyżej sposób przez prowadzących audycję "Ten cały musical", był przez krótką chwilę dostępny w sprzedaży na stronie Teatru Rozrywki i brzmiał właśnie w ten sposób. Może to sugerować, iż przekładem (a może nawet reżyserią?) zajmuje się Jacek Mikołajczyk. Oczywiście, nic na razie nie jest pewne, jednak tej premierze przyglądam się ze szczególną uwagą i będę o każdej nowince informować na bieżąco.
O samym musicalu mogę zdradzić tyle, iż jest to humorystyczna opowieść o - jak sama nazwa wskazuje - odnoszeniu sukcesu w biznesie. Miał on swoją premierę na Broadwayu w 1961 roku, zaś w najnowszej inscenizacji pochodzącej sprzed 6 lat, w główną rolę wcielił się, bynajmniej nie kojarzony do tej pory z musicalem, Daniel Radcliffe.
Choć tak mało na razie wiadomo, podejrzewam, iż będę jeszcze częstszym gościem w Chorzowie, niż do tej pory. Wiadomo przecież, że Teatr Rozrywki to miejsce, które wypuszcza najznakomitsze dzieła w najlepszej odsłonie!


Co myślicie o najnowszych propozycjach teatrów muzycznych w Polsce? Cieszycie się szczególnie z jakiegoś tytułu? Dawajcie znać w komentarzach!



Źródło grafik:

  • "Chicago": https://teatrvariete.pl/
  • "Człowiek z La Manchy": http://www.teatr.radom.pl/
  • "Doktor Żywago": http://www.radio.bialystok.pl/patronaty/index/id/144459
  • "How to succeed in business without really trying": http://www.forkedrivergazette.com/how-to-succeed-in-business-without-really-trying-2/
  • "Kobiety na skraju załamania nerwowego": https://kulturalnemedia.pl/teatr/najbardziej-oczekiwane-premiery-teatralne-jesien-2017/
  • "Les Miserables": http://www.taketwoproductions.org/les-miserables/
  • "Nine": http://www.koncertomania.pl/spektakl/1527783/bilety-musical-nine-poznan-08-10-2017.html
  • "Piloci": http://www.wiadomosci24.pl/artykul/piloci_juz_jesienia_w_teatrze_muzycznym_roma_w_warszawie_362757.html
  • "Romeo i Julia 3D": http://www.studiobuffo.com.pl/notes/view/89/Ruszyla-sprzedaz-biletow-na-Romeo-i-Julia-pierwszy-na-swiecie-wodny-musical-3D
  • "Wiedźmin": http://moviesroom.pl/popkultura/ksiazki/14775-wiedzmin-musical-oficjalny-plakat-z-obsada

niedziela, 9 lipca 2017

10 typów widzów musicalowych

Dzisiaj mam dla Was porcję wiedzy na temat... Was. Oraz Waszych znajomych. I znajomych Waszych znajomych. I generalnie wszystkich tych, którzy kiedykolwiek... z własnej woli, czy pod przymusem... postawili stopę w teatrze.
A Ty? Którym z dziesięciu typów widzów teatralnych jesteś? :)


KOLEKCJONER

Jeżeli w tym kraju powstaje jakiś nowy musical, on obowiązkowo musi go obejrzeć. Ten typ widza posiada wprawdzie jakieś tam swoje preferencje, bo nie zawsze wychodzi z teatru zadowolony, jednak rasowy Kolekcjoner uważa "zaliczenie" całego bieżącego repertuaru za swój obowiązek. Jednocześnie nie może odżałować tytułów, które zeszły z afisza, zanim rozpoczęła się jego przygoda ze sztuką. 
Większość Kolekcjonerów zbiera i zachłannie przechowuje zużyte bilety, programy teatralne, ale nade wszystko - autografy i wspólne zdjęcia z artystami. Bardziej ortodoksyjne okazy polują nie tylko na główną obsadę, ale i na zespół baletowy, orkiestrę, reżysera, scenografa, a plotka głosi, że nawet inspicjenta, o ile został on wymieniony w programie. Jego cechą charakterystyczną jest właśnie ów papierowy informator, trzymany pod pachą i służący głównie do zbierania graficznych trofeów. Często w wielu różnych egzemplarzach.



NIESPEŁNIONY ARTYSTA

Do teatru przychodzi tęsknić. To właśnie w tej instytucji odkrył swoje powołanie i przeznaczenie, którego z różnych powodów nie był w stanie zrealizować. Choć nie zawsze go na to stać - Niespełnieni potrafią skończyć zarówno w prestiżowej korpo, jak i w barze szybkiej obsługi - dąży do jak najbliższego kontaktu ze sceną. Zazwyczaj w jednym celu: aby analizować każdy krok swoich niedoszłych kolegów i zawsze dochodzić do wniosku, że on by to wszystko zrobił lepiej. 
Od tego, czy mamy do czynienia z Niespełnionus pozytywis, czy Niespełnionus frustratis, zależy, czy po spektaklu uda się on do domu, czy pod wejście służbowe. Pozytywis będzie próbował pozyskać współczujące miny artystów oraz ich zapewnienia, że nie należy się poddawać. Frustratis z reguły utracił już wszelką nadzieję, a kontakt z tymi, którzy mieli szczęście, znajomości lub po prostu większe cycki, zwyczajnie działa mu na nerwy.



