czwartek, 31 stycznia 2019

Opowieść o nędzy ludzkich serc, czyli "Opera za trzy grosze" w Krakowskim Teatrze Variete [RECENZJA]

"Opera za trzy grosze" autorstwa Kurta Weilla i Bertolta Brechta jest w naszym kraju jednym z najpopularniejszych tytułów. Świadczy o tym chociażby fakt, iż od swojej polskiej prapremiery, czyli od roku 1929, doczekała się ona ponad siedemdziesięciu wystawień. Na warsztat brały ją zarówno sceny duże, jak i te trochę mniejsze, inspirowała ona twórców teatrów muzycznych, dramatycznych, a nawet lalkowych. Słowem - "Opera za trzy grosze" jest już tak wyeksploatowaną sztuką, iż wydaje się, że polska publiczność wyniosła z niej wszystko, co wynieść mogła. Tak wielkie zainteresowanie, trwające już prawie 90 lat, z jednej strony jest ogromnym wyzwaniem dla realizatorów... ale z drugiej stwarza ogromne ryzyko, że w powodzi nowinek, konwencji i wyszukanych rekwizytów łatwo o zagubienie samej treści. Treści, która jest gorzka, choć prześmiewcza i która powinna być dla widza z jednej strony ostrzeżeniem, a z drugiej - smutnym, ale prawdziwym odbiciem lustrzanym. 
   Krakowski Teatr Variete, gdzie niespełna dwa tygodnie temu odbyła się kolejna polska premiera "Opery za trzy grosze", postanowił w swojej realizacji zabawić się formą. Po podniesieniu kurtyny oczom widzów ukazuje się... arena cyrkowa. Można powiedzieć, że na dzień dobry otrzymujemy komunikat, iż wszystko, co zobaczymy przez trzy godziny przedstawienia, to nic innego, jak tylko zwykła błazenada. Błazenadą będzie biznes żebraczy Jonatana Peachuma, błazenadą będzie romans Polly i Mackiego... błazenadą będzie finał, który nie pozwala doświadczyć poczucia sprawiedliwości. Sztuka ukazana w takiej konwencji wydaje się wyjątkowo współgrać z zamysłem Brechta i Weilla - w końcu historia sztuki pokazuje nam jasno, że najtrudniejszą, ale też najbardziej trafną prawdę o nas samych możemy usłyszeć jedynie z ust błazna.
   Reżyser Jerzy Jan Połoński, decydując się na wykreowanie świata cyrkowego, konsekwentnie dba o utrzymanie tej konwencji w najdrobniejszych szczegółach. Widać to doskonale w pracy również innych realizatorów. Choreograf Jarosław Staniek, jak w wielu innych swoich dziełach, nie tylko wkłada w zespół wokalno-taneczny ogromne pokłady energii, ale też kształtuje jego charakter i osobowość. Nie boi się przy tym odważnych rozwiązań, które momentami wręcz upodabniają bohaterów do pełzających po scenie szczurów. Z kolei Marika Wojciechowska, która jest autorką zarówno scenografii, jak i kostiumów, postanowiła utrzymać scenę w stylistyce cyrkowej, natomiast zespół został przez nią przebrany za klaunów oraz inne wymyślne postacie, z których każda stanowiła prześmiewczy obraz swoich własnych wad. Czasem tylko ten błazeński przepych przyćmiewał nieco samą historię, w której sztuczność i brak emocji, które same w sobie stanowią wyborne uzupełnienie konwencji, poszły mimo wszystko trochę zbyt daleko. Pomimo, iż dzieło nazywane jest musicalem, w swojej budowie zbliżone jest bardziej do śpiewogry, i to realizatorzy tak naprawdę decydują, w jaki sposób zostanie ono sklasyfikowane. W tym przypadku, przede wszystkim dzięki wspaniałym choreografiom Jarosława Stańka, jest to dzieło znajdujące się mniej więcej w połowie drogi między śpiewogrą a musicalem - wciąż jednak widoczna jest ogromna warstwa dramatyczna, do której songi Kurta Weilla stanowią zaledwie komentarz, dlatego lekkie, przerysowane aktorstwo nie zawsze wypada dobrze. 
