wtorek, 19 listopada 2019

Piękno sceny w pigułce: Noc Teatrów Metropolii w Teatrze Rozrywki w Chorzowie

Czy prawdziwego fana teatru może nie cieszyć perspektywa długiego, jesiennego wieczoru spędzonego w teatrze, gdzie zagląda się za kulisy, przymierza kostiumy oraz ogląda jeden spektakl za drugim? Górnośląsko-Zagłębiowska Metropolia przygotowała taki właśnie magiczny wieczór już po raz dziesiąty... a ja nie byłabym sobą, gdybym nie zarezerwowała go w całości dla Teatru Rozrywki. Poza Chorzowem okazję do maratonu sztuki mieli jeszcze mieszkańcy ośmiu miast Górnego Śląska, a dodatkowo - co warto dodać - posiadanie biletu na jedno z takich wydarzeń pozwalało za darmo skorzystać z komunikacji miejskiej. Chyba trudno o większy ukłon w stronę miłośników sztuki...
   O tym, że wezmę udział w tym wydarzeniu, wiedziałam w zasadzie od dnia jego ogłoszenia. I to nawet pomimo faktu, iż w programie oferowanym przez Rozrywkę nie znajdował się żaden musical. Raczej rzadko wychodzę poza mój ulubiony gatunek, ale uważam, że miłość do musicalu warto wykorzystać jako pierwszy, siedmiomilowy krok do zakochania się w teatrze tworzonym na mnóstwo innych sposobów: przez taniec, światło, jednego artystę, piasek, szeroko rozumiane ciało... Sposobów na opowiedzenie jednej historii, jednej myśli, czy jednej emocji, jest mnóstwo - każdy z nas może przebierać i wybierać, szukać swoich własnych stanów ducha w najdziwniejszych widowiskach... Teatr warto poznawać i warto uczyć się jego języka. Takie wnioski wyciągam po tym jednym sobotnim wieczorze, który spędziłam wśród skrajnie różnych, ale niemal równie zachwycających przedstawień. Wydaje mi się, że 9 listopada 2019 roku rozpoczęłam nowy rozdział mojej miłości do sceny - odbywając podróż sentymentalną, gorzką, refleksyjną, trochę też magiczną, ale również odkrywczą i przypominającą mi to, czego już kiedyś nauczyłam się o teatrze, ale co gdzieś zdołało umknąć mojej pamięci. Być może te kilka spektakli w promocyjnych cenach nie były same w sobie czymś odkrywczym i wybitnym na tle całego współczesnego teatru - były po prostu dobre, zapadające w pamięć i warte polecenia. Ich siła leżała raczej w tym, iż wielu uczestników Nocy w innych okolicznościach zapewne nigdy by na nie nie dotarła - a zderzając się z gatunkiem dotychczas sobie obcym, przeżyło coś wyjątkowego, co na zawsze zmieniło ich postrzeganie sceny. Noc Teatrów Metropolii okazuje się więc nie tylko ukłonem w stronę miłośników teatru, ale też wspaniałym projektem edukacyjnym, za który ja osobiście jestem organizatorom ogromnie wdzięczna. 
   Pomimo całego kalejdoskopu wrażeń i emocji, które przeżyłam tego wieczoru, każde jedno wydarzenie wbiło mi się w pamięć naprawdę mocno, jakby poza nim nie było żadnego innego. Może zadziałała tu magia teatru, a może po prostu każde z tych wydarzeń było tak bardzo wyjątkowe? Chciałabym każdemu z nich poświęcić kilka słów.



Godz. 17:00 (Duża Scena) 

Bajkowe piosenki wszech czasów

Wieczór rozpoczął się koncertem w wykonaniu Młodzieżowej Akademii Musicalowej z Wrocławia. Właściwie nie do końca był to koncert, ponieważ widowisko, które otrzymali widzowie Nocy Teatrów było zbliżone swoją formą, nomen omen, do musicalu: oprócz obowiązkowych elementów wokalnych, były też wstawki dramatyczne, a nawet taneczne. Pojawiła się śpiewana uwertura, pojawiły się kolorowe kostiumy, pojawiła się historia opowiadana przez cztery młode bohaterki... a klimat, tworzony przez najpiękniejsze utwory z produkcji Disneya oraz Pixara, dopełniał klimatu. Oczywiście, nie był to stricte musical, przede wszystkim ze względu na proporcje poszczególnych elementów, wśród których wygrywały zdecydowanie sceny wokalne. Niemniej poziomu, jaki przedstawili uczniowie Młodzieżowej Akademii Musicalowej wraz z Magdaleną Zawartko oraz Filipem Małkiem, nie powstydziłaby się żadna profesjonalna produkcja.
   Jak zawsze, oglądając dzieła wystawiane przez młodzież, jestem pełna podziwu dla odwagi i energii, z jaką wykonawcy wychodzą na scenę. Mało tego, to właśnie na takich pokazach obserwuję największe natężenie artystycznej pasji; produkcje w pełni profesjonalne, pomimo lepszej techniki, są z reguły o wiele bardziej stonowane... Oczywiście nawet najbardziej eksploatowani aktorzy potrafią zagrać każdy spektakl z ogromnym pokładem energii, ale jednak nic nie może równać się tej bombie endorfinowej, jaką jest wypuszczana na scenę młodzież. Są to diamenty nieoszlifowane przez żadną szkołę, które czują nie tylko ogromną wagę tego, co robią, ale czerpią z tego przeogromną radość. Patrząc na nich, można im tylko zazdrościć tej wspaniałej przygody, którą na pewno zapamiętają do końca życia.
   Dla mnie wartością dodaną tego spektaklu była obecność na scenie założycielki Młodzieżowej Akademii Musicalowej, Magdaleny Zawartko. Bardzo rzadko spotykam się z artystkami śpiewającymi altem, nad czym bardzo ubolewam, bo dolne kobiece rejestry, jeśli się je dobrze wykorzysta, mogą tworzyć niesamowite wokalne dzieła... Tak, jak w tym przypadku. Głęboki, szkolony klasycznie głos pani Magdaleny dodał niezwykłej magii takim postaciom, jak księżniczka Jasmina, czy dobra czarownica wykonująca utwór z "Tarzana". Jestem szczerze oczarowana i mam nadzieję, że kiedyś usłyszę Magdalenę Zawartko w jakiejś musicalowej produkcji... I nie tylko ją, ale również partnerującego jej Filipa Małka oraz uczniów Młodzieżowej Akademii Musicalowej - daj Boże, aby takich zdolnych, pełnych pasji Artystów było na naszych scenach jak najwięcej.


Godz. 18:00 (Mała Scena) 