FAN JEDNEGO TEATRU

Mówi o sobie "miłośnik teatru", choć naprawdę ciężko wyciągnąć go w miejsce inne, niż TO KONKRETNE. Często wynika to z przyczyn czysto geograficznych, choć bywają i tacy FJT, którzy upatrzyli sobie jedno, niekoniecznie bliskie swego domu miejsce na mapie i urządzają comiesięczne wyprawy, urastające do rangi pielgrzymek. W swojej teatralnej Mekce znają większość zespołu, tak, jak większość zespołu zna ich. Repertuar miesięczny jest dla nich jak tabliczka mnożenia, a libretto dowolnego spektaklu mogą recytować, wyrwani ze snu o trzeciej nad ranem.
Fan Jednego Teatru okazjonalnie odwiedza inne instytucje. Zna się na sztuce i potrafi docenić dobrze zrobiony musical, jednak zawsze prędzej czy później wraca tam, gdzie bije jego serce. Również dlatego, że dzięki różnym członkostwom, znajomościom, promocjom w stylu "co czterdziesty bilet gratis", wychodzi mu to po prostu taniej.



FAN JEDNEGO AKTORA

Nieważne co, nieważne gdzie... ważne, czy będzie tam ON.
Częstotliwość wizyt Fanów Jednego Aktora w teatrze uzależniona jest od grafiku ich idoli. Jeżeli jest to artysta, który tłucze sześć spektakli w tygodniu w Romie, frekwencja FJA w Romie waha się zazwyczaj od jednej wizyty w miesiącu po sześć w ciągu tygodnia. Jeśli zaś wspomniane Guru jednego dnia gra w operze w Białymstoku, drugiego śpiewa chórki w występie lokalnej gwiazdy disco polo na Helu, za tydzień o tej porze gra już niewielką rolę w Teatrze Nowym w Zabrzu, a w najbliższych planach ma jeszcze prowadzenie Dni Środy Wielkopolskiej, nie ma nic dziwnego w tym, że FJA zagości na wszystkich tych wydarzeniach. Wbrew pozorom, nie jest to w żadnym wypadku istota niewrażliwa, kierująca się ślepą miłością lub ukrytym interesem; po prostu Jedyną Słuszną Sztuką dla niej jest głos, twarz i wszelkie inne oznaki fizycznej obecności Pana Idola lub Pani Idolki.
Fan Jednego Aktora to wspólna nazwa gatunkowa dla wielu pomniejszych okazów, które różnią się od siebie m.in. stopniem zażyłości z Idolem, ale również poziomem desperacji, a nawet agresji. Najbardziej skrajne przypadki wykazują podobieństwa do gatunków takich, jak stalkerzy lub kibole, jednak przeciętny FJA jest ulubieńcem swojego Wybrańca oraz przywódcą szerszej grupy fanów, podzielających jego preferencje. Częstą jego cechą jest ponadprzeciętna kreatywność, a także umiejętność pieczenia pysznych ciastek lub babeczek.



ŚWIATOWIEC

Choć repertuar okolicznych scen mówi mu tyle, co chińskie znaki, to Teatr Narodowy (rzadziej Roma lub Buffo) jest instytucją, którą Światowiec odwiedza przynajmniej raz na dwa lata. Najważniejszym dla niego wyznacznikiem sztuki jest prestiż miejsca lub spektaklu, a także występująca obsada. 
Czego można dowiedzieć się od Światowca, który wybrał się na kosztowną wycieczkę, aby - jak sam to ujął - "się odchamić"?
a) W którym rzędzie siedział - w domyśle w jednym z pierwszych;
b) które wielkie gwiazdy pojawiły się w obsadzie;
c) że spadł żyrandol / padał deszcz / w miejsce kropek wstaw inną, niecodzienną atrakcję;
d) że na spektaklu rozdawano wino;
e) że bardzo mu się podobało.
Darmo pytać go o całą obsadę (nigdy nie pomyśli o wzięciu ulotki), o historię, o refleksje... Wydaje się, iż Światowcy to potomkowie widzów teatrów elżbietańskich, którzy kupowali miejsca nad sceną; bowiem nie przyszli do teatru po to, by oglądać przedstawienie. Oni przyszli do teatru, aby oglądano tam ICH.



MIŁOŚNIK SZTUKI

Niczym rasowy modernista, wyznaje zasadę "sztuki dla sztuki". Nie potrzebuje odpowiedniej obsady, prestiżu przedstawienia, a do portfela jest w stanie sięgnąć naprawdę głęboko; w przeciwieństwie do Kolekcjonera, nie zadowala się najtańszą strefą, ani stojącą wejściówką. Spektakl jest dla niego swego rodzaju celebracją, dlatego dużą uwagę poświęca komfortowi jego obejrzenia. 
Miłośnicy z reguły muszą dzielić swoją miłość do teatru z wieloma innymi artystycznymi aktywnościami. Jest to typ powszechny szczególnie wśród zamożniejszych emerytów, którzy wypełniają wolny czas rozwijaniem tego, na co nie starczyło czasu w młodości. Jednak niemal w każdym przedziale wiekowym można znaleźć kogoś, kto w sposób elokwentny prowadzi dyskusje o teatrze, wplatając do swej wypowiedzi różne nawiązania kulturowe oraz chwaląc się znajomością występującej obsady. Taka osoba ma swój własny, wyrobiony gust, jednak posiada dar mówienia w sposób taktowny i kulturalny nawet o scenach, które były wyjątkowo nieudane.



