czwartek, 17 stycznia 2019

Musicale animowane - dlaczego warto je oglądać?

źródło
W dzisiejszych czasach (na całe szczęście!) kreskówki powoli przestają kojarzyć się z produkcjami przeznaczonymi jedynie dla dzieci. Coraz więcej osób sięga po animacje, które też powoli zaczynają wykorzystywać swoje ogromne możliwości do kreowania świata zrozumiałego jedynie dla ludzi dorosłych. Jednak nie zmienia to faktu, że w ogromnej części społeczeństwa wciąż pokutuje przekonanie, że od pewnego momentu życia należy bezwzględnie z tych animacji zrezygnować - być może dlatego, że (z pozoru) przestają być one do nas adresowane. Ich struktura oraz warstwa psychologiczna faktycznie w większości przypadków dopasowana jest do odbiorcy w wieku szkolnym. Unika się tam poważniejszych, "dorosłych" tematów, za to prawie nigdy nie rezygnuje się z lekcji życiowych i morałów. Te właśnie cechy rysunkowych produkcji wydają się wybijać ponad wszystkimi innymi i dlatego wyjmowanie ich z szufladki "dla dzieci" idzie nam bardzo małymi krokami.
   W moim życiu potrzeba było dopiero miłości do musicali, bym nauczyła się znów sięgać po to, z czego (jak naiwnie sądziłam) już dawno wyrosłam. Na początku z pewnym wstydem odnajdywałam disneyowskie hity takie jak "Człowieka syn" czy "Kolorowy wiatr", potem, zachęcana przez innych musicalowych fanów, zagłębiałam się w całe animacje, by w końcu ze zdumieniem stwierdzić, jak wiele mają mi one do przekazania. Między oczywistymi, życiowymi lekcjami, które pamiętam z dzieciństwa i które kształtowały mnie jako wkraczającego w życie człowieka, znalazłam całe mnóstwo niesamowitych prawd, a także delikatnych smaczków, których nie zauważałam jako dziecko, a które dzisiaj wywołują u mnie wielogodzinne refleksje lub śmiech aż do bólu przepony. Do tego te przepiękne ścieżki dźwiękowe, których autorami są między innymi dobrze nam przecież znani Elton John, czy Lin-Manuel Miranda... Umówmy się - życie fana musicalowego bez wielkich, muzycznych animacji z Disneyem na czele, byłoby o wiele uboższe. 
   Być może nie wszyscy się ze mną zgodzą, jednak osobiście uważam, że przenoszenie animacji na deski teatrów nie zawsze jest rozwiązaniem, które dobrze się sprawdza. To, co dzieje się na ekranie, jest zupełnie innym rodzajem doznań, zdecydowanie bardziej dosłownym, i potrafi być w tej swojej konwencji naprawdę piękne. Teatr operuje zupełnie innymi narzędziami - tam wszystko dzieje się tu i teraz, jest obecna zupełnie inna energia, pojawia się kontakt z widzem... Oczywiście, wszystko zależy od inscenizacji, jednak stykając się z inscenizacją produkcji filmowych (czy to na żywo, czy w sieci), często odnoszę wrażenie, że twórcy są zbyt skupieni na oddawaniu oryginalnej historii, przez co wpadają w pułapkę różnic między tymi dwoma nośnikami. W zasadzie występuje tu zjawisko bardzo charakterystyczne również dla przekładów tekstów piosenek: wierność zabija piękno, piękno zabija wierność. Potrzebny jest naprawdę ogromny wkład pracy, by z materiału, który został stworzony pod kreskę, zbudować spektakl. To, co będzie idealnym rozwiązaniem dla ekranu, okaże się niemożliwe (lub prawie niemożliwe) do uzyskania na scenie. Oczywiście, istnieje wiele sposobów, by na nowo wydobyć piękno z czegoś bardzo znanego - ale pod warunkiem, że będzie się otwartym na zupełnie nowe rozwiązania. Tu posłużę się moim ulubionym przykładem, czyli utworem "Circle of life" z filmowej oraz scenicznej wersji "Króla Lwa".

Król Lew (1994)

Choć jest to utwór wprowadzający w historię Simby, mamy tu przede wszystkim gloryfikację życia oraz przyrody. W przypadku filmu z 1994 roku doświadczamy czegoś w rodzaju podróży: oglądamy wschód słońca, podglądamy zwierzęta, doświadczamy zmian pogody. W tym przypadku rozmaitość krajobrazów oraz stosowanie różnych perspektyw pozwalają poczuć niezwykłość miejsca, w które właśnie wchodzimy, zauważyć jego ogrom oraz rozmaitość fauny i flory. Jednak mimo wszystko zwierzęcym bohaterom nadane są tutaj ludzkie cechy, dostrzegamy w nich określone emocje i obserwujemy przedstawiony szczegółowo rytuał powitania na świecie nowego członka rodziny królewskiej. Muzyka jest obecna jakby w tle - trudno powiedzieć, skąd pochodzi, jednak to właśnie ona ostatecznie nadaje całej sekwencji atmosferę wzniosłości.