Mariacka 5

fot. Artur Wacławek
Elżbiety Okupskiej nie trzeba przedstawiać żadnemu bywalcowi teatrów na Śląsku. Dla mnie, jako osoby, która mieszka tu od niespełna roku, również jest to żywa legenda, choć pierwszy raz zetknęłam się z nią podczas jednego z koncertów "Sylwester na bis" w Teatrze Rozrywki na początku tego roku. Pamiętam, jak zszokowało mnie to, iż artystka wykonała kultowy utwór "Niech żyje bal" w formie (z pozoru) prostej melorecytacji, a mimo to jej głos poruszał każdą komórkę mojego ciała. Elżbieta Okupska wydaje mi się osobą, dla której jedynym słusznym miejscem jest scena - znajdując się na niej, z jednej strony wydaje się zupełnie naturalna i swobodna, jakby to był jej dom, a ona poruszała się w nim w szlafroku i kapciach... a jednak z drugiej promienieje wprost charyzmą, a każde jej słowo z ogromną mocą uderza w publiczność, przekazując całe tornado emocji, jakie znajduje się w postaci. Bez wątpienia Elżbieta Okupska jest kimś wyjątkowym i zasługuje na swoją dobrą sławę. Tym bardziej mogę się tylko cieszyć, że jej monodram "Mariacka 5" (ze scenariuszem i w reżyserii Lecha Majewskiego) znalazł się w repertuarze dziesiątej Nocy Teatrów Metropolii.
   Monodram sam w sobie nie jest gatunkiem prostym, ponieważ aby utrzymać uwagę widzów na jednym aktorze, potrzebny jest dobry pomysł oraz dobre wykonanie - tu ich na szczęście nie zabrakło. Ponieważ talent Elżbiety Okupskiej nie potrzebuje żadnych recenzji, wspomnę tylko o tym, jaki problem jest tu poruszany. Mieszkańcy Śląska zapewne odpowiednio kojarzą tytuł sztuki z ulicą w Katowicach, która ponoć słynie (lub słynęła dawniej?) z obecności pań trudniących się najstarszym zawodem świata. Bohaterka kreowana przez panią Okupską jest właśnie jedną z takich pań - która ma już swoje lata i której psychika została ukształtowana przez prostytucję. Jest to szokujący obraz, ponieważ bohaterka jest również osobą głęboko wierzącą i myślącą o sobie jako o wielkiej grzesznicy, a dodatkowo marzy o przeżyciu dobrej, szczęśliwej miłości. To wszystko łączy się w jednej osobie w wybuchową całość, prowadzącą do ciężkich przeżyć, z których bohaterka spowiada się widzom.
   Samo wspomnienie tego spektaklu sprawia, że mam łzy w oczach. Chyba przede wszystkim dlatego, że to wszystko, co widziałam, było niezwykle prawdziwe - od wizerunku nieatrakcyjnej, podstarzałej prostytutki w śmiesznych, kolorowych ciuszkach, w peruce i zbyt mocnym makijażu, po łamiący się głos zmęczonej i bezradnej wobec swojego losu istoty. Patrząc na nią i słuchając, jak opowiada o fetyszach jednego ze swoich klientów, a chwilę później rysuje znak krzyża na bochenku chleba, miałam ochotę wejść na tę scenę, przytulić ją i powiedzieć, że Bóg ją kocha. Że jest mega dobrą, wrażliwą istotą i nie musi czuć się winna i brudna przez te wszystkie okropieństwa, których doświadczyła. Wierzyłam mocno w tę kreację, i wierzę do tej pory... A ten moment, gdy pani Okupska powiedziała "koniec" i uśmiechnęła się swoim prywatnym uśmiechem, był dla mnie jak teleportacja do innej rzeczywistości. Pomimo wielu fantastycznych spektakli, które zobaczyłam w życiu, mało który wywołał we mnie tak ogromne emocje. Być może jeszcze kiedyś się na niego wybiorę... jednak nie za szybko. Emocje, które tam otrzymałam, są jednak zbyt trudne, by doświadczać ich często.


Godz. 20:00 (foyer) 

