niedziela, 25 lutego 2018

Moja Gryfno Dama: śląska autoironia, czy nieudana próba musicalowa? [RECENZJA]



Opera Śląska w Bytomiu
MY FAIR LADY

reż. Robert Talarczyk
19.02.2018, godz. 19:00



   "My Fair Lady" to niestarzejący się klasyk musicalowy z przepiękną muzyką Fredericka Loewego, powstały na kanwie dramatu "Pigmalion" autorstwa George'a Bernarda Shawa. Jego polska prapremiera odbyła się w 1964 roku w Operetce Poznańskiej. W zasadzie aż do dnia dzisiejszego widać ogromne zainteresowanie tym tytułem przede wszystkim w instytucjach stawiających na klasyczną formę teatru muzycznego. Nie jest to reguła, ponieważ wśród 26 udokumentowanych przez portal e-Teatr premier, znalazło się kilka, które skupiają wokół siebie przede wszystkim twórców musicalowych (wystarczy wspomnieć, że Maciej Korwin wyreżyserował aż trzy inscenizacje: w Gdyni, w Bydgoszczy oraz w Łodzi), jednak tendencja do postrzegania "My Fair Lady" jako nowoczesnej operetki pojawia się często. I można to łatwo uzasadnić, bo choć warstwa fabularna jest bardzo złożona, a postacie mają ogromne pole do zaprezentowania się, to jednak utwory muzyczne doskonale brzmią, śpiewane techniką operową. Wydawać by się mogło, że czyni to z owego tytułu dzieło uniwersalne, które wypada dobrze zarówno w konwencji musicalowej, jak i operetkowej. Okazuje się jednak, że ta płynna granica nie tylko nie ułatwia procesu powstawania inscenizacji, ale dodatkowo ją utrudnia, ponieważ stawia pytanie: które elementy można potraktować klasycznie, a które musicalowo, aby stworzyć spójną i piękną całość?

   Spektakl multi-kulti
   Bytomska realizacja - z racji, iż została stworzona w Operze Śląskiej - pozwalała domyślić się, iż na scenie prawdopodobnie rządzić będzie klasyka. Jednak po podniesieniu kurtyny zapewne niejeden miłośnik musicalu przetarł oczy ze zdumienia: choć akcja libretta dzieje się w XIX wieku, scena ozdobiona była m.in. plakatem Rolling Stonesów, podobizną Królowej Elżbiety II, czy - w mieszkaniu profesora Higginsa - kanapą w kształcie londyńskiej budki telefonicznej. Być może mogłoby się to sprawdzić jako żartobliwe odniesienie do kultury angielskiej... gdyby tylko ten "żart" faktycznie działał. Poza tymi dziwnymi elementami wystroju (oraz drobnym akcentem w postaci współczesnych brytyjskich artystek popkultury) absolutnie nic nie podkreślało angielskości prezentowanego widzom świata. Trudno zatem powiedzieć, w jakim miejscu i czasie toczy się akcja spektaklu - czy nadal jest to XIX wiek, czy może lata 70-te? I czy to nadal jest Londyn, czy może jednak Bytom? A jeśli Londyn, to dlaczego pijaczki i uliczne kwiaciarki posługują się gwarą śląską?
   
   "Moja Gryfno Dama" - pochlebstwo czy policzek?
   Posłużenie się w spektaklu gwarą zapewne miało być ukłonem w stronę kultury Górnego Śląska, jednak mnie to nie przekonuje. Gdyby spojrzeć prostolinijnie i po prostu docenić, że kolejne wielkie dzieło sceniczne sięga po ten ukochany przez wielu język, wówczas spektakl może dostarczyć mnóstwa radości. Jednak w kontekście całej historii gwara śląska zostaje użyta jako mowa "londyńskiego plebsu" i jest tym, co trzyma na dnie Elizę (nikt nie przyjmie jej do wymarzonej pracy, dopóki nie będzie "gryfnie godała"). Ta rola języka nie zmienia się aż do ostatniej sceny, dlatego triumf czystej polszczyzny jest tu bezsprzeczny. Budzi to pytanie, czy naprawdę walka o wyciągnięcie gwary śląskiej spod strzech powinna odbywać się w taki, jakby nie patrzeć, uwłaczający sposób? 
   Jest jeszcze jedna kwestia: pomimo, że gwara śląska oficjalnie nie spełnia wymogów, by stać się odrębnym, urzędowym językiem, to jednak jej struktura jest na tyle skomplikowana, że osoby przyjezdne mogą mieć duży problem ze zrozumieniem treści spektaklu. 