KOLEGA NA WEJŚCIÓWKĘ

Generalnie kocha teatr, choć miłość ta rzadko wiąże się z sięganiem do kieszeni. Jest to jeden z tych szczęściarzy, którzy związali się z teatrem zawodowo lub też planują to uczynić w niedalekiej przyszłości. Granie Żyda Ósmego, czy Niemego Lokaja trzy razy w miesiącu upoważnia go do darmowego siedzenia na widowni tak często, jak tylko ma na to ochotę. Prowadzi on też wymianę wejściówek z kolegami z innych teatrów, co jest pewną odskocznią od oglądania w kółko tych samych przedstawień.
Jako student, Kolega Na Wejściówkę stanie na rzęsach, aby w ramach pracy licencjackiej, czy magisterskiej przeprowadzić kilka wywiadów z artystami, a jak się uda, to z samym dyrektorem placówki. I to bez względu na to, czy studiuje teatrologię, czy inżynierię genetyczną. Mając zaś ukończone studia i - chwilowo - żadnych perspektyw na pracę w teatrze, korzysta z licznych znajomości, aby wchodzić taniej, a czasem nawet całkowicie za darmo. Poznać go jest niezwykle łatwo: z reguły na widownię wchodzi wejściem służbowym, nierzadko też korzysta z dostawianych pracowniczych krzesełek.



RADOSNY BYWALEC

Ten typ widza traktuje teatr tak samo, jak wyjście do kina, czy na rower. Nie czuje wewnętrznej presji, by obejrzeć absolutnie wszystko, co znajduje się w bieżącym repertuarze, jednak rekomendacje znajomych lub po prostu brak planów na niedzielne popołudnie sprawiają, że lista poznanych tytułów jest naprawdę długa.
Bywalcy są z jednej strony osobami kulturalnymi i oczytanymi, a z drugiej zostawiającymi sobie ogromny margines swobody. Ubierają się ładnie, choć niekoniecznie galowo. Są samodzielni; bez problemu trafią do toalety, kupią sobie napój w bufecie, a nawet znajdą miejsce na widowni. Zazwyczaj tworzą stada, których liczba waha się od trzech do kilkunastu osób. Zawsze uśmiechnięci i pełni energii, którą zarażają wszystkich wokół. Rzadko są na tyle bogaci, by siadać w najdroższych rzędach, jednak w miarę możliwości starają się zapewnić sobie komfort oglądania przedstawienia.



GOŚĆ

Czyli osoba specjalnej troski. Goście zjawiają się w teatrze tak rzadko, że nie mają zielonego pojęcia o wyglądzie i funkcjonowaniu tej instytucji. Wydaje im się, iż każde drzwi na widownię prowadzą na inne przedstawienie (tzw. "syndrom kinomaniaka"). Potrafią zastanawiać się, czy w budynku w ogóle znajduje się toaleta. Na spektakl długości "Skrzypka na dachu" przychodzą bez żadnej kanapki, czy butelki z wodą, a gdy głód lub pragnienie zagna ich do znalezionego cudem bufetu, zazwyczaj kończy się to awanturą, spowodowaną TAKIMI cenami za głupiego batona. Często też nie pamiętają tytułu przedstawienia, nie wspominając o wybranym przez siebie miejscu. Prawdziwa zmora dla obsługi widowni, ponieważ to oczywiście wina biednych studentów dorabiających w teatrze, że loża IV nie znajduje się na parterze, a widz jest osobą starszą i nie może chodzić po schodach.
Jednak problemy związane z Gośćmi kończą się zazwyczaj po rozpoczęciu spektaklu. Jakby nie patrzeć, są to osoby, które przygnał w to miejsce głód sztuki i/lub rozrywki - a ponieważ Goście bardzo selektywnie dobierają sobie przedstawienia, zazwyczaj wychodzą z teatru zadowoleni.



OSOBA TOWARZYSZĄCA

Nikt z nas właściwie nie wie, dlaczego to stworzenie znalazło się w teatrze. Z reguły nie daje się zaciągnąć na żadne promocje, żadne gwiazdy w obsadzie, ani nawet na żadne namowy zachwyconych przedstawieniem kolegów. Ale w końcu jest, chciałoby się powiedzieć: nareszcie. Z tym, że urok jednego z najcudowniejszych miejsc na świecie z jakiegoś powodu zdaje się na niego nie działać. Nigdy nie przychodzi sam; najczęściej jest tzw. "parą" dla kogoś, kto niechcący zdobył podwójne zaproszenie, które w innym przypadku po prostu się zmarnuje. Przedstawienie go nudzi, tłum widzów irytuje, a największym szczęściem jest perspektywa szybkiego powrotu do domu. Jednak trudno jest go winić o taki stan rzeczy, ponieważ on i sztuka po prostu nie idą ze sobą w parze. 
Istnieje również taka odmiana Osoby Towarzyszącej, która "raczej toleruje teatr" i od czasu do czasu pozwala się do niego zaprosić, bardziej jednak dla osoby zapraszającej, niż dla samej sztuki. 


Wszystkie grafiki użyte w notce pochodzą z TEJ witryny.

środa, 5 lipca 2017

Najlepsze sceny musicalowe sezonu 2016/2017

   Rozpoczęły się wakacje i w większości teatrów oznacza to przerwę w pracy. Oczywiście, niektóre sceny postanowiły zrobić zadość swoim najbardziej ortodoksyjnym fanom i planują wystawić coś również w lipcu i sierpniu (w te wakacje możemy zatem zobaczyć m.in. "Notre-Dame de Paris" w Gdyni, czy "Kinky Boots" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie). Nie zmienia to jednak faktu, iż sezon artystyczny 2016/2017 został już oficjalnie zamknięty i czas na małe podsumowanie.
   Ponieważ w tym roku miałam niesłychaną przyjemność pracować w Teatrze Muzycznym w Łodzi, ilość obsłużonych (a więc i obejrzanych ;) ) przeze mnie spektakli jest dość duża i zwyczajnie nie chce mi się robić bilansu: co, gdzie, kiedy i za ile ;) Pomyślałam, że znacznie ciekawszą formą będzie wybranie podium oraz kilku wyróżnień najlepszych, najbardziej zapadających w pamięć scen, które udało mi się zobaczyć.
   Kryteria są różne; oczywiście, największe wrażenie robiły na mnie sekwencje typowo musicalowe, czyli jednoczesny śpiew i taniec. Jednak dokonując wyboru, kierowałam się również indywidualnością pojedynczych wykonawców, wszelkimi walorami artystycznymi oraz ogólnym wyrazem sceny.
   Oto moi faworyci! :)


WYRÓŻNIENIE
"Aj jaj, handelek!" z przedstawienia muzycznego "Aj waj! czyli historie z cynamonem" wystawianego w Teatrze Muzycznym w Łodzi

źródło obrazka

   Rzadko mówi się oficjalnie, iż dzieło Rafała Kmity i Bolesława Rawskiego to musical. I faktycznie, trochę brakuje mu zwartej, przejrzystej fabuły; zamiast tego widz otrzymuje zestaw scenek z życia społeczności żydowskiej, jednak nie zmienia to faktu, iż spektakl obfituje w zabiegi charakterystyczne dla musicali. Ponadto w "Aj Waju!" możemy podziwiać nie tylko przepiękną muzykę i taniec, inspirowane kulturą żydowską, ale przede wszystkim - scenki pełne wyśmienitego humoru. 
   "Aj jaj, handelek" to chyba wybór bardzo symboliczny, bo na wyróżnienie zasługuje cały spektakl. Jednak uważam, że jednym z najlepszych reprezentantów tego tytułu jest właśnie scena handlu między Żydami. Jest to nie tylko numer z fajną muzyką oraz miłą dla oka sekwencją taneczną; charakteryzuje się on przede wszystkim dowcipem, który w sposób niezaprzeczalny przekroczył granice absurdu, nie przekraczając przy tym granicy dobrego smaku.


WYRÓŻNIENIE
Scena na komendzie z musicalu dla dzieci "Zorro" wystawianego 
w Teatrze Muzycznym w Łodzi

źródło obrazka

   W tej scenie poznajemy kapitana Monastario (Paweł Erdman/Marcin Ciechowicz) i jego "dzielnych żołnierzy": przede wszystkim ciapowatych Lopeza, Gomeza i Torresa (Czesław Drechsler, Dawid Sobczyk, Marek Prusisz/Michał Sobiech), małego i strachliwego Mendozę (fenomenalny Michał Mielczarek) oraz pasibrzucha Garcię (Maciej Markowski). Po krótkiej sekwencji mówionej rozpoczyna się piosenka uwieńczona choreografią. Scena pojawia się w pierwszym akcie i zapoznaje widza z postaciami biorącymi udział w bajce.
   Nie jestem takim znowu młodym widzem, jednak "Zorro" w Teatrze Muzycznym w Łodzi uważam za majstersztyk. Oczywiście, nie bez znaczenia jest fakt, iż reżyserem oraz autorem libretta jest Jacek Bończyk. Jego spektakle charakteryzują się mnóstwem barw, wyrazistymi kreacjami aktorskimi oraz bogactwem małych smaczków; generalnie, jego prace to kawał doskonałej, teatralnej roboty. I tak, jak w przypadku "Aj Waja!", na wyróżnienie zasługuje całość... jednak postanowiłam wybrać scenę, w której zawarte są sekwencja aktorska, śpiew oraz taniec, a także największe perełki tego przedstawienia, czyli Michał Mielczarek, Paweł Erdman i Robert Sarnecki :)


WYRÓŻNIENIE
Pierwsza scena w metrze z musicalu "Ghost" w Teatrze Muzycznym w Gdyni



   Tu w zasadzie nie mam zbyt wiele do powiedzenia; pierwsza scena w metrze w musicalu "Ghost" jest niezwykle emocjonującym przeżyciem, nie tylko dlatego, że duch Sama goni swojego mordercę. Ów pościg zahacza o metro, w którym rządzi inny duch. Na widok intruza uruchamia on swe nadprzyrodzone moce i zaczyna poruszać przedmiotami... Widzowie są świadkami m.in. unoszących się nad ziemią pasażerów podziemnej kolejki. 
   Efekty specjalne tego przedstawienia są naprawdę imponujące i zapadają w pamięć niemal tak, jak przepiękne sceny wokalno-taneczne.



