sobota, 30 grudnia 2017

Lądowanie bez podwozia, czyli "Piloci" w Teatrze Muzycznym ROMA [RECENZJA]

Najnowsza produkcja Teatru Muzycznego Roma, która miała swoją premierę 7 października 2017 roku, przyciąga zastępy widzów równie skutecznie, co poprzednie produkcje tej musicalowej sceny Warszawy. Co kryje się za słynnym tytułem "Piloci", będącym chyba jedną z najbardziej wyczekiwanych premier tego sezonu? Odpowiedź udało mi się poznać w minioną środę.
   Opowieść o lotnikach uczestniczących w Bitwie o Anglię, która jest podstawą musicalu, została zainspirowana historią przodków reżysera Wojciecha Kępczyńskiego. Bohaterowie sztuki żyją na przełomie lat 30. i 40. XX wieku i uczestniczą w ważnych wydarzeniach tamtych czasów, ale są tworem fikcyjnym: przeplatają się tu środowiska młodych mężczyzn służących w lotnictwie oraz artystów kabaretowych. Co ich łączy? Początkowo wydawać by się mogło, że jedynie miłość Jana i Niny. Jednak wraz z wybuchem II wojny światowej dla obu tych grup podstawowe znaczenie zaczęły mieć polityka oraz walka o niepodległość, które, przeplatane sercowymi rozterkami bohaterów, obecne były na scenie aż do ukłonów. 
   Jeżeli jest coś, co łączy "Pilotów" z wcześniejszymi produkcjami Teatru Muzycznego Roma, to z całą pewnością są to doskonałe, brawurowo wykonane choreografie, jak również profesjonalna, przodująca na polskich scenach muzycznych reżyseria. Te dwa elementy czasami wystarczą, by stworzyć musicalowe dzieło sztuki, bo żadne aktorskie perełki, żadna scenografia ani nawet żadne efekty pirotechniczne nie są w stanie zastąpić zwartej, energicznej akcji, gdzie najmniejszy element ma ogromne znaczenie, gdzie o tył sceny dba się tak samo, jak o pierwszy plan i gdzie efektowne (i zapewne ćwiczone długimi tygodniami) choreografie cieszą oczy i zapadają w pamięć na bardzo długo.
   Niestety, od pewnego czasu - a dokładnie od premiery musicalu "Mamma Mia!" - Teatr Roma wprowadził na scenę ściany ledowe, które zdominowały niemalże całą scenografię. Choć jest oczywiste, iż sekwencje walk powietrznych, czy bombardowanie Warszawy nie miałyby szans być tak widowiskowe, gdyby stworzono je w tradycyjny sposób, to jednak wszechobecność tej nowinki technicznej stawała się w miarę trwania spektaklu coraz bardziej męcząca. Zwłaszcza, gdy naprawdę wspaniałe sceny, w których na pierwszy plan wysuwała się praca żywych ludzi, zasługiwały w oczach widzów na takie same brawa, jakie otrzymała infantylna, lekka piosenka z drugiego aktu, której główną atrakcją była podróż samochodem po wiejskiej, angielskiej drodze.
   Pewnym usprawiedliwieniem dla ekranowej scenografii może być pierwsza scena, która proponuje nam ciekawą interpretację: chłopiec grający na konsoli w grę samolotową, w pewnym momencie daje się wciągnąć w wirtualną rzeczywistość i pojawia się jako gazeciarz. Jest to dość ciekawy (choć niekoniecznie odkrywczy) pomysł, ponieważ chłopiec staje się w całej sztuce kimś w rodzaju narratora, a ściany ledowe w takiej konwencji okazują się ciekawym uzupełnieniem fikcyjnego świata gry. Jednak jest to pomysł, który nie tylko jest trochę niewykorzystany, ale też nie wnosi absolutnie nic do historii. Jest jedynie pewną ciekawostką, która jednak okazuje się bardziej przeszkadzać w odbiorze, niż uzupełniać ten kolorowy krajobraz.
   Podstawowym mankamentem całego widowiska jest budowa scenariusza, który składa się z bardzo wielu bardzo krótkich scen. Na domiar złego główna para bohaterów wydaje się tworzyć dwa skrajnie różne obozy emocjonalne: Nina jest tą, która tęskni i cierpi, podczas, gdy Jan bawi się i pije herbatę w angielskiej posiadłości. Nina kojarzy się z płonącą, zbombardowaną Warszawą, a Jan - z sielankowym krajobrazem i szczebioczącymi dziewczątkami. Nina jest częścią antynazistowskiego ruchu, Jan w tym czasie jeździ rowerem i uczy się angielskiego. Ten wątek zbudowany na zasadzie oksymoronów nie jest jedynym zgrzytem, bo całość sprawia wrażenie, jakby brakowało w niej kilku istotnych elementów fabuły. Widz będzie nadążał za historią, jednak nie zdąży związać się emocjonalnie z bohaterami, więc takie sceny, jak na przykład rozsławiony utwór "Nie obiecuj nic" nie sprawi, że szybciej zabije mu serce.
   Przy tak chaotycznym libretcie niezbędne wydają się wyraziste, aktorskie kreacje. Niestety, zarówno Jan, jak i Nina - czyli Jan Traczyk i Natalia Krakowiak - wykonali dobrą robotę głównie wewnątrz siebie, budując ciekawe psychologicznie, ale jednak mało wyraziste postacie. Mając tak niewiele czasu dla siebie na scenie, nie zrobili zbyt wiele, by podkreślić, że to oni są w tej opowieści najważniejsi. Być może nie zdawali sobie sprawy z tego, że tym razem scenariusz nie będzie ich sprzymierzeńcem, a całą wagę głównego miłosnego wątku mają na swoich barkach... A może po prostu zabrakło im techniki aktorskiej. Wśród głównych postaci wybronił się tylko Franek, czyli fenomenalny Paweł Kubat: w tę postać dobrodusznego zgrywusa naprawdę łatwo było uwierzyć, a przeżywanie razem z nim zarówno tych wesołych, jak i smutniejszych sekwencji, było nieodłączną częścią spektaklu. Gdyby każdy z czwórki pilotów dorównywał Kubatowi energią, pomysłowością oraz swobodą bycia na scenie, mielibyśmy do czynienia z zupełnie innym spektaklem, który faktycznie zasługiwałby na tytuł "Piloci".
   Wśród pozostałych postaci fantastycznie wykreowani byli pojawiający się w drugim akcie lord Stanford oraz jego córka Alice, czyli Wojciech Machnicki i Marta Wiejak. Patrząc na nich, naprawdę widziało się angielskich arystokratów w swojej posiadłości: dumnego dżentelmena oraz jego śliczną, zalotną córkę. Żadne ekrany na platformach nie były w stanie bardziej wprowadzić nastroju tradycyjnej, angielskiej wsi pachnącej herbatą, niż tych dwoje doskonałych aktorów. Kolejną właściwą osobą we właściwej roli był Tomasz Więcek. Odnosiło się wrażenie, że jest on jedynym artystą, któremu udaje się pogodzić w swojej postaci konwencję miłosną oraz wojenną - daje temu wyraz choćby wypowiadanym przez siebie zdaniem: "Nie jestem nadczłowiekiem", które nie jest kolejną kwestią nauczoną na pamięć, ale doskonale wydobytą kwintesencją człowieka, który jest patriotą i walczy o ideały, które mu wpojono, a jednocześnie pozostaje istotą zdolną do empatii oraz miłości. Absolutny majstersztyk i zdecydowanie moja ukochana kreacja całej sztuki.
   W rolę głównego antagonisty, Prezesa, w trakcie mojego wieczoru wcielił się Jan Bzdawka. I choć w pierwszym swoim numerze - "Mój świat" - nie udało mu się wzbudzić we mnie większego zainteresowania, to z każdą kolejną sceną dawał z siebie więcej i więcej. Jedyne, co może nieco rozpraszać w tej kreacji to fakt, iż Jan Bzdawka tworzył już kiedyś bardzo podobną postać w musicalu "Miss Saigon". I nie byłoby w tym nic rażącego, gdyby nie fakt, że skojarzenia z tą właśnie sztuką nasuwają się w trakcie oglądania "Pilotów" trochę zbyt często, przede wszystkim za sprawą przeżyć Jana oraz Niny: ona w samym sercu piekła czeka na powrót ukochanego, on zdaje się prowadzić spokojne, szczęśliwe życie z dala od okrucieństw wojny.
   Wracając do obsady, wśród postaci kobiecych naprawdę urocza była Malwina Kusior jako Miss Pinky. Dzięki jej lekkości i swobodzie udało się uratować dobry smak sceny nauki angielskiego (podczas której nasuwa się kolejne skojarzenie ze starą produkcją Teatru Roma, w tym przypadku "Moses supposes" z "Deszczowej Piosenki"). Wśród młodych artystek na uwagę zasługują też z całą pewnością Ewa i Nel, czyli Sylwia Banasik i Anastazja Simińska: ich umiejętności wokalno-taneczne są prawdziwą ozdobą musicalu. Wartą zauważenia jest również Mary, czyli Marta Burdynowicz. Ta młoda dziewczyna w mistrzowski sposób przekuwa swoją fizyczność w walor, a wspaniałym uzupełnieniem tworzonej przez nią kreacji jest piękny głos, swoboda oraz niezaprzeczalny talent komediowy.
   Często bywa, że słabym punktem danej produkcji jest jej zakończenie, i tak też było w tym przypadku. I znów jest to problem scenariusza: po opadnięciu kurtyny nasunęło mi się pytanie, czy twórcy od początku mieli pomysł na całą fabułę, czy może zrobili szybkie "ciach" w momencie, w którym rękopis wydawał się już wystarczająco gruby. Naprawdę szkoda, ponieważ finał jest niezwykle ważny - często to on decyduje o tym, czy ciekawy temat ciągnący się przez kilkadziesiąt scen wniesie do życia widzów coś więcej, niż wspomnienie kilku kreacji oraz miłe dla ucha piosenki.
   Jestem trochę rozczarowana płytkością fabularną, ekranowym chodzeniem na skróty, ciągłymi skojarzeniami z innymi musicalami oraz obcym dotąd Romie zahaczaniem o kicz. Jednocześnie naprawdę trudno mi nie docenić tego, że sceny poświęcone stricte II wojnie światowej otrzymały doskonałą oprawę, zarówno muzyczną, jak i wizualną i przenosiły widzów w sam środek okrucieństwa tamtych czasów. Nie ulega wątpliwości, że twórcy z wielu rzeczy mogą być dumni, ale inne mogli zrobić lepiej... Ukłony oraz opadająca kurtyna po tej podniebnej wyprawie pełnej turbulencji to nic innego, jak lądowanie bez podwozia... ale jednak lądowanie.

sobota, 2 grudnia 2017

"Les Misérables": Rewolucja w Teatrze Muzycznym w Łodzi [RECENZJA]

Teatr Muzyczny w Łodzi

Les Misérables

reż. Zbigniew Macias

premiera: 14 października 2017 roku


   "Les Misérables" miało już swoje dwie premiery w teatrach polskich: w 1989 roku w Gdyni (reż. Jerzy Gruza) oraz w 2010 roku w warszawskim Teatrze Roma (reż. Wojciech Kępczyński), a przed kilkoma tygodniami doczekało się trzeciej. To właśnie musicalowa adaptacja "Nędzników" Victora Hugo otworzyła sezon artystyczny 2017/2018 w Teatrze Muzycznym w Łodzi... i to otworzyła z przytupem. Realizatorzy - przede wszystkim reżyser Zbigniew Macias, kierownik muzyczny Michał Kocimski oraz scenograf Grzegorz Policiński - dołożyli wszelkich starań, aby dzieło porywało i zachwycało od pierwszej do ostatniej minuty.
   Myślę, że najsłynniejszej powieści francuskiego pisarza nie trzeba nikomu przedstawiać. Na kanwie historii byłego galernika, Jeava Valjean, powstało już wiele filmów oraz sztuk teatralnych, a sam pierwowzór literacki dostępny jest prawdopodobnie w każdej bibliotece. Musical jest jego wiernym odwzorowaniem, choć trzeba przyznać - bardzo skrótowym. W końcu trudno jest zmieścić czterotomowe dzieło w trzy i pół godzinnym spektaklu... "Łyknięcie" go w całości może sprawiać trudność i ja osobiście bardzo się cieszę, że w pierwszej kolejności sięgnęłam po książkę. Dzięki temu nie musiałam skupiać się na rozumieniu fabuły, mogłam za to zwrócić uwagę na wiele innych rzeczy... Jednak znajomość historii ma tak naprawdę znaczenie tylko za pierwszym razem, potem jest już wszystko jasne. Piszę "potem", bo wyjątkowość i monumentalność tej produkcji nie pozostawia cienia wątpliwości, że niejeden widz po powrocie ze spektaklu natychmiast rezerwuje bilet na kolejny termin.
   Choć większość elementów scenografii można było podziwiać siedem lat temu w Warszawie, nowinką jest ekran z tyłu sceny, na którym ukazane są krajobrazy, budynki, a nierzadko nawet ludzie. Choć raczej nie jestem zwolenniczką tego typu rozwiązań, trudno mi nie zauważyć, że przestrzeń dla aktorów i scenografii wydaje się dzięki temu o wiele większa. Co najważniejsze, nie gra ona pierwszych skrzypiec; na głównym planie wciąż znajdują się żywi artyści, którzy w przeciągu ponad trzech godzin przedstawienia udowadniają, że stać ich na naprawdę wiele.
   Na szczególną uwagę w recenzji zasługuje Marcin Wortmann, dla którego przedstawienie, które widziałam, było premierą w łódzkiej inscenizacji. Jego lekkość, dojrzałość sceniczna oraz ciepły, doskonale prowadzony głos były niewątpliwie jedną z perełek wieczoru. Ponadto jego wspólne sceny z Cosette (w tej roli bardzo obiecująca Ewa Spanowska) były najbardziej uroczym, wręcz infantylnym akcentem spektaklu i prezentowały się znakomicie. 