   Artyści
   Jeżeli chodzi o warstwę aktorską, w przypadku bytomskiej realizacji bardzo wyraźnie rzuca się w oczy... jej brak. Artyści rzadko wybierają działanie, dla którego scenariusz jest tylko pretekstem, najczęściej po prostu mówią swoje kwestie, komentując je wyszukaną mimiką oraz gestami rąk. W większości przypadków bardzo łatwo można też wyczuć w głosie kłamstwo, a w ciele przymus niepodparty żadną intencją. Jedynym wyjątkiem jest Artur Święs, którego wykształcenie aktorskie pozwala na wydobycie z postaci czegoś więcej - jednak wydawać by się mogło, że brak zwartej akcji oraz wyuczone na pamięć reakcje i emocje kolegów nie pozwalają mu rozwinąć skrzydeł. W efekcie warstwa aktorska stała się najsłabszym elementem musicalu i spowodowała, że wieczór, który miał być miły, stał się dla mnie wyjątkowo przykry. Tym bardziej, że naturalne predyspozycje większości artystów, przede wszystkim grającej główną rolę kobiecą Anny Noworzyn, były bardzo obiecujące: bytomska Eliza jest zarówno z wyglądu, jak i z zachowania rasową kotką, która chadza własnymi drogami, ma swoje humorki, ale potrafi być śliczna i milutka. Gdyby tylko podeprzeć to gruntowną techniką aktorską, mogłaby powstać fenomenalna i niezapomniana kreacja.

   Nowe tłumaczenie
   Chyba warto wspomnieć też o tym, że postanowiono zrezygnować z kultowych tekstów Antoniego Marianowicza na rzecz nowego tłumaczenia stworzonego przez Tomasza Domagałę. Jest to decyzja, na którą wpłynąć mogło wiele czynników, od nowych potrzeb realizatorów po koszty związane z prawami do użytkowania, dlatego naprawdę trudno ocenić to w kategoriach dobrze-źle. Tekst spełnia nie najgorzej swoją rolę, choć mierzenie się z legendą jednego z pierwszych polskich badaczy musicalu to temat na osobną i na pewno bardzo długą dyskusję.
   Zastanawiające jest tylko to, że skoro już postanowiono wykorzystać śląską mowę do stworzenia grupy londyńskiego plebsu, można było pomyśleć o napisaniu tekstów do utworów takich, jak "Muszę się żenić" czy "Jak to fajnie byłoby", również posługując się gwarą. Byłby to naprawdę uroczy akcent, a utwory miałyby szansę na własne życie w kulturze śląskiej... Jednak, niestety, o tym również nie pomyślano. 

   Podsumowanie
   Choć wiele pomysłów śląskiej inscenizacji "My Fair Lady" miało szansę się wybronić, to jednak musical ten pięć lat po swojej premierze prezentuje się bardzo mizernie. Nie ulega wątpliwości, że może on zarówno bawić i wzruszać, jednak jest to przede wszystkim zasługa libretta oraz muzyki, które w swojej wyjątkowości i ponadczasowości obronią się zawsze. Jednak tym bardziej zasługują na wspaniałą oprawę, na dbałość o szczegóły, również na żarty - ale wplecione ze smakiem i uzasadnione całością... A inscenizacja bytomska, niestety, nie daje nam możliwości pełnego cieszenia się wielkim, musicalowym przebojem. 

sobota, 24 lutego 2018

Nadchodzą... "Czarownice"!