MIEJSCE 3
Dariusz Niebudek w utworze "The greatest star of all" 
Teatr Rozrywki w Chorzowie, musical "Bulwar Zachodzącego Słońca"
   

   Brązowy medal w moim zestawieniu przypadł w udziale piosence, na którą nigdy w życiu nie zwróciłabym uwagi, gdyby nie wyjątkowo poruszające, głębokie wykonanie Dariusza Niebudka. Sam musical należy niewątpliwie do dzieł trudniejszych; nie ma tu lekkich choreografii w różowych sukienkach, prostych relacji między postaciami, czy choćby szczęśliwego zakończenia. To typowy dramat kryminalny, tyle, że z muzyką, tańcem i efektami specjalnymi. Czyli coś, na co muszę pojechać co najmniej trzy razy, zanim pokocham to całym sercem. Jednak podczas mojej wizyty na tym tytule w Chorzowie, w sposób szczególny zapadła mi w pamięć jedna kreacja: Max von Mayerling. Oczywiście, ponieważ Dariusz Niebudek wytrwale stoi na piedestale moich ulubionych artystów musicalowych, czekałam głównie na niego... Jednak nawet ja nie spodziewałam się, że ta z pozoru malutka rola zjeży mi włosy na głowie. Wszystko w tej kreacji: od zimnego głosu aż po stateczny sposób poruszania od samego początku wybudowało niesamowitą aurę człowieka-posągu. Aurę, która została gwałtownie rozbita w utworze "The greatest star of all"... Bo choć chłód i sztywność z pozoru nie są odpowiednim podłożem dla historii nieszczęśliwej miłości, to z biegiem akcji widz może na własne oczy i uszy przekonać się, że jest to połączenie niezwykle poruszające, a wręcz wstrząsające. W każdym razie było wstrząsające dla mnie... Jeszcze nigdy, odkąd pamiętam, nie płakałam w teatrze tak, jak po tym utworze. Sztywna forma Maxa von Mayerlinga, pod którą wręcz kipią nieskończone pokłady emocji to majstersztyk aktorski, za który chylę czoła przed Darkiem Niebudkiem. 


MIEJSCE 2
"Fasada" z musicalu "Jekyll & Hyde" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie

źródło obrazka

   Wydawać by się mogło, że stworzenie pięknej sceny musicalowej to dla artystów Teatru Rozrywki w Chorzowie tyle, co pstryknąć palcami. Zespół wydaje się niesamowicie zgrany ze sobą, co nie przeszkadza nikomu, nawet najgłębiej ukrytemu tancerzowi, stworzyć wyjątkową, niepowtarzalną kreację.
   "Fasada" z musicalu "Jekyll & Hyde" to muzyczna opowieść o londyńczykach oraz ich cieniach. Opowiadają oni o świecie, gdzie każdy udaje cnotliwego obywatela, a gdy gasną światła, zamienia się w lubieżną i samolubną bestię. Temat sam w sobie jest niezwykle mroczny i emocjonalny, a kostiumy, choreografia oraz cudowna indywidualność każdego z występujących tam artystów dosłownie wbijają w fotel. Wielkie chapeaus bas! 

   
MIEJSCE 1
"Puttin' on the Ritz" z musicalu "Młody Frankenstein" 
w Teatrze Rozrywki w Chorzowie

źródło obrazka

   Moim absolutnym faworytem sezonu artystycznego 2016/2017 jest wielka scena musicalowa pojawiająca się w drugim akcie chorzowskiego "Młodego Frankensteina". Jest to parodia utworu kojarzonego przede wszystkim z Fredem Astairem, a jej nawiązania nie kończą się tylko na muzyce, ale obejmują także image artystów: czarne fraki, cylindry oraz laski. Całość jest, oczywiście, stepowana. 
   Bohater numeru to świeżo okiełznany Potwór, który prezentuje mieszkańcom Transylwanii swoją nieszkodliwość oraz artystyczną wrażliwość. Pomagają mu w tym jego twórcy i przyjaciele, czyli dr Frederick Frankenstein, jego wierny sługa Igor, asystentka Inga, gosposia Frau oraz - co nie jest przecież niczym niezwykłym w musicalu - cały zastęp stepujących szkieletów.
   Wszystko w tej scenie - od wspaniałej aranżacji Mateusza Walacha po moje ukochane stepowanie - sprawiło, że przez dziesięć minut trwania tego niezwykłego widowiska siedziałam z rozdziawioną buzią. Wszystko tam było takie, jakie być powinno, nie pojawił się ani jeden zbędny element, a artyści zachwycali zaangażowaniem i niesamowitą kondycją. Naprawdę trudno mi znaleźć słowa na opisanie mojego zachwytu... niech złoty medal dla "Puttin' on the Ritz" w moim rankingu mówi sam za siebie.


   Podsumowanie
   Choć większość tego sezonu artystycznego spędziłam w Teatrze Muzycznym w Łodzi, to całe moje podium zostało zajęte przez spektakle wystawiane w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Aż dwie z sześciu wyróżnionych sekwencji zostały wyreżyserowane przez Jacka Bończyka, a kolejne dwie - przez Michała Znanieckiego. Aż cztery wybrane przeze mnie sceny to numery zbiorowe, znalazł się również jeden, który jest tylko mówiony oraz jeden wykonywany solo.