Studium (Przypadku) Strachu

fot. Artur Wacławek
Moim kolejnym odkryciem tego wieczoru okazała się Magdalena Widłak, która stworzyła przejmujący spektakl będący dokładną analizą stanu, w którym każdy z nas niemalże wciąż się znajduje, a do którego nie każdy się przyznaje: strachu.
   Spektakl ten został podzielony na sześć części, z których każda analizowała strach w trochę inny sposób. Zaczęło się od definicji słownikowej, a w pewnym momencie doszło do interakcji z publicznością, która na swój sposób stała się magiczna... Tancerka, zwierzając się ze swoich strachów, przekazała mikrofon nam, i nagle każdy, wydawać by się mogło, że głęboko od serca, wyznał, czego się boi. Siedziałam trochę za daleko, więc nie udało mi się dodać nic od siebie, jednak myślę, że to, co działo się w tamtym momencie we mnie, mogło w zbliżonej formie dziać się w wielu widzach: poczucie przełamania tabu oraz chęć podzielenia się tym, co jest trudne, a co w tym gronie w przedziwny sposób znajdzie zrozumienie. W pewnym sensie strach - jeden z najgorszych i najbardziej niszczących stanów dotykających człowieka - został tu obnażony i częściowo przełamany. Było to bardzo wyzwalające przeżycie, i chociaż musiało minąć trochę czasu, zanim język, jakim mówiła do nas artystka, zaczął do mnie przemawiać, to jednak wyraźnie odczułam, że w tym, w czym właśnie biorę udział, zaczyna dziać się magia.
   Myślę, że to właśnie wtedy obudził się we mnie głód form teatralnych, które nie byłyby tylko musicalami, ani nawet po prostu spektaklami dramatycznymi: poznałam nowy, wspaniały język, którym chciałabym się zacząć posługiwać. Do tej pory szukałam w teatrze głównie rozrywki oraz wzruszeń... A teraz odkryłam, że teatr może być też terapią. W teatrze można dowiedzieć się czegoś o sobie, co zostanie na lata i nieco ułatwi nam codzienne życie.
   W formie, jaką przybrał spektakl "Studium (Przypadku) Strachu" na ogromne brawa zasługuje, tak po prostu, przepięknie posługująca się swoim ciałem Magdalena Widłak. Patrząc na to, jak zgrabnie wyraża całą sobą emocje, wyginając się, miotając i wykonując skomplikowane figury, można tylko uśmiechać się, czując głęboki podziw. Nie znam się na tańcu na tyle, by móc odpowiednio ocenić ten występ, ale dla mnie był on wystarczający, by dobrze przeżyć tę godzinę ze sztuką. Tym bardziej cieszę się, że jedną z części spektaklu była możliwość zadawania artystce pytań. Właśnie wtedy z tego szczególnego monodramu zrobiło się sympatyczne i zupełnie naturalne spotkanie. Tancerka nie starała się ubierać tego, co mówi, w żadną formę. Jeśli czegoś nie usłyszała, prosiła o powtórzenie, utrzymywała z nami kontakt wzrokowy, a jej twarz wyrażała jej prywatne emocje, prosiła też o pilnowanie czasu, ponieważ bezpośrednio po jej występie odbywało się kolejne wydarzenie. Opowiedziała trochę o sobie, że nie jest aktorką, a wywodzi się z ruchu amatorskiego i skąd pomysł na taki, a nie inny spektakl. Występ zakończył się w niesamowicie oczyszczonej atmosferze oraz poczuciu ogromnej sympatii do wszystkich obecnych we foyer osób - przynajmniej w moim przypadku, ale myślę, że udzieliło się to większości widzów, a także samej artystce. Myślę, że jest to nieuniknione w towarzystwie, w którym przyznajemy się do tego, że się czegoś boimy... Strach jest czymś mega intymnym, przed czym uciekamy i co chowamy przed światem... Może, gdyby każdy z nas umiał się do niego przyznawać i gdyby nikt nikogo za jego odczuwanie nie potępiał, świat wyglądałby zupełnie inaczej?...


Godz. 21:00 (Mała Scena)

Szkoła Teatru. Lekcja 3.