   "Czarownice z Eastwick" to pierwsza premiera za dyrektury Jacka Mikołajczyka. Tytuł wchodzi do repertuaru już za tydzień, 3 marca, tymczasem próba medialna, która odbyła się 23 lutego, uchyla rąbka tajemnicy, jak w tym momencie prezentuje się ten wyjątkowo zakręcony i kobiecy musical.

Od lewej: Paulina Grochowska (Sukie), Barbara Melzer (Jane), Olga Szomańska (Alex).


   Jacek Mikołajczyk, zapytany o postępy w próbach, odpowiada: Pracujemy, pracujemy, pracujemy, tak bym to określił. Próby cały czas trwają (...). Nad musicalem pracuje się, próbuje się jakieś trzy miesiące i my też zaczęliśmy na początku grudnia, ale mamy poczucie, że finał tej pracy jest blisko i że idzie to w dobrym kierunku.
   I choć na próbie medialnej pokazano zaledwie dwie sceny spektaklu, nie ulega wątpliwości, że, zgodnie z zapowiedzią reżysera, wszystko zmierza ku owocnej premierze, a Warszawa może szykować się na kolejny musicalowy hit.
   Obecność wśród realizatorów Grzegorza Policińskiego jest w zasadzie gwarancją kreatywnej i barwnej scenografii - i tak też prezentowała się ona zarówno w salonie Alex, jak i w kościele w Eastwick. Przedstawiciele mediów mieli też okazję zobaczyć fragment pracy Jarosława Stańka: choreografia w utworze "Miasteczek małych czar" jest przede wszystkim taneczną ucztą dla oka, ale również zgrabnie wykorzystuje ona elementy scenografii (w tym przypadku kościelne ławki) i w niezwykły sposób eksponuje aktorskie cechy głównych postaci. W klimat wprowadzają nas też kostiumy Ilony Binarsch, muzyka grana na żywo przez orkiestrę pod kierownictwem Tomasza Filipczaka oraz zgrabny przekład tekstów, którego autorem jest sam reżyser.
Od lewej: Ewa Lorska (Alex),
Paulina Grochowska (Sukie),
Anita Steciuk (Jane).