   Bez wątpienia największym walorem krakowskiej inscenizacji jest zespół; sprostanie tak kultowemu materiałowi, który dodatkowo został wzbogacony o konwencję cyrkową - wyczerpującą fizycznie zwłaszcza dla grupy tanecznej, na której spoczywały również wyczyny akrobatyczne - zasługuje na największy podziw. Na taki sam podziw zasługuje niezwykłe skupienie oraz zachowanie przez każdego z artystów kamiennej twarzy, gdy schodzą oni ze sceny, by żebrać między widzami - pomimo żywych reakcji oraz zabawy publiczności z powodu znalezienia się w środku spektaklu, wydźwięk tej sceny pozostaje niezwykle gorzki. Śmieszność, czy wręcz żałosność tych przerysowanych istot nie daje o sobie zapomnieć i tym bardziej podkreśla, iż wszystko, co widz ma przed oczami, jest tylko błazenadą.
   Gdy myśli się o głównej obsadzie, w pierwszej kolejności przychodzi na myśl wcielający się w narratora Mateusz Deskiewicz, artysta niezwykle charyzmatyczny, wspaniale śpiewający i posiadający ogromną świadomość własnego ciała. Patrząc na niego, w zasadzie zapomina się, że jest to artysta grający swoją rolę, a nie prawdziwa, żywa postać. Bardzo podobne odczucia wzbudza kreacja Dariusza Niebudka; jego Jonatan Peachum to postać pozbawiona skrupułów oraz jakichkolwiek uczuć, która po trupach idzie do celu, nie licząc się z niczyimi uczuciami. Trudno jest chwalić kreację, której efektem jest tak wielka niechęć widza do postaci, jednak tym bardziej jest to największy komplement dla artysty; swoim doskonałym warsztatem zdołał on zatrzeć granicę między fikcją a rzeczywistością. Dodatkowo jego umiejętności wokalne były wisienką na torcie, choć ani trochę nie sprawiły, że Peachum wydał się odrobinę bardziej sympatyczny.
   Jeżeli chodzi o najpiękniejsze głosy wieczoru, należy bezwzględnie wymienić Katarzynę Walczak, która wciela się w tym przedstawieniu w Jenny Knajpiarkę. Jej kreacja aktorska trafia do serca i jest tak samo błazeńska, jak cała reszta sztuki, jednak to jej głos jest tym, co zachwyca w sposób szczególny. Po piętach depcze jej wcielająca się w Polly Barbara Garstka, która dodatkowo błyszczy na scenie jako bardzo przerysowana, młoda dziewczyna. Jest to kreacja barwna i zapadająca w pamięć... i sprawia również, że Mackie Majcher, w którego wciela się doskonały aktor musicalowy, Rafał Drozd, wypada nieco blado. Nawet pomimo jego bardzo dobrego aktorstwa, chyba najbardziej emocjonalnej kreacji tego przedstawienia oraz fantastycznych umiejętności wokalnych; w tym duecie zdecydowanie wygrywa Polly. Tak, jak w duecie państwa Peachum wygrywa Dariusz Niebudek, choć partnerująca mu Małgorzata Krzysica posiada doskonały warsztat i naprawdę trudno jest znaleźć nawet jeden zarzut pod adresem jej pracy.
   "Opera za trzy grosze" to, jak zapowiada narrator na samym początku przedstawienia, dzieło wystawione z przepychem, jaki tylko żebracy mogą sobie wyobrazić, a jednocześnie na tyle tanie, by mogli sobie oni pozwolić na przybycie. "Opera za trzy grosze", czyli opera dla ubogich - która tak naprawdę z operą ma niewiele wspólnego. Jednak w tym "teatrzyku dla ubogich" ukryła się niezwykła, gorzka opowieść o nędzy ludzkich serc. I po raz kolejny doczekaliśmy się nowego wystawienia w Polsce - choć jest ono warte zdecydowanie więcej, niż tytułowe trzy grosze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty