czwartek, 18 kwietnia 2019

"Jesus Christ Superstar" - dzieło kontrowersyjne, czy religijne?

"Jesus Christ Superstar" to musical, o którym zapewne od początku wiadomo było, że wzbudzi wiele kontrowersji. Być może przyczyną części z nich jest fakt, że historia życia Chrystusa w świadomości wielu chrześcijan należy do sfery sacrum, a wszelkie próby wyciągnięcia z niej tego, co przez wieki pozostawało raczej na uboczu, to bluźnierstwo i atak na instytucję Kościoła. Tymczasem prawda jest taka, że każdy zinterpretuje to dzieło zgodnie ze swoją wiedzą i przekonaniami i dla jednych będzie to fantastyczne przeżycie duchowe, a dla innych coś kompletnie obcego, co ani trochę nie współgra z atmosferą świąt Zmartwychwstania Pańskiego. Jednak osobiste przeżycia, a zarzucanie musicalowi obrażania wartości chrześcijańskich to dwie zupełnie różne kwestie i warto umieć odróżnić jedną od drugiej. Może w tym pomóc chłodne i obiektywne przeanalizowanie dzieła Webbera i Rice'a oraz zestawienie go z oficjalną nauką Kościoła.
   Zanim poznałam musical "Jesus Christ Superstar", słyszałam wiele nieprzychylnych opinii na jego temat - na ich czele znajdowały się głosy odnośnie niestosownej formy oraz grzesznej relacji Jezusa z Marią Magdaleną. Nigdy jednak nie należałam do osób, które potępiają coś, zanim osobiście przekonają się, że mają ku temu powody. Postanowiłam zatem sprawdzić "bluźnierczość" tego dzieła na własnej skórze... i nie znalazłam w nim nic, co w moim odczuciu zasługiwałoby na potępienie. Choć, umówmy się, patrząc na ten musical jako osoba wierząca, część rozwiązań odebrałam jako delikatną prowokację, a zdarzyły się i takie fragmenty, co do których słuszności nie jestem do końca pewna... Jednak należały one zdecydowanie do mniejszości i - co warto zaznaczyć - w żaden sposób nie podważały fundamentów mojej wiary. Oczywiście, wszystko zależy od inscenizacji, jednak dzieło w swojej najczystszej postaci nie wyklucza, ani nie obraża żadnego dogmatu wiary chrześcijańskiej. Powiedziałabym, mało tego - odpowiednio zrealizowane, może stać się niezwykłym, religijnym przeżyciem, ponieważ cały czas mówimy o historii ostatnich siedmiu dni życia Jezusa Chrystusa. 
   Chciałabym w tym wpisie zmierzyć się z opinią, że musical "Jesus Christ Superstar" jest dziełem kontrowersyjnym. I mam nadzieję, że będzie to początek dłuższej i bardzo ciekawej dyskusji - w końcu temat należy do tych bardziej złożonych i w dużej mierze zależy od poglądów każdego widza. Tymczasem przedstawię w kilku punktach najczęściej spotykane przeze mnie sporne kwestie i postaram się do każdej z nich ustosunkować.



Zarzut 1
Muzyka rockowa


To, że pewne gatunki muzyczne łączone są ze stereotypowym wizerunkiem niektórych grup społecznych, nie jest niczym nowym ani zadziwiającym. I tak właśnie historia Jezusa Chrystusa, ubrana w ramy muzyki rockowej, której wykonawcy nie zawsze cieszą się dobrą sławą, prezentuje się jak jeden wielki, świecący jak neon oksymoron. A gdy doda się do tego otoczkę kultury hippisowskiej (w której duchu dzieło powstało), bynajmniej nie słynącej z pokory, czy wstrzemięźliwości seksualnej, można się tylko złapać za głowę. Jednak w tym momencie chyba warto zastanowić się, czy gatunek muzyczny faktycznie może być zły sam w sobie - moim zdaniem nie. Dla uzasadnienia mojego stanowiska posłużę się cytatem słynnego polskiego biblisty, księdza Wojciecha Węgrzyniaka: "Twierdzenie, że zło istnieje w materii jest mega heretyckie, bo to jest czysty dualizm a nie wiara w to, że jest jeden Bóg i wszystko, co Bóg stworzył, jest dobre. Jeśli ktoś nie umie rozróżniać złego używania rzeczy od samych rzeczy, to powinien całe życie chodzić z opiekunem". Skoro więc ten (i nie tylko ten) autorytet Kościoła uspokaja, że rzeczy, a więc również muzyka rockowa, same w sobie złe nie są - tak, jak posiadanie w domu noża nie czyni z nas morderców - to warto zakopać poruszany argument głęboko pod ziemią i raczej odpowiedzieć sobie na pytanie, czy taka forma muzyczna jest po prostu dla nas interesująca.  



Zarzut 2
Uwspółcześnienie Historii Zbawienia


Musical "Jesus Christ Superstar" miał swoją światową prapremierę w 1971 roku, a wcześniej funkcjonował jako album koncepcyjny. Już wtedy, pomimo zachowania wielu elementów charakterystycznych dla Bliskiego Wschodu I wieku naszej ery, postanowiono wpleść w wydarzenia Wielkiego Tygodnia elementy świata współczesnego; w najnowszych produkcjach spotykamy się wręcz z używaniem kamer oraz telefonów komórkowych. Zabieg ten momentami może sprawiać wrażenie niedbalstwa realizatorów, a czasami jest po prostu dziwny, jednak z tego pozornego chaosu wyłania się jasny komunikat: historia sprzed dwóch tysięcy lat zostaje ukazana w naszym współczesnym świecie.

Jezus, który przychodzi zbawić świat w XX wieku? Brzmi jak jakaś nowa i zapewne bardzo bluźniercza teoria. No bo przecież wcale tak nie było: Jezus żył w I wieku naszej ery i to jest fakt, z którym się nie dyskutuje. Ale czy "Jesus Christ Superstar" powstało jako dokument historyczny, który sprzedaje nam fakty, czy może raczej jako rządzące się swoimi prawami dzieło sceniczne? To, wbrew pozorom, naprawdę ogromna różnica. Musical jako gatunek, co warto podkreślić, operuje zupełnie innym językiem, niż Biblia, dlatego nie należy go traktować jako nową teorię, a bardziej jak interpretację starej. I, moim zdaniem, wcale nie bluźnierczą. Nie widzę nic strasznego w ukazaniu nam tamtych, kompletnie przebrzmiałych już realiów w oprawie świata, który jest nam o wiele lepiej znany. Po co? Aby lepiej zrozumieć. W podobny sposób pracują przecież zawodowi bibliści: spędzają oni godziny nie tylko na samej lekturze Pisma Świętego, ale też na sięganiu do oryginalnego tekstu oraz na poznawaniu realiów, w których poszczególne fragmenty powstawały. Z tą różnicą, że oni studiują przeszłość, ale cel jest ten sam: odkryć, że świat zmienia się pod względem rozwoju gospodarki, technologii, czy kultury, ale natura ludzka zawsze pozostaje taka sama. Taka uwspółcześniona Historia Zbawienia - do czego nawiązują również kolejne zarzuty - daje nam wspaniałą możliwość odniesienia realiów czasów chrystusowych do naszego własnego życia. Siedząc na widowni, możemy ze zdziwieniem odkryć, jak wiele mamy wspólnego ze świętym Piotrem, z Marią Magdaleną... a nawet z Judaszem.



Zarzut 3
Kreacja Jezusa na celebrytę


Słowo "celebryta", które często pojawia się w kontekście tego "musicalowego" Jezusa, jest nacechowane raczej pejoratywnie, kojarzy się ze skandalami i showbiznesowym wyścigiem szczurów. I trudno się nie zgodzić, że bohater "Jesus Christ Superstar" wyrasta wręcz na tytułową supergwiazdę: ma swoich fanów, budzi ogromne zainteresowanie mediów, posiada nawet swój własny, widowiskowy numer wokalny. Słowem: Chrystus ubrany w skandal i patologię. Ale zastanówmy się przez chwilę... Czy ogromna sława to nie jest tak naprawdę jedyny logiczny skutek działalności, jaką On prowadził? Przemieniał wodę w wino, leczył kaleki i trędowatych, przywracał zmysły, wypędzał demony, wskrzeszał umarłych... Świat dwa tysiące lat temu rządził się takimi samymi prawami przyrody, jak dzisiaj i fakt, że jest sobie pewien facet, którego wystarczy dotknąć i znikają wszelkie choroby, z pewnością niósł się pocztą pantoflową po całym Izraelu. A oliwy do ognia dolewał fakt, iż ten sam facet krytykuje faryzeuszów, wykonuje zakazaną pracę w szabat oraz - o zgrozo - sam siebie nazywa Królem Żydowskim oraz Bogiem! Tak po ludzku rzecz biorąc, Jezus w swoich czasach mógłby zawstydzić niejednego współczesnego nam skandalistę. Pomimo, że Jego nauka jest fundamentem wiary chrześcijańskiej, należy zwrócić uwagę również na to, jak wszystkie te działania odbierane były przez społeczność żydowską: od razu mamy odpowiedź, dlaczego Chrystus został ukrzyżowany. Bluźnierca i czarownik, który do tego wszystkiego jeszcze podkopuje autorytet władzy? W tamtych czasach za mniejsze przewinienia wisiało się na krzyżu.

Obraz ugrzecznionego, posłusznego Jezusa, który jest serwowany w Kościele, to moim zdaniem uproszczenie, podchodzące nieraz pod spore niedomówienie... Bo Jezus był jednym z największych kozaków, jakich można sobie wyobrazić. Kochającym i wrażliwym... ale jednak posiadającym przeogromną odwagę. Podążanie za Nim bynajmniej nie polega na pokornym klepaniu zdrowasiek... Warto sobie to wszystko uświadomić, zanim zarzuci się musicalowi, że robi z Jezusa kogoś, kim On nie był.



Zarzut 4
"Nieczysta" relacja Jezusa i Marii Magdaleny


Jest to jedna z tych rzeczy, których się nie sprawdza, tylko bezmyślnie powtarza i na tej podstawie wyrabia zdanie na temat całego musicalu. Choć trzeba przyznać, że wątek prostytutki nawróconej pod wpływem nauki Chrystusa został poprowadzony w sposób, o którym nigdy nie przeczytamy w Biblii: Maria początkowo przystawia się do Jezusa w jedyny sobie znany sposób, jednak gdy otrzymuje od niego wsparcie i ciepło, platonicznie się w nim zakochuje. W utworze "I don't know how to love him" otrzymujemy dokładny opis wewnętrznych przeżyć, z którego wynika, iż Maria po znalezieniu w Jezusie przyjaciela i obrońcy, przeszła wewnętrzną przemianę: poczuła marność wszystkich swoich poprzednich relacji z mężczyznami i zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób powinna kochać Jezusa.

Utwór "I don't know how to love him" odbieram jako jeden z najbardziej wzruszających momentów musicalu: jest to poszukiwanie odpowiedzi, jak kochać kogoś tak niesamowicie dobrego, kto mnie nie potępił, choć zrobiłam w życiu tyle złych rzeczy. Z jednej strony czuję się brudna i mam ochotę uciekać, bo dobroć tej osoby jest zbyt wspaniała, bym mogła to wytrzymać, ale z drugiej tak bardzo chciałabym pozwolić sobie na tę miłość i iść w nią ze wszystkich sił - nie dla przeżyć erotycznych, ale dla czegoś doskonałego, co da mi tylko obecność przy tej osobie i co sprawi, że w swoim sercu stanę się podobna do niego. Moim zdaniem ataki na ukazanie relacji Marii i Jezusa to poważne nieporozumienie, ponieważ otrzymujemy tu ni mniej, ni więcej, tylko najwierniejszy portret serca, które poszukuje pełnej akceptacji, poczucia bezpieczeństwa oraz czystej, doskonałej miłości - można nawet zaryzykować stwierdzenie, że adresatem tego poszukiwania jest Jezus, ale nie jako mężczyzna, ale jako Syn Boży.

Warto podkreślić, że w żadnym fragmencie libretta nie znajdujemy nawet sugestii, że między Jezusem a Marią mogłoby dojść do czegoś, do czego w świetle nauki chrześcijańskiej dojść nie powinno. Oczywiście, widziałam i takie inscenizacje, w których sugeruje się, że między tymi bohaterami rodzi się romans, jednak jest to robione bardzo na wyrost i momentami wręcz przeczy temu, o czym mówi musical.

Jeszcze przy okazji tego tematu, zastanawiałam się nieraz, czy myśl, że Jezus mógłby pokochać Marię w sposób bardziej ludzki, tylko rezygnuje z uczucia na rzecz swojej idei, jest naprawdę taka obrazoburcza. W końcu czytamy w Piśmie Świętym, iż był On do nas "podobny we wszystkim, oprócz grzechu" (który to cytat jest w zasadzie wyczerpującą odpowiedzią na kolejny zarzut pod adresem musicalu: ukazanie Jezusa jako człowieka, a nie Syna Bożego). Jednak jest to temat na dłuższą dyskusję, w której nie powinno zabraknąć rzetelnej wiedzy teologicznej.



Zarzut 5
Ukazanie Judasza z ludzką twarzą


Z całą pewnością to, czego dopuścił się Judasz, w pełni zasługuje na nadanie mu łatki głównego chrześcijańskiego "antagonisty": zdradził on Jezusa Chrystusa. Zanim jednak wrzuci się tę postać do wąskiej szufladki, warto choćby przez ciekawość przyjrzeć się jego sylwetce psychologicznej. W końcu nie był on demonem z piekieł, a człowiekiem takim samym, jak my wszyscy, w dodatku przez długi czas pozostającym w bliskiej relacji z Jezusem. Oczywiście, należy uważać z nadmiernym usprawiedliwianiem - zdrada na zawsze pozostanie zdradą - ale z drugiej strony tylko Pan Bóg wie, co się wydarzyło w sercu Judasza. Faktem jest, iż był on prawą ręką Jezusa - w Piśmie Świętym znajdujemy potwierdzenie tej tezy, która pojawiła się w utworze "Heaven on their minds": "miał pieczę nad trzosem" (J 13). Wszystko, co działo się w tamtych czasach, miało swoje racjonalne uzasadnienie, więc jeśli Judasz często wchodził w rolę asystenta Jezusa, to dlatego, że sobie na to zapracował, a nie, by jego zdrada była bardziej spektakularna.

Judasz to postać, która w musicalu reprezentuje pewien sposób postrzegania chrześcijaństwa. Można powiedzieć, przedstawia schemat przyczynowo-skutkowy, który z równą skutecznością mógł funkcjonować zarówno w jego czasach, jak i naszych. Bardzo kojarzy mi się on z ziarnem, które wpada między ciernie, które zostało opisane w przypowieści o siewcy (Mt 13,1-8). Wiarę Judasza zagłusza troska o doczesne sprawy i finalnie to właśnie ta troska stała się przyczyną jego śmierci: w kluczowym momencie mężczyźnie zabrakło wiary w to, że Bóg może mu jego grzech wybaczyć. Gdy słyszymy repryzę utworu "I don't know how to love him", przez chwilę czujemy pełną miłości obecność Jezusa - wewnętrzna walka Judasza jest tu naprawdę niesamowicie przedstawiona przez muzykę. Walka ta finalnie zostaje przegrana, gdy Judasz obwinia za wszystko Boga, jednocześnie zawiązując sobie pętlę na szyi. Wygrało przywiązanie do świata, który za taką zbrodnię wymierzyłby najsurowszą karę - i co zresztą robi aż po dzień dzisiejszy.

Gdy oglądam ten musical, postać Judasza dostarcza mi nie tylko mnóstwa głębokich emocji, ale też refleksji na temat wiary. Ja osobiście nie widzę w uczłowieczeniu tej postaci żadnego bluźnierstwa, mało tego - czuję, że to właśnie ona pomaga mi spojrzeć nieco bardziej krytycznie na moje przywiązanie do spraw tego świata - co samo w sobie nie jest niczym złym, ale co czasem może pójść trochę za daleko.