   Zaprezentowane fragmenty ukazują również, przede wszystkim, wspaniale roztańczony i rozśpiewany zespół artystów. W pierwszej prezentowanej scenie - utworze "Taki być właśnie ma" - mogliśmy podziwiać umiejętności wokalne Olgi Szomańskiej, Barbary Melzer i Pauliny Grochowskiej. Natomiast w miejskim kościółku, gdzie zgromadziła się społeczność Eastwick, bohaterem numeru był Tomasz Steciuk, nie tylko fantastyczny wokalnie i ruchowo, ale i jednocześnie magnetyczny i przerażający w swoim wcieleniu Darryla van Horne'a.
   Oprócz trzech głównych bohaterek, czyli czarownic Alex, Jane i Sukie oraz tajemniczego Darryla, w spektaklu pojawią się m.in. takie postacie, jak tajemnicza Dziewczynka (w tej roli występują: Paulina Gorczyca, Lena Krawczyk, Jagoda Król i Pola Piłat), Felicia (Beata Olga Kowalska oraz Jolanta Litwin-Sarzyńska), czy Raymond Neff (grany przez Sebastiana Ziomka). Na spotkaniu z mediami pojawiły się dwie odtwórczynie roli Dziewczynki: Jagoda Król oraz Pola Piłat. Na pytanie, czy lubią tworzoną przez siebie postać, obie odpowiadają z entuzjazmem, że tak.
   To jest taka trochę straszna dziewczynka, nie do końca wiadomo, skąd się wzięła - opowiada Jagoda Król. Pola Piłat dodaje: I nie wiemy w sumie, czy ona jest dziewczynką. Jagoda Król podsumowuje: Na początku wydaje się, że jest milutka, słodziutka, a potem się to troszkę... zmienia.
   Z kolei Sebastian Ziomek przyznaje się, że nie do końca lubi mieszkańca Eastwick, w którego się wciela. Uzasadnia to: Przyszło mi zagrać takiego człowieka, który jest "niby" dyrektorem, ale, niestety, jest też troszeczkę pierdołowaty i pod butem swojej żony. I, niestety, nie jest to przyjemne, ale są takie momenty, kiedy udaje mi się go wybronić, na szczęście - dodaje z uśmiechem.
   Tydzień przed premierą to taki czas, gdy artyści zaczynają czuć na plecach oddech premiery bardziej, niż kiedykolwiek. Na tym etapie pojawiają się przeróżne, często mieszane uczucia. Beata Olga Kowalska wymienia:
   Ekscytacja, zmęczenie, trochę przepracowanie, bo wiadomo, że przy pracy głosem są takie efekty przepracowania. Ale jest ekscytacja tym, jak zareagują widzowie.
   Emocji nie kryją również odtwórczynie roli Dziewczynki.
   Jest mały stres... - przyznaje Jagoda Król. - Mamy taką rolę, że nie jesteśmy cały czas na scenie, tylko wchodzimy w różnych momentach, więc można się pomylić.
   Jednak nie ulega wątpliwości, że wszystko zmierza w dobrym kierunku.
   Już duża część roli jest zrobiona - zdradza Sebastian Ziomek. - W ostatnim tygodniu, tym, który jeszcze pozostał, najwięcej się wydarzy, najwięcej się rozwiąże sytuacji z historii, ale jestem zadowolony.


Czarownice z Eastwick, próba medialna, fot. Spojrzenie na Musical.


   Historia trzech kobiet, które odkrywają w sobie magiczne zdolności, opowiedziana językiem sceny, jest czymś, co nie może nie spodobać się warszawskiej publiczności. Piękna muzyka, wspaniale zapowiadające się sceny tańca oraz niemalże bajkowa scenografia, każą spodziewać się najlepszego.
   Co do tego, czy "Czarownice z Eastwick" będą hitem, nie ma wątpliwości między innymi sceniczna Felicja.
   Jest super muzyka - wymienia Beata Olga Kowalska - piękna, dowcipna historia z nutką horroru, więc myślę, że nie może się nie spodobać. Zresztą, jeśli film "Czarownice z Eastwick" był takim przebojem, to jest to taka historia, że musi się spodobać! Zresztą, fajnie, że powstaje w Warszawie takie miejsce oprócz Teatru Roma (który pozdrawiam serdecznie!), w którym też będą musicale.
   Reżyser spektaklu, zapytany o to, czego mu życzyć przed premierą, odpowiada krótko: "Połamania nóg!". Więc ja ze swojej strony życzę połamania nóg jemu oraz wszystkim innym twórcom, a na nadchodzącą premierę czekam z ogromną niecierpliwością i spodziewam się tego, co najlepsze!

czwartek, 8 lutego 2018

Jak mam go pokochać? "Jesus Christ Superstar" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie [RECENZJA]


Teatr Rozrywki w Chorzowie

Jesus Christ Superstar


reż. Marcel Kochańczyk

24.01.2018, godz. 16:00


Historię męczeństwa Jezusa Chrystusa znamy doskonale z tradycji chrześcijańskiej. Jest ona z pozoru prosta psychologicznie, za to bogata w metafory oraz duchowe wskazówki, jednak, przede wszystkim, kończy się ona dającą nadzieję obietnicą życia. Wydaje się, że to, co najważniejsze, zostało w niej już powiedziane. Co więc kryje się pod tytułem autorstwa Tima Rice'a oraz Andrew Lloyda Webbera?
   Musical "Jesus Christ Superstar" wzbudza na całym świecie mnóstwo kontrowersji, i chyba nie bez powodu. Historia Zbawienia zaadaptowana na współczesne czasy oraz muzykę rockową, ukazująca ludzką twarz Jezusa, w środowiskach chrześcijańskich jest prawdziwą rewolucją. W dodatku nie wiadomo, co myśleć o dogłębnej psychoanalizie Judasza, o platonicznej miłości Marii Magdaleny do Zbawiciela, o prześmiewczym songu Heroda, o pytaniach o sens Męki Pańskiej... Z drugiej strony musical otrzymał aprobatę Jana Pawła II oraz doczekał się nie tylko wystawień na całym świecie, ale i wielkich tras koncertowych oraz kilku prestiżowych nagród. Można więc powiedzieć, że jego "bluźnierczość" jest sprawą bardzo indywidualną, bo każdy widz odbiera go w zgodzie z własną wrażliwością i własnym bagażem życiowym. Zapewne znajdą się zarówno osoby, które wyjdą z teatru zniesmaczone, jak i takie, dla których widowisko będzie początkiem długich i głębokich refleksji. Może ono również być, po prostu, pasjonującym spotkaniem ze sztuką, ponieważ na widowni na całym świecie zasiadają przedstawiciele wielu różnych religii, nie tylko chrześcijańskich.
   W 2000 roku dzieło zawitało pod strzechę Teatru Rozrywki w Chorzowie, gdzie zostało zagrane już ponad 300 razy. Można pomyśleć, że pomimo swojego niecodziennego charakteru, musical stanowi ważną część życia kulturowego Górnego Śląska. Jak prezentuje się osiemnaście lat po swojej premierze?

   Zachwycająca oprawa

   Jeśli możemy mówić o elemencie polskiej inscenizacji, dla którego szczególnie warto wybrać się do Rozrywki, jest to na pewno wybitna choreografia Jarosława Stańka. Wymagające i pełne ekspresji układy podziwiamy już w trakcie uwertury. Ich współczesna konwencja wspaniale współgra z rockową muzyką, a jednocześnie znanym nam językiem przerzuca kartki kalendarza o dwa tysiące lat wstecz. Po raz kolejny bryluje tu zgrany i bardzo dobry technicznie zespół Teatru Rozrywki. Dzięki niemu już pierwsze chwile po rozpoczęciu spektaklu zapewniają widzom niezwykłe przeżycia, a sekwencje takie, jak piosenka Szymona Zeloty wydają się wręcz zachęcać do tego, by wstać z miejsca i bawić się, jakby to był Woodstock, a nie teatr. Tym bardziej, że skojarzeniom ze sceną koncertową sprzyja surowa, ale bardzo funkcjonalna scenografia Grzegorza Policińskiego: składają się na nią przede wszystkim metalowe schody i platformy, momentami przypominające trybuny. Daje to artystom możliwość płynnego przechodzenia z ulic Jeruzalem do sypialni Piłata, czy z siedziby Kajfasza do sądu.
   Kolejnym wspaniałym elementem oprawy są kostiumy Elżbiety Terlikowskiej. Choć część z nich zdążyła się zestarzeć wraz z upływem lat i nie ukazuje już strojów, które widujemy codziennie na ulicach, to jednak pewne kody, jak biała szata Jezusa, skórzana kurtka i kozaki Marii, czy różowy (od czapki po skarpetki) uniform Heroda są na tyle uniwersalne, że ich wydźwięk zapewne jest identyczny, jak w roku premiery. Nawiązanie do codziennego życia w strojach jest zabiegiem, który jest bardzo przyjemny dla oka i nie odwraca uwagi od akcji, jednocześnie będąc jej doskonałym uzupełnieniem.