   Inna para (choć już nie tak słodka) również pokazała się z bardzo dobrej strony. Beata Olga Kowalska oraz Piotr Kowalczyk jako państwo Thenardier wypadają naprawdę dobrze, choć ta pierwsza wyraźnie przyćmiewa swojego partnera lekkością aktorstwa, jednocześnie ani trochę nie ustępując mu wokalnie. Tak samo na tle zespołu wybija się aktorsko Kamil Dominiak - nie można mieć wątpliwości, że za takim Enjolrasem niejeden obrońca ludu będzie iść na śmierć i życie.
   Bardzo pozytywnym zaskoczeniem była dla mnie Monika Mulska, najwyraźniej doskonale odnajdująca się w roli Eponine. Piękny głos, drobna sylwetka oraz ogromne pokłady emocji złożyły się na naprawdę wyjątkową postać, którą z ogromną przyjemnością zobaczę jeszcze nie raz. Tak samo, jak Fantine, czyli Katarzynę Łaskę - zarówno jej głos, jak i emocjonalna interpretacja zapadają w pamięć na bardzo długo. Nie wspominając o najmłodszych artystach: Alex Pająk (Gavroche), Wiktoria Woźniacka (mała Cosette) oraz Wiktoria Jajkiewicz (mała Eponine) wyraźnie czują się na scenie jak ryba w wodzie. 
   Niestety, jeśli chodzi o parę głównych bohaterów, było to zdecydowanie najsłabsze ogniwo mojego spektaklu. Zarówno Marcin Jajkiewicz (Jean Valjean), jak i Paweł Erdman (Javert) pokazali się przede wszystkim z wokalnej strony (choć w przypadku tego pierwszego, wchodzenie w najwyższe dźwięki było niezbyt przyjemne dla uszu widzów). Ich wspólne sceny były nieco monotonne, co wyrażało się przede wszystkim w niemalże całkiem nieruchomych tułowiach; naprawdę trudno było kupić scenę konfrontacji, gdzie cała dynamika zawierała się w pracy rąk i sztucznie pochylonych sylwetkach. Obie te kreacje - kluczowe dla spektaklu - można nazwać "poprawnymi", jednak żadna z nich nie ma szans pozostać w pamięci widzów na zbyt długo.
   Zdecydowanie na ogromne brawa zasługuje cały zespół wokalno-taneczny. Przede wszystkim bardzo fajna organizacja ruchu scenicznego sprawiają, że ulice miast, wnętrza budynków oraz galery w pierwszej scenie po prostu tętnią życiem na całej przestrzeni sceny. Nie brakuje tam małych, ale naprawdę dobrych kreacji (moją uwagę zwróciła przede wszystkim niezwykle lekka i naturalna Anna Borzyszkowska w piosence "Miłe panie"), czasami tylko wydaje się, że nadrzędnym atutem artystów jest śpiew, a sceny ruchowe nie są w pełni swobodne.
   Gdybym miała ocenić tę produkcję w skali od zera do pięciu, byłoby to bardzo mocne cztery (być może przy innej obsadzie głównych bohaterów byłoby to nawet cztery i pół). Naprawdę cieszę się, nie tylko z powrotu do Polski jednego z najznakomitszych musicali wszech czasów, ale też z jego solidnej i zachwycającej realizacji... Realizacji, do której będę z przyjemnością wracać tak często, jak tylko się da. Z czystym sumieniem mogę nazwać ją prawdziwą rewolucją w Łodzi!

Popularne posty