Wydawałoby się, że spektrum emocji, którego doświadczyli uczestnicy dziesiątej Nocy Teatrów Metropolii w Teatrze Rozrywki już osiągnęło swój szczyt... Ale organizatorzy postanowili pożegnać nas celnym strzałem z trochę innego kalibru. W końcu, skoro widzów udało się już wzruszyć oraz nieco otworzyć im serca, dlaczego by nie pójść za ciosem i nie zrobić im małego castingu?
   Jedno jest pewne - reżyserka Anna oraz jej asystent Marek/Kamil/Stefan w swojej pracy nie biorą jeńców. Tutaj albo jest się w teatrze na sto procent... albo jest się w teatrze na sto procent. To jest casting. Czy raczej Casting. Foyer to miejsce, w którym skończyły się żarty, a zaczęło odkrywanie w nas samych tego, co do tej pory wydawało się kompletną abstrakcją...
   Projekt "Szkoła Teatru" do tej pory kojarzył mi się z akcją kierowaną wyłącznie do szkół. I chociaż jestem zdania, że w każdej szkole powinna być to pozycja obowiązkowa, zaczynam żałować, że wrzuciłam to wydarzenie do worka "dla uczniów" i dopiero teraz dałam sobie szansę uczestniczenia w nim, "przy okazji" Nocy Teatrów. Okazało się, że tutaj nikt nie stoi ze wskaźnikiem przy tablicy, tłumacząc Kantora, czy Stanisławskiego. Tutaj odbywa się prawdziwy casting, chciałoby się rzec "na naszych oczach"... ale on się dzieje po prostu z naszym udziałem. To my, widzowie, jesteśmy kandydatami do ról w "Operetce" Gombrowicza i to my musimy udowodnić, że zasługujemy na miejsce w obsadzie. Reżyserka i jej asystent widzą nas i nasze warunki, sprawdzają głosy, dają zadania, doradzają... a potem ustawiają scenę. Wcale nie na żarty, ale na serio, tak, by cała wybrana obsada mogła poczuć przydzielone sobie zadania aż po czubki palców i wykonać je z pełnym oddaniem - tak, jak profesjonalni aktorzy.
   Warto wspomnieć, że reżyserka i jej asystent - czyli fantastyczni Anna Ratajczyk i Marek Chudziński - nie są na tej scenie osobami prywatnymi, a dobrze przemyślanymi, inspirowanymi teatralną rzeczywistością postaciami. Anna Ratajczyk jest tutaj szefem wszystkich szefów i zdaje się doskonale o tym wiedzieć (oglądając ją, miałam refleksję, że brakuje jej tylko korony), zaś Marek Chudziński, w każdym ze swoich trzech wcieleń wydaje się całkowicie pogodzony z rolą "tego głupka do wyręczania się" i po prostu robi swoje, z mądrością i kpiną godnymi błazna Stańczyka. Tych dwoje aktorów tworzy razem przezabawny i niesamowicie zgrany duet, a wyuczony scenariusz, którego muszą się trzymać, bardzo płynnie miesza się z improwizacją i czasem trudno stwierdzić, co w tym spektaklu (castingu?) jest zaplanowane, a co nie. Przede wszystkim dzieje się tak za sprawą Marka Chudzińskiego... Jego energia, którą szczerze uwielbiam w innych spektaklach, tutaj zdaje się osiągać apogeum graniczące z szaleństwem. Wiele razy w ciągu tej półtoragodzinnej lekcji widziałam człowieka, który angażuje się z całych sił w swoją pracę, lekko kpi z uczestników, popisuje się, uśmiecha łobuzersko... i nie mam pojęcia, ile w tym było postaci, a ile prywaty. Podobnie, jak w przypadku monodramu Elżbiety Okupskiej, kupiłam tę kreację całkowicie i zaangażowałam się nie dlatego, że szkoda mi było poświęconego czasu i pieniędzy za bilet, ale z prawdziwej, wewnętrznej potrzeby. Co najpiękniejsze - każdy z obecnych na Małej Scenie dał się porwać tej przygodzie z castingiem, ulegając autorytetowi reżyserki oraz nieposkromionej energii asystenta.
   Pod koniec, już w trakcie formowania całości odniosłam wrażenie, że z twarzy artystów nieco opadły maski, a oni sami zaangażowali się prywatnie w budowanie sceny z naszym udziałem. Scena była kuriozalna... ale miała swój rytm, była uporządkowana, a my byliśmy poinstruowani, jak zbierać z siebie nawzajem i jak uniknąć drobnych pułapek. Pomimo żartobliwego charakteru, było to mega profesjonalne i dające wykonawcom satysfakcję.
   Dodatkowym uzupełnieniem lekcji były projekcje z archiwum teatru, przedstawiające próby oraz fragmenty wywiadów z twórcami teatralnymi. Nie były to materiały, które można by pokazać przykładowo na konferencji prasowej; przedstawiały one trudności, jakich doświadcza się przy tworzeniu spektaklu oraz roli. Dające do myślenia były przede wszystkim fragmenty prób do "Olivera!" czy "Producentów", które pokazywały, że świat teatru wcale nie jest łatwy i cukierkowy, a tworzony spektakl to nie szkolne jasełka. Na ekranie widzieliśmy pracujących i śmiertelnie poważnych ludzi, dla których brak rekwizytu był jak brak ważnego sprawozdania, a właściwy moment przejścia przez drzwi na kółkach nie ustępował w niczym spełnianiu standardów obsługi klienta. Teatr to praca tak samo ciężka i tak samo zasługująca na szacunek, jak wszystkie inne, określane przez społeczeństwo mianem "normalnych". Stygmatyzacja wynika tu chyba tylko przez brak zrozumienia - i dlatego właśnie takie wydarzenia, jak Szkoła Teatru w Rozrywce jest czymś mega potrzebnym. Lekka forma, w którą ubiera się to poważne i wyczerpujące fizycznie i emocjonalnie wydarzenie, jakim jest casting, stwarza pewne wrażenie zabawy... ale to tylko wrażenie. I taka nauka płynie z tej lekcji - nauka bardzo potrzebna w naszym społeczeństwie, wciąż niedostatecznie otwartym na sztukę.