   Sezon artystyczny 2016/2017 był dla mnie niezwykle aktywny musicalowo. Powyższe zestawienie mogłoby być dwa, a nawet trzy razy dłuższe, ponieważ wybranie tych najlepszych scen wiązało się z pominięciem innych, równie dobrych i brawurowych. Ale myślę, że świadczy to tylko o naprawdę wysokim poziomie, jaki w tym roku pokazały polskie sceny muzyczne. To naprawdę wspaniałe, widzieć, jak z roku na rok zaczynamy dorównywać poziomem zagranicznym teatrom... i choć nie mamy do dyspozycji tak wielkich budżetów, naszym artystom na pewno nie brakuje zarówno serca, jak i kreatywności.

sobota, 24 czerwca 2017

"Jekyll&Hyde": Zbrodnia (doskonała) na deskach Teatru Rozrywki w Chorzowie [RECENZJA]

   Jak na samozwańczą recenzentkę musicali przystało, staram się, aby w moich publikacjach, obok subiektywnych doznań oraz zachwytów nad idolami, pojawiał się również jakiś tam profesjonalizm... Jednak obawiam się, że cały przydział profesjonalizmu, którym dysponował wieczór 18 czerwca 2017 roku w Teatrze Rozrywki w Chorzowie przypadł w udziale reżyserowi Michałowi Znanieckiemu oraz całej jego ekipie. Ja mogę rozpływać się jak czekolada na słońcu... lub zamilknąć na wieki.

Źródło

   Nie znam zbyt wiele musicali, w których miejsca na śmiech jest mniej, niż w tytule "Jekyll & Hyde". Nawet, jeśli zdarzają się tu lżejsze sekwencje, takie jak przyjęcie zaręczynowe, czy piosenka w klubie Red Rat, nie spełniają one roli "rozweselaczy", a jedynie służą jako miejsca na złapanie oddechu. Zresztą, pojawiają się tylko na początku. Pierwszym momentem na złapanie oddechu po przerwie są chyba dopiero ukłony...

    Uczta dla oka
   U Michała Znanieckiego nic, ale to NIC nie dzieje się na pustej scenie. Mało tego: przestrzeń bardzo często jest podzielona na piętra. Oczywiście, ma to swoje dobre, jak i złe strony... Ja, w sposób namiętny okupująca pierwsze rzędy, miałam raczej ograniczoną widoczność niektórych planów, a pierwszą rozmowę Jekylla z Lucy praktycznie tylko wysłuchałam.
   Na szczęście, reżyser Znaniecki dba nie tylko o pierwszy plan; w wielu pobocznych miejscach na scenie dzieją się w zasadzie osobne spektakle. Gdzie nie spojrzeć, coś się dzieje... Dlatego bez względu na to, który rząd zajmujemy, możemy spodziewać się wspaniałego widowiska, nie tylko dla ucha, ale przede wszystkim dla oka. Oczywiście, nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć o wspaniałych kostiumach Barbary Ptak, bogatej scenografii Pawła Dobrzyckiego oraz pełnych pasji choreografiach Katarzyny Aleksander-Kmieć. Wszyscy ci twórcy w sposób wyraźny mogli rozwinąć skrzydła i wyżyć się artystycznie (ale ze smakiem), pod wodzą reżysera Znanieckiego.

   Spektakl 16+
Źródło
   Twórcy chorzowskiej wersji niczego nie owijają w bawełnę. Skoro "Jekyll & Hyde" w dużej mierze opowiada o rozpuście, tę rozpustę należy pokazać... Na szczęście, nie dosłownie. Jeżeli ktoś kupuje bilet, spodziewając się kipiących erotyzmem scen lub chociaż odsłaniających piersi kobiet, będzie bardzo rozczarowany. Pomimo, że w tym przedstawieniu nie brak sekwencji z oczywistym wręcz podtekstem seksualnym, mają one (przynajmniej w moim odczuciu) wydźwięk bardzo gorzki. Jak choćby jeden z bocznych planów, na których widzimy prostytutkę Nellie, z którą zabawia się po kolei kilku alfonsów. Po wszystkim Nellie przewraca się i tak wyczerpana leży, dopóki nie podbiegnie do niej zatroskana Lucy. Sama też imitacja aktu seksualnego jest pozbawiona wszelkich emocji. Nawet jedna z najbardziej gorących scen, czyli "Niebezpieczna gra", gdzie po prostu widać, że zarówno Jekyll, jak i Lucy są bardzo zaangażowani, budzi raczej grozę, niż odczucia erotyczne. Niemniej uważam, że są to sceny nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Zwłaszcza, że w piosence "Niech zjawią się panowie" mamy przyjemność podziwiać dżentelmenów w gorsetach, którzy zjeżdżają na rurze.

   Perełki obsady
   Niezaprzeczalną gwiazdą wieczoru jest - bo któż by inny - Janusz Kruciński. Przede wszystkim dlatego, że granie głównej roli w "Jekyllu" jest w zasadzie wybudowaniem dwóch kompletnie różnych postaci: dobrotliwego, choć zbuntowanego Henry'ego oraz mściwego, krwawego sędziego dusz, Edwarda. I choć wydaje się, że ten wspaniały artysta mimo wszystko lepiej odnajduje się w postaci Jekylla, mroczny Hyde, głoszący swe mroczne orędzie zaledwie metr od mojego miejsca, wzbudził we mnie prawdziwe przerażenie.
   Jeżeli jest coś, czego zabrakło mi w tej kreacji, to z całą pewnością były to... włosy. Janusz, który w chwili premiery mógł cieszyć się piękną, długą czupryną, w momencie jej ścięcia nabrał bardzo grzecznego, salonowego wyglądu... Wygląd ten, niestety, udzielił się też Hyde'owi. Mimo wyraźnych prób artysty, by to eleganckie, męskie ścięcie nieco zwichrzyć.
   "Jekyll & Hyde" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie pozwala zachwycać się nie tylko główną postacią... Choćby występujący w roli sir Danversa Andrzej Kowalczyk przekonał mnie do siebie jak jeszcze w żadnej ze swoich dotychczasowych kreacji. Tak samo Adam Szymura (generał Glossop). Wydawać by się mogło, że obaj panowie czują się doskonale w tych rolach, co prawda niewielkich, ale naprawdę fantastycznie poprowadzonych. Generał był suchym, twardym mężczyzną, groźnym i stoicko spokojnym zarazem, który ożywił się tylko raz - paradoksalnie, w momencie umierania. Zaś sir Denvers okazał się niezwykle ciepły i ojcowski, nawet jako członek bezwzględnej Rady Nadzorczej. Bardzo mi się to w nim podobało.

Źródło
Mam ogromny problem z uzasadnieniem mojego zachwytu nad Jarosławem Czarneckim... wyłącznie dlatego, że z racji zajmowanego przeze mnie miejsca po prostu nie miałam możliwości prześledzenia wszystkich jego wejść. Jednak to, co zobaczyłam, wystarczyło, aby moje serce uznało, że tak, że to jest jedna z perełek spektaklu. Już na pierwszy rzut oka wydał mi się on postacią tak zimną i wstrętną, że tak naprawdę wzbudził we mnie strach w niewiele mniejszym stopniu, co Hyde.
   Jedną z barwniejszych postaci tego tytułu jest niewątpliwie Lady Beaconfield. Anna Ratajczyk, którą znam z samych komediowych ról, zdołała ocalić cały, wątły potencjał humorystyczny drzemiący w członkini Rady Nadzorczej. Pomógł jej w tym zdecydowanie Sebastian Ziomek, czyli sir Archibald Proops. Choć pozostający w cieniu Bessy, był jej genialnym uzupełnieniem, i pomimo, iż oboje byli bez wątpienia postaciami zasługującymi na karę (która finalnie ich spotkała), wywołali na mojej twarzy uśmiech kilkoma zabiegami artystycznymi... Anna Ratajczyk uzyskała to całą swoją osobowością, zaś Sebastian Ziomek kupił mnie wypowiadaniem niektórych fraz falsetem.
   Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o dwóch najważniejszych w historii kobietach... Zarówno Alona Szostak (Emma Carew) jak i Wioletta Białk (Lucy Harris) zachwycają głębokimi, psychologicznymi kreacjami oraz anielskimi głosami. Zwłaszcza Wioletta Białk, która pod koniec pierwszego aktu śpiewała słynne "Someone like you", wywarła na mnie piorunujące wrażenie. Siedząc w pierwszym rzędzie, byłam świadkiem każdej, nawet najbardziej subtelnej emocji, która się w niej pojawiała... To wszystko było nieprawdopodobnie prawdziwe i mocne. Wiola Białk, śpiewając, miała łzy w oczach. Tak, jak ja miałam łzy w oczach, będąc świadkiem tej sceny.

Źródło
 
   Trudno mi wymienić każdego w tej recenzji, jednak prawda jest taka, że nie ma osoby, która mnie nie zachwyciła. Cała Rada Nadzorcza to zbiorowisko indywiduów, niepowtarzalnych i genialnych w swoich rolach, nawet tych najmniejszych... Oklaski należą się również tancerzom, którzy, przebrani w upiorne, dziurawe stroje, pojawiali się nieoczekiwanie w różnych scenach, stanowiąc wyśmienity komentarz dla akcji. Co prawda, wkładka z obsadą, którą otrzymałam razem z programem nazywa ich "cieniami mieszkanców Londynu"... Ja jednak czuję się przywiązana do mojej własnej interpretacji, według której ów pensjonariusze szpitala psychiatrycznego, którzy w magiczny sposób biorą udział w wydarzeniach, to po prostu metaforycznie przedstawiona energia miasta... Ci tancerze to żywe rekwizyty. Jak kłęby dymu, albo jak sinoniebieskie reflektory... tylko, no właśnie, ŻYWE. Przez co będące tysiąc razy bardziej niezwykłe od tradycyjnych środków podkręcania napięcia na scenie. Nie spełniają roli żadnego alter ego zwykłych ludzi z krwi i kości. Po prostu sobie są. Bo w tym mieście źle się dzieje. Są, zupełnie jak plamy z błota na śnieżnobiałej koszuli, albo jak krople trucizny w krwi pompowanej przez ludzkie serce...