  Najsłabsze ogniwo - przekład

   Niestety, twórcy polskiego libretta, czyli Wojciech Młynarski i Piotr Szymanowski, postanowili w swojej pracy trzymać się konwencji biblijnej. Ich teksty w zasadzie niczym nie różnią się od pieśni śpiewanych w kościołach i wydaje się, że ich głównym celem jest wychwalanie Boga. Można też odnieść wrażenie, że w sekwencjach, w których Jezus konfrontuje się ze swoimi przeciwnikami, zadbano o delikatność języka, jakby twarde zarzuty i niewybredne żarty, które stworzył Tim Rice, były tematem tabu i nie miały nic wspólnego z prawdą historyczną. Szkoda, ponieważ oryginalne teksty są bardzo inteligentne, a akcja musicalu zwarta i wymagająca zamknięcia wielu informacji w bardzo krótkim czasie. I choć w inscenizacji chorzowskiej można bez problemu nadążać za fabułą, sylwetki bohaterów są płytkie, ich język sztuczny, a przesadne ugrzecznienie Judasza, czy Heroda sprawia, że najmocniejsze i najwięcej dające do myślenia sekwencje wydają się po prostu nudne.

 

   Oko Judasza

    Jednym z powodów, dla którego musical "Jesus Christ Superstar" zdobył złą sławę w niektórych kręgach chrześcijańskich, jest ogromna rola Judasza, będącego nie tylko częścią planu zbawienia, ale też gęsto wypowiadającego się w dosadny sposób na temat działań swojego mistrza. Rówieśnik produkcji chorzowskiej, wyreżyserowany przez Gale'a Edwardsa i Nicka Morrisa spektakl filmowy, zaprezentował nam historię, która w całości opiera się właśnie na świecie widzianym oczami najsłynniejszego zdrajcy w dziejach. Nie tylko nie wymagało to żadnych zmian w scenariuszu, ale i prowadziło akcję w sposób logiczny i pasjonujący od pierwszej do ostatniej sceny. Pokazuje to nie tylko ogrom materiału, z jakim muszą się zmierzyć aktorzy pracujący nad tą postacią, ale i daje pewne pojęcie o trudności tego zadania. I wydawać by się mogło, że bywalcy Teatru Rozrywki nie mają się czym martwić, bo tu broni się zarówno nazwisko Janusza Radka, jak i zdobyta przez niego rok po premierze Złota Maska. Niestety, w tym momencie prezentacja tego artysty pozostawia wiele do życzenia... Przede wszystkim wyraźnie brak tu wykształcenia teatralnego: prawie cała warstwa emocjonalna skupia się na twarzy, a ekspresja wyrażana jest głównie gestami rąk. Jeśli chodzi o śpiew, lata temu mógł być on perłą tego spektaklu, dziś jednak składa się głównie z krzyku i nie wypada dobrze nawet w konwencji rockowej. Na swoją obronę Janusz Radek może mieć jednak krótki moment sceny samobójstwa, gdy jego postać, pogrążona w rozpaczy, wydaje z siebie upiorny dźwięk w bardzo wysokim rejestrze - jest to jedna z najbardziej wbijających w fotel chwil spektaklu, bowiem ma się wrażenie, że to, co wychodzi z gardła artysty, jest głosem potępionej duszy.


   Gwiazda Gwiazd

  Obecność w spektaklu Macieja Balcara, który gra Jezusa, jest w pewnym sensie odpowiedzią na ostatni człon tytułu musicalu: "Superstar". I jest to chwyt, który sprawdza się znakomicie. Jezus z Nazaretu, nazywający sam siebie "Synem Bożym", interpretujący po swojemu Pisma i uzdrawiający trędowatych musiał, nawet w swoich czasach, wzbudzać ogromne zainteresowanie, które dziś umieściłoby go w szufladce: "celebryci". Mając tę świadomość, można czerpać naprawdę dużo radości z podziwiania na scenie idola tysięcy ludzi. Mimo to Maciej Balcar w swojej kreacji postanowił jednak pozostać w konwencji biblijnej, tworząc swoją postać w bardzo ciepły, ewangeliczny sposób, a łatka gwiazdy wydaje się tu przyszyta wbrew woli Zbawiciela, który cały czas pamięta o swojej misji na Ziemi. Pewnym kłopotem tej kreacji jest - jak w przypadku Janusza Radka - brak wykształcenia aktorskiego, który jest widoczny, choć niezbyt rażący. Nieco bolesną kwestią okazuje się tu również część partii wokalnych - przede wszystkim słynne "Gethsemane". Maciej Balcar, który jest bardzo dobrym wokalistą, tym razem położył na swoje barki ciężar, z którym mało który artysta musicalowy jest w stanie sobie poradzić. Można powiedzieć, znalazł on po prostu sposób, by zaprezentować się w tym utworze bez widocznego uszczerbku dla postaci... jednak dla miłośników musicalu będzie to trochę za mało.