   Te cztery wydarzenia teatralne nie były jedynymi atrakcjami, jakie czekały w Rozrywce na bywalców dziesiątej Nocy Teatrów Metropolii. W międzyczasie odbyły się dwie wycieczki po zakamarkach budynku, a także przymierzanie kostiumów. O ile tę pierwszą atrakcję przegapiłam przez uczestniczenie we wszystkich spektaklach (ale nie była to dla mnie duża strata, ponieważ wbiłam swoją flagę po tamtej stronie teatru już dobrych parę lat temu i wciąż nadarzają się okazje, by tam wracać), o tyle w drugiej, jak zawsze, wzięłam udział z ogromną przyjemnością. Kostiumy i przebrania to dla mnie temat-rzeka, a wszelkie magazyny teatrów, w których byłam, zawsze kończyły się moim zniknięciem na wiele godzin.
   Poniżej znajduje się moja krótka fotorelacja wraz z komentarzami.


Część dostępnych kostiumów we foyer. Z pewnością była to ogromna frajda dla osób, które chciały po prostu poprzymierzać fajne przebrania. Na stałych bywalców Rozrywki raczej nie czekało tym razem nic, co byłoby związane z obecnym lub niedawno zdjętym spektaklem... Chociaż znalazłam kilka kostiumów, które były prezentowane na podobnej akcji wiosną, przede wszystkim pstrokate suknie tancerek, czy opończa kata. Niemniej radość przebierających się widzów, w tym moja, była ogromna :)


Już dawno temu odkryłam, że większość kostiumów (jeśli nie wszystkie) są podpisane nazwiskiem artysty oraz numerkami, których znaczenia póki co nie rozszyfrowałam. Ma to swoje praktyczne zastosowanie, przede wszystkim dla krawcowych i garderobianych danego teatru... ale jak bardzo okazuje się to przydatne dla fanów, którzy mają szczęście z tymi kostiumami obcować! Nie każdy z nas widział wszystkie spektakle, a jeśli nawet, to nie zapamiętał każdego szczegółu... Gdy po latach od zdjęcia spektaklu można założyć kapelusz Kasi Hołub albo marynarkę Marka Chudzińskiego WIEDZĄC, że one do nich należały i to właśnie W NICH nasi ulubieńcy robili te wszystkie piękne rzeczy, można się poczuć naprawdę wyjątkowo :) 


Ogromny, czarny płaszcz, który początkowo przypisałam Franzowi Liebkindowi w wykonaniu Tomasza Jedza, okazał się kostiumem z bliżej nieokreślonego spektaklu, w którym występował Andrzej Kowalczyk :)


   Na Noc Teatrów Metropolii w Rozrywce czekałam z utęsknieniem od dnia, w którym zarezerwowałam sobie bilety, jednak w najśmielszych snach nie przewidziałam, że będzie to tak wyjątkowe i tak skrajnie emocjonalne przeżycie. Nie mam słów, by streścić to wszystko, co przeżyłam, w kilku zdaniach... mogę jedynie podsumować to wyznaniem, że jestem szczęśliwa. Szczęśliwa, bo wybrałam aktywne spędzenie sobotniego wieczoru zamiast leniwego odpoczynku po ciężkim tygodniu w pracy. Szczęśliwa, bo dostatecznie wcześnie zadbałam o to, by móc sobie na to pozwolić. I w końcu szczęśliwa, bo prawie rok temu zrozumiałam, że nic nie trzyma mnie w Łodzi i że czas rozpocząć nowe życie blisko miejsca, gdzie najmocniej bije moje musicalowe serce. Ani przez chwilę przez te osiem miesięcy życia tu nie żałowałam mojej decyzji... a takie wieczory, jak ten sprzed ponad tygodnia przypominają mi, dlaczego wybrałam właśnie Śląsk i dlaczego jestem tu o wiele, wiele szczęśliwsza.

Popularne posty