"Circle of life", Musical Awards Gala 2018

W tym przypadku z kolei mamy do czynienia z wersją sceniczną tego samego utworu i tej samej opowieści o życiu, przyrodzie oraz powitaniu na świecie przyszłego króla. Podstawą jest tutaj zaakceptowanie tego, że wszystko, co dzieje się na naszych oczach, jest rodzajem umowy między nami a artystami. Bo trudno jest raczej oczekiwać, że ktokolwiek uwierzy w obecność na scenie prawdziwych, dzikich zwierząt... Jednak o to tu właśnie chodzi: świadomość fikcji przy jednoczesnym doświadczaniu prawdziwości tego świata to kwintesencja tego, po co przychodzi się do teatru. Artyści-lalkarze z niezwykłą starannością operują swymi zwierzęcymi postaciami, grając wyobraźnią widzów i - wydawać by się mogło - swoją własną również. Pochwała przyrody jest tu tak samo wyrazista, jak w przypadku filmu z 1994 roku, choć na główny plan wysuwa się fauna, a warstwa psychologiczna bohaterów jest ledwie drobnym dodatkiem. Nie da się bliżej wejść w świat przyrody, niż dzieje się to w przypadku musicalu "Król Lew" - powiedzieć, że widzowie widzą ten świat na żywo, jest mocnym niedopowiedzeniem... Widzowie po prostu w nim SĄ.
   Jedna scena, jeden piękny utwór... i dwa tak różne sposoby wywoływania emocji. Myślę, że ten przykład doskonale pokazuje, że w życiu fana musicalowego nie warto ograniczać się tylko do teatru. I nie dlatego, że teatr nam czegoś "nie daje" - wprost przeciwnie, jest to jeden z najwspanialszych wynalazków ludzkości. Po prostu warto mieć świadomość tego, że scena i ekran to dwa wyjątkowe nośniki, które różnią się od siebie - tak, jak różnią się od siebie dwaj aktorzy, którzy tworzą tę samą postać, każdy na swój niezwykły sposób. Ja od pewnego czasu uzupełniam sobie moją pasję filmami, a najchętniej właśnie - kreskówkami musicalowymi. Wieczór z filmem jest dla mnie oddechem od bycia na widowni, bo wymaga ode mnie znacznie mniej uwagi (oglądając film, nie grozi mi, że coś bezpowrotnie przegapię). Nie muszę nigdzie wychodzić, mogę sobie zrobić kanapki i ciepłą herbatę i - można powiedzieć - tym razem nie gościć na musicalu, a gościć go u siebie. Docelowo najbardziej kocham teatr, ale dlaczego miałabym rezygnować z czegoś, co nim nie jest? Piękno można przekazać na tak wiele sposobów, a ja z radością przyjmuję każdy z nich - również animacje, które przenoszą mnie w zupełnie inny świat, niż teatr. Pewnych rzeczy nie są w stanie powtórzyć... ale w innych z kolei osiągają mistrzostwo. W tym miejscu nie odmówię sobie małej analizy utworu "Zrobię z was mężczyzn".

Mulan (1998)

   Tym, co trudno jest uzyskać na scenie w zadowalającej formie, są postacie nie-ludzkie; w tym przypadku Mushu i świerszcz. Obecność na scenie małego, wijącego się jak jaszczurka smoka, wymagałaby naprawdę dobrego pomysłu, aby odpowiednio działał on na wyobraźnię. Tutaj nie ma z tym problemu: Mushu po prostu jest, a jego niewielki rozmiar nie ma znaczenia dla jego widoczności, ponieważ w odpowiednich miejscach wystarczy zmiana perspektywy. Inną kwestią jest możliwość wykonywania przez bohaterów skomplikowanych sztuczek: Shang w tym krótkim fragmencie daje popis swojej niezwykłej siły, doskonałego refleksu oraz tego wszystkiego, co sprawia, że jest po prostu kapitanem z krwi i kości. Takiego poziomu sprawności raczej nie wymaga się na studiach aktorskich, dlatego podobny efekt jest dość trudny do osiągnięcia (choć wcale nie niemożliwy). Zresztą, jest on zupełnie niepotrzebny - w teatrze w tym miejscu powinno pojawić się kilka symbolicznych ćwiczeń, a resztą opowieści o walce może bez problemu stać się odpowiednia choreografia. Gdyby w filmie wojsko nagle zaczęło tańczyć, byłoby to co najmniej dziwne... Tymczasem mamy tu szereg krótkich scenek dziejących się w wielu kompletnie różnych miejscach. Na przestrzeni trzech minut można się niejeden raz roześmiać, ale też posmutnieć - poczucie humoru obecne w filmach wytwórni Disney to coś, co szczerze uwielbiam. Gdy trzeba, jest smutno, ale gdy nie trzeba, można w kilku sekundach zawrzeć najlepszy żart. To jest coś, czego nie da się naśladować i scena powinna iść swoją własną drogą... co zresztą w wielu przypadkach z powodzeniem robi. 
   Pomimo różnic między sceną a ekranem, uważam, że mimo wszystko jedno od drugiego może się sporo nauczyć. Zauważyłam, że wyobraźnia twórców animacji jest ukształtowana nieco bardziej... odważnie? Surrealistycznie? Trudno jest mi znaleźć właściwe określenie, jednak chodzi mi o to, że kreska pozwala na zabawę formą, jaka jest raczej trudna w realizacji w tzw. "żywych" filmach, czy w teatrze. Spróbuję pokazać to na przykładzie utworu "Otwarty szlak".