   Perełki obsady

   Pomimo upływu czasu, pewne kreacje nie tylko się nie zestarzały, ale wydają się tak świeże i pełne zaangażowania, jakby od premiery minęło najwyżej kilka tygodni. Taką postacią jest na pewno Piotr, w którego wciela się Marek Chudziński. Bardzo częstym problemem inscenizacji musicalu "Jesus Christ Superstar" jest słabe rozróżnienie towarzyszy Jezusa, w tym również tego najważniejszego. Tutaj jednak nie mamy z tym problemu, bo Marek Chudziński od samego początku wykazuje się ogromnym zaangażowaniem, dba o relacje między apostołami i w tym wszystkim jest dużo bardziej widoczny od swoich towarzyszy. Myślę, że nawet widzowie, którzy przychodzą na spektakl pierwszy raz i nie znają występującej obsady, w pewnym momencie stwierdzą: "O, to jest pewnie święty Piotr!". Na dodatkową pochwałę zasługują partie wokalne, wykonywane głosem dobrze wyszkolonym, ciepłym i świadomym przekazywanej treści. Jeśli zaś chodzi o scenę, w której Piotr wypiera się swojego mistrza, ujawnia ona w pełni doskonały warsztat oraz gruntowne, bardzo emocjonalne przygotowanie do roli. Gdy artysta przeżywa wszystko razem ze swoją postacią - a w tym przypadku ściśnięty głos Marka Chudzińskiego ledwie pozwalał mu śpiewać - nie ma opcji, by widz pozostał niewzruszony.
  Jedną z najsłynniejszych kreacji chorzowskiego "Jesus Christ Superstar" stworzyła Maria Meyer, nazywana przez wielu "pierwszą damą polskiego musicalu". Niestety, tej wybitnej artystki nie zobaczymy już w roli Marii Magdaleny, która w tym momencie należy do Wioletty Malchar-Moś. Jednak należy przyznać, że jest to jedna z najlepiej stworzonych postaci tego przedstawienia. Uwagi można mieć co najwyżej do przesadnych manier w głosie artystki, jednak ładunek emocjonalny oraz głębia psychologiczna są do kupienia od pierwszej do ostatniej sceny. Przede wszystkim, chorzowska Maria nie jest sztucznie dobrą, cukierkową postacią; widz nie ma wątpliwości, że ogląda kobietę trudniącą się najstarszym zawodem świata. Dopiero w trakcie rozwoju akcji rozpoczyna się jej przemiana, która wyciska najszczersze łzy wzruszenia, przede wszystkim w utworze "Jak mam go pokochać".
   Nie sposób nie wspomnieć o jeszcze jednej kreacji. Choć z powodu poprawnego politycznie tłumaczenia bardzo ucierpiała barwność i komiczność Króla Heroda, obsadzenie w tej roli Jarosława Czarneckiego było prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Aktor ten wydobywa całą śmieszność swojej postaci, jednocześnie utrzymując ją w przekonaniu własnej wspaniałości i potęgi. Bardzo dobrze wypadają towarzyszące mu panie, śliczne i zalotne, ale przede wszystkim doskonale z nim współpracujące. Wielkie chapeau bas!

   Własna wizja dzieła Webbera

   Choć jest wiele scen chorzowskiej inscenizacji, które zachwycają i pozwalają wyjść z teatru z czymś więcej, niż wspomnieniem rockowej historii Zbawiciela, jednak są i takie, którym brak jest porządku i miejsca na refleksję. Doskonałym przykładem może być sekwencja powrotu do Piłata, która pełna jest krzyku... i w zasadzie niczego więcej. Brakuje tu budowania napięcia, czy wyraźnego centrum, w którym odbywa się "chłosta", brak nawet wyraźnie brzmiącej muzyki oraz liczenia, które same w sobie wystarczą za połowę bodźców stymulujących dramatyczność tej sceny. Dziwne jest również to, że muzyka, która w sposób naturalny powinna przejść w słynny numer "Superstar", urywa się nagle i po chwili słyszymy utwór "Jeszcze raz od nowa", którego właściwe miejsce jest pomiędzy piosenką Heroda a samobójstwem Judasza. Można to uzasadnić treścią, która mówi o zawiedzionych nadziejach i chęci rozpoczęcia wszystkiego jeszcze raz, jednak nie należy zapominać, że Andrew Lloyd Webber stworzył muzykę jeszcze przed powstaniem libretta, dlatego to muzyka jest głównym nośnikiem historii, bardzo spójnym w swojej konstrukcji i wywołującym odpowiednie emocje we właściwych momentach.
   Jeszcze jedną nieco bolesną kwestią jest niepełne wykorzystanie możliwości, jakie daje warstwa muzyczna. Choć rola Kajfasza aż prosi się o zatrudnienie śpiewaka-basa (co praktykuje się w ogromnej większości inscenizacji na świecie), twórcy odebrali sobie możliwość uzupełnienia swojej produkcji o taką małą, lecz zapadającą w pamięć perełkę. Być może nie zdawali oni sobie sprawy z tego, z jak wymagającymi partiami wokalnymi mają do czynienia, traktując jedno z największych dzieł Webbera jak zwykłą muzykę rozrywkową. Pewnym sygnałem na to wskazującym jest piosenka Szymona Zeloty, doskonała pod każdym względem, z wyjątkiem - śpiewu. Występujący w roli tego apostoła Dominik Koralewski stawiał - podobnie, jak Janusz Radek - raczej na wrzask, niż na trzymanie się linii melodycznej, co nie prezentowało się najlepiej.

   Jak mam go pokochać?

  "Jesus Christ Superstar" w Chorzowie pokazuje, że rządzi się swoimi prawami. Interpretując po swojemu kolejność sekwencji, czy rezygnując z obnażenia ludzkich słabości i wątpliwości, które niesie ze sobą oryginalne libretto, trochę śmieje się w oczy Webberowi i Rice'owi. Jednak nadzwyczajne jest to, że w całym tym szaleństwie, spektakl, który widziałam, nadal pozostaje porywający i fascynujący. Sięgając bardziej do tradycji i eksperymentując z emocjami, stwarza dzieło, które doskonale odnajduje się w naszej, polskiej rzeczywistości. Ma kilka wad, i temu nie da się zaprzeczyć, bo poprawnej, zdrowej emisji głosu oraz gruntownego przygotowania aktorskiego nie zastąpi nic. Dziś, wspominając ten musical, mam ochotę powtórzyć pytanie, które zadała Maria Magdalena: jak mam go pokochać? Będąc świadoma jego niewykorzystanych możliwości oraz ogromnej niesubordynacji wobec jego ojców i mistrzów, a jednocześnie czując, że na moich oczach wydarzyło się coś dobrego, będę zapewne żyła z tym pytaniem jeszcze przez wiele tygodni. Ale myślę, że mieszkańcy Chorzowa i okolic nie mieli, nie mają i nie będą mieli tego problemu aż do ostatniego spektaklu.

Popularne posty