   Groźnie, ale brawurowo
   Na pewno są osoby, którym mroczny, zimny klimat "Jekylla" niekoniecznie przypadnie do gustu... Trzeba przyznać, ten spektakl to rozrywka z dreszczykiem oraz znamię w psychice na co najmniej kilka dni. Jednak chyba nie znajdzie się widz, który nie będzie umiał docenić potężnej, kilkupoziomowej scenografii, dopieszczonych w najmniejszych szczegółach scen, wkładu emocjonalnego artystów... A muzyka Franka Wildhorna oraz teksty Lesliego Bricusse w tłumaczeniu Michała Ronikiera (libretto) oraz Michała Rusinka (piosenki) wspaniale dopełniają to niezwykłe widowisko.
   Czysty majstersztyk!

sobota, 10 czerwca 2017

Musicalowe pojedynki: "Cyrano". Dawid Pelowski vs. Przemysław Niedzielski

   "Cyrano" w Teatrze Muzycznym w Łodzi opowiada historię długonosego poety i mistrza szabli, Cyrano de Bergeraca. W tytułowego bohatera wciela się brawurowo Paweł Erdman; twórcy spektaklu słusznie doszli do wniosku, że szukanie drugiego aktora byłoby strzałem w kolano. Jednak dublura pojawia się w przypadku chociażby Christiana de Neuvillette - którą to postać biorę dzisiaj na warsztat. 
   Na ringu znajdują się:




WYGLĄD

   Raczej trudno powiedzieć, by którykolwiek z tych panów posiadał urodę idealnie wpisującą się w męski kanon piękna XVII wieku. Jednak, gdybym miała wybrać jednego z nich, byłby to Przemek Niedzielski. Bardzo podoba mi się jego twarz o lekko klasycznych rysach, a długie włosy, doklejony wąsik oraz melancholia w spojrzeniu tylko dodają mu uroku. Dawid Pelowski, choć również przystojny, w tym zestawieniu wydaje się aż do bólu współczesny. I - powiedzmy to sobie - odrobinkę za młody. Zuchwały wyraz twarzy oraz trochę bardziej widoczna dorosłość Przemka okazują się w tym przypadku dużo ciekawsze i zasługują u mnie na ocenę 5/6. Dawid otrzymuje 4/6.


AKTORSTWO

   Nie będę ukrywać - tutaj bardziej podobał mi się Przemek. Christian Dawida to zwykły, dobroduszny cwaniaczek i wydaje się, jakby był zbudowany przede wszystkim na prywatnej osobowości swojego odtwórcy. Jego prostota jest lekko wymuszona - przebija się przez nią inteligencja człowieka, który spędził kilka lat życia na czytaniu i interpretacji pięknych tekstów poezji i dramatu. Przemek Niedzielski zdecydowanie szukał prostoty Christiana znacznie dłużej i głębiej. Co mi się podoba najbardziej - nie zrobił z niego debila. Raczej kogoś, kto mógłby myśleć, ale nie zawsze mu się chce. Kogoś wychowanego w środowisku, gdzie rządzi ciało i praca fizyczna, a duchowość jest ograniczona do cotygodniowej Mszy oraz kilku pierwszych lat szkoły podstawowej. Stworzenie tego Adonisa tak prostolinijnym i niewrażliwym na sztukę jest konieczne, aby powstał wyraźny kontrast między nim a Cyrano: piękny i głupi versus brzydki i mądry. Przemek spisał się na medal. Dawid tylko na mocną czwórkę z plusem.
   Pelowski - 4,5/6, Niedzielski - 6/6.


ŚPIEW

   Jak przystało na Teatr Muzyczny w Łodzi, obaj aktorzy mogą pochwalić się wyszkolonymi, zdrowymi głosami. Nie ma ani jednego momentu, w którym choć jeden z nich zaśpiewałby zbyt ciężko albo zbyt nieczysto. Drobna różnica pojawia się tylko w songu "To nie o mnie chodziło"; Przemek Niedzielski wybudował naprawdę fajny nastrój, część wersów wykonując pół-śpiewem, pół-recytacją. Jednak uważam, że obu Christianów powinnam w tej kategorii nagrodzić najwyższą notą.
   Pelowski - 6/6, Niedzielski - 6/6.


TANIEC

   Jest to spektakl, w którym główni bohaterowie nie tańczą. Trochę szkoda...


ZAANGAŻOWANIE

   Naprawdę trudno wybrać bardziej zaangażowanego w swoją pracę Christiana... Obaj panowie są młodzi i pełni pasji. Nie ulega wątpliwości, że Przemek Niedzielski jest bardziej świadomym swego ciała i swoich możliwości aktorem, dlatego może się wydawać, że to on wykonał większą pracę i zasługuje na wyższą notę. Jednak, tak jak w przypadku śpiewu, nagrodzę po równo obu wykonawców; poświęcenie Dawida na pewno nie było mniejsze, co widać zwłaszcza, gdy się siedzi w pierwszych rzędach - oczy chłopaka zdradzają głęboki i nieustający monolog wewnętrzny.
   Pelowski - 6/6, Niedzielski - 6/6.


DODATKOWE PUNKTY
   Zarówno Dawid, jak i Przemek, dostają po jednym dodatkowym punkcie: za scenę, w której Christian usiłuje samodzielnie wyznać miłość Roksanie. Obaj są w tej scenie absolutnie fantastyczni :)


   Podsumowując:
   Dawid Pelowski: 22,5 pkt
   Przemysław Niedzielski: 24 pkt

   
   Dzisiejszy pojedynek musicalowy wygrał Przemysław Niedzielski! Jednak jest to artysta, z którym naprawdę nie jest wstyd przegrać. Różnica poziomu obu Christianów to tak naprawdę kwestia kilku kosmetycznych spraw, dlatego każdy z artystów może być z siebie dumny. Tak, jak ja w równym stopniu polecam obu, choć z zaznaczeniem, że gdy w obsadzie znajduje się Niedzielski, kontrast między postaciami staje się niemal bajkowy i zapewnia niezapomniane przeżycia.

Popularne posty