Goofy na wakacjach (1995)

   Choć nie jest to dzieło kojarzone z pojęciem "musicalu", to odnalezione po latach, postanowiło przypomnieć mi z przytupem, ile energii powinna mieć w sobie sekwencja wokalno-taneczna. Oczywiście, nie każde rozwiązanie widoczne powyżej jest możliwe do zrealizowania na scenie... jednak pewne odrealnienie graniczące z szaleństwem to coś, czego tej piosence może zazdrościć niejeden wielki musical. Jeśli przewiniecie materiał mniej więcej do połowy, natraficie na włączające się do utworu, zupełnie przypadkowe osoby. Większość z nich, podobnie jak Goofy i Maks, wybiera się na wakacje, jednak są tam obecni również inni uczestnicy ruchu drogowego. W zasadzie, mamy tu wspaniały, dowcipny przekrój społeczeństwa, który bazuje częściowo na stereotypach, a częściowo na ich przeciwieństwach - za majstersztyk uważam starszą panią ze stadem kotów, która jest królową autostrady w swoim bardzo młodzieżowym i bardzo niepokornym aucie. Końcówka utworu jest tym, co przechodzi wszelkie pojęcie, bo w jednym miejscu zbierają się pojazdy oraz ich kierowcy i pasażerowie. I wszyscy, jak jeden mąż, zaczynają śpiewać, i to bez względu na to, czy są to nowożeńcy, czy związany jegomość w bagażniku, czy wyłażący z trumny umarlak - wszyscy są szczęśliwi, mając przed sobą otwarty szlak. Musicalowe szaleństwo z elementami absurdu i niesamowitym przepychem - dzięki Disneyowi możemy sobie przypomnieć, jakie to jest wspaniałe... i jak potrzebne również na scenie, na której czasem jednak zabraknie tej odwagi do robienia rzeczy dziwnych.
   W momencie, gdy na świecie jest tak wiele wspaniałych wytworów wyobraźni ludzkiej, przykro jest tracić głowę tylko dla jednego. I chociaż w moim sercu panem na włościach jest bezwzględnie teatr muzyczny, dla innych rodzajów sztuki również znajdzie się miejsce. Animowane musicale zawsze witam z otwartymi ramionami, bo choć z pozoru nie jestem ich adresatką, potrafią dać mi mnóstwo wspaniałej zabawy... a także obudzić we mnie dawno uśpione dziecko. To właśnie dziecko w tym smutnym, wykrochmalonym świecie, każe szukać ważnych odpowiedzi po drugiej stronie lustra, słowami najpiękniejszych piosenek pomaga mi uporać się z tęsknotą za czymś, czego naprawdę chcę, a także przypomina, by się nie poddawać, bo czeka na mnie świat. Myślę, że taki głos - głos czegoś, co również jest musicalem! - jest potrzebny każdemu z nas.

2 komentarze:

  1. Kiedyś napisałaś pod moim komentarzem, że żeby dobrze pisać trzeba po prostu dużo pisać i dużo czytać, ale ja muszę dodać jeszcze, że oprócz tego trzeba być dobrym obserwatorem świata dookoła. Twoje porówania teatru i animacji są niesamowicie trafione i jak czytałam Twój tekst miałam wciąż w głowie myśl "Jakie to jest oczywiste! Czemu ja nigdy się nad tym nie zastanawiałam?". Uwielbiam czytać Twoje wpisy, bo potrafisz naprawdę świetnie opisywać temat, który bierzesz na tapet. I ja też mam tak jak Ty, że dzięki miłości do musicali przestałam bać się bajek :) Odkryłam na nowo Tarzana, Dzwonnika z Notre Dame, ostatnio nawet oglądałam Zaplątanych :) Aż naszła mnie ochota na obejrzenie dzisiaj jakiejś bajki!

    Buziaki!
    Zuzia
    kawawfoyer.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, co powiedzieć... Dziękuję za tak miłe słowa! 😊

      Usuń

Popularne posty