Zarzut 6
Prześmiewcze utwory


Na ich czele znajdują się "Superstar" oraz utwór Heroda, a pozostałe - jak na przykład "Heaven on their minds", czy scena w świątyni - dzielnie depczą im po piętach. I oczywiście, padają tu mocne słowa, które w duchu nauki chrześcijańskiej ocierają się o bluźnierstwo. Tyle, że trudno jest mi wyobrazić sobie musical opowiadający tak złożoną i ciężką emocjonalnie historię, w której nie pojawiałyby się głosy obu stron. Głosy, które nie są atakami - to genialne i niezwykle trafne portrety ludzkich słabości, w których każdy z nas może znaleźć swoje własne odbicie. Udawanie, że te słabości nie istnieją, to czysta hipokryzja: każdy z nas może odnaleźć w sobie cząstkę borykającą się z dylematami, które te utwory opisują. Choćby Heaven on their minds jest obrazem troski o rzeczy doczesne, nawet kosztem przyjętych ideałów. Z kolei This Jesus must die to portret ludzi, którzy dla osiągnięcia własnych celów wykorzystują prawo i naukę. Gdy zaś spojrzymy na piosenkę Heroda, Try it and see, możemy zobaczyć jedynie śmieszność człowieka wystawiającego Boga na próbę. Natomiast lawina pytań o sens życia i śmierci Chrystusa w utworze Superstar jest pewnego rodzaju kompresją tego wszystkiego, co widzieliśmy wcześniej - szaleństwo tego utworu mi osobiście kojarzy się z czymś w rodzaju halucynacji, jakich Jezus mógł doświadczać w agonii. Być może nie zawsze jest to dobrze widoczne, ale jednak nigdy się nie zdarzyło, bym wyszła ze spektaklu "Jesus Christ Superstar" z poczuciem, że za choćby jeden z prezentowanych tutaj utworów ich autorzy powinni otrzymać ekskomunikę.


Zarzut 7
Historia kończąca się śmiercią Jezusa


Historia Zbawienia bez zmartwychwstania Chrystusa nie ma kompletnie sensu - i tu naprawdę trudno się nie zgodzić. Ale zauważmy, że nie tylko musical "Jesus Christ Superstar" prezentuje ją w takiej formie... Popatrzmy chociażby na coś, co jest dobrze znane tradycji chrześcijańskiej: nabożeństwa Drogi Krzyżowej. Moim zdaniem, rezygnując z ukazania momentu zmartwychwstania, wcale nie udajemy, że go nie było, ponieważ zatrzymując się na śmierci Jezusa, umożliwiamy sobie odpowiednie przeżywanie tego, co stało się dwa tysiące lat temu. I tak samo dzieje się w teatrze. Ta historia wcale się nie kończy - ona się urywa. Muzyka, która przez ostatnie kilkanaście minut prowadziła nas drogą naprawdę gwałtownych emocji, nagle pozwala nam złapać oddech i wzbudza gwałtowne uczucie żałoby. Nie ma tu puenty - jest tylko żałoba.

Zastanawiam się, czy ta historia potrafiłaby zachować swój refleksyjny wydźwięk, gdyby kończyła się radosnym Alleluja? W sumie tu pojawia się jeden trochę nieprzemyślany element, a mianowicie: ukłony, podczas których zazwyczaj wykonuje się repryzę utworu "Hosanna". Naprawdę szkoda, że nie zostawia się widzów z tym odczuciem gwałtownie urwanej opowieści, tak, by mogli dokończyć ją sobie sami we własnych sercach. Myślę, że bez względu na to, czy jest się osobą wierzącą, czy nie, właśnie dzięki tym ostatnim minutom spektaklu przeżywa się głębokie, emocjonalne oczyszczenie, którego nie powinno burzyć przeżywanie po raz kolejny tych weselszych części spektaklu. 



Musical "Jesus Christ Superstar", choć budzi wiele emocji, często skrajnych, jest tak naprawdę dziełem dogłębnym i bardzo wartościowym. Praca, jaką włożyłam w zbadanie zagadnienia jego "bluźnierczości" pozwoliła mi tylko utwierdzić się w przekonaniu, że nie tylko nie ma w nim nic, co mogłoby godzić w uczucia chrześcijan - ale, że jest to wręcz dzieło, które może pomóc lepiej zrozumieć i przeżyć to, co znamy z nauki Kościoła. Komu więc polecam ten musical? Bez wahania odpowiadam: wszystkim. Bo nawet, jeśli ktoś nie odkryje w nim nic, co miałoby dla niego znaczenie w kwestii duchowych przeżyć, na pewno znajdzie genialne, dobrze skrojone i konsekwentne dzieło, z którym warto się zapoznać dla samych jego walorów artystycznych. Nie bez powodu na widowniach wszystkich wystawień tego musicalu na świecie pojawiają się ludzie bez względu na wyznawaną wiarę - siła muzyki Andrew Lloyda Webbera oraz niezwykle trafne portrety psychologiczne stworzone przez Tima Rice'a to wartości, które zasługują na uwagę same w sobie.

czwartek, 11 kwietnia 2019

"Deszczowa Piosenka" - moja najpiękniejsza przygoda z Teatrem Muzycznym ROMA

   - Jest rok 1927 i telefony komórkowe nie zostały jeszcze wynalezione, natomiast filmy kręcimy tutaj my, nie państwo. 
  Taki pamiętny komunikat, wygłaszany głosem Wojciecha Paszkowskiego, rozbrzmiewał kiedyś przed każdym spektaklem wystawianym popołudniami i wieczorami na Dużej Scenie Teatru Muzycznego ROMA. Jednak dla mnie bardzo rzadko oznaczał on początek wspaniałej przygody z musicalem - ponieważ taka przygoda trwała zazwyczaj już od samego rana. Choć sam spektakl - gwóźdź programu każdej z moich wypraw do Warszawy - trwał trzy godziny, to jednak drugie tyle spędzało się w tamtym czasie przy wyjściu służbowym, zdobywając zdjęcia, autografy i nawiązując pierwsze znajomości musicalowe.
   Czasy tak zwanej "romomanii", pomimo, iż w moim życiu naprawdę wiele się zmieniło, wspominam niezwykle ciepło i rzewnie. To właśnie w Romie po raz pierwszy zaczęłam uprawiać na naprawdę dużą skalę "chodzenie kilka razy na ten sam spektakl" (w przypadku "Deszczowej Piosenki" mój wynik to siedem spektakli - w tamtych czasach wydawało się to naprawdę dużo), zobaczyłam każdego występującego w tej produkcji artystę, a samego spektaklu nauczyłam się w zasadzie na pamięć, scena po scenie. W dodatku w tamtym czasie wokół Romy utworzył się nieoficjalny fanklub pełen genialnych ludzi, których spokojnie mogłam nazywać moją drugą rodziną. Ponieważ nigdy nie mieszkałam w Warszawie, wypady na "Deszczową" planowałam z dużym wyprzedzeniem i zawsze były to ogromne wydarzenia, do których odliczało się każdą godzinę. Tak... gdy myślę o Romie za czasów "Deszczowej Piosenki", mam przed oczami jedną z najpiękniejszych przygód mojego życia.
   Jeśli chodzi o sam musical, do tej pory należy on do jednych z moich najbardziej ukochanych. Opowiada on historię pary znakomitych artystów kina niemego - Liny Lamond i Dona Lockwooda - którzy są u szczytu kariery i nagle stają przed koniecznością wpasowania się w nową, dźwiękową rzeczywistość kina. Szybko okazuje się, że nie oznacza to (jak naiwnie sądził R.F. Simpson) kręcenia tego samego, "tyle, że z gadaniem", bo oprócz konieczności solidnej pracy aktorów nad dykcją, pojawia się jeszcze jeden problem: okazuje się, że niektórzy artyści posiadają, po prostu, wybitny antytalent, jeśli chodzi o zadania wymagające użycia aparatu mowy. Taki motyw pojawia się w wielu innych produkcjach - między innymi w moim ukochanym "Bulwarze Zachodzącego Słońca" - jednak tutaj staje się raczej tłem do stworzenia wspaniałej komedii. Pierwsze "starcie" realizatorów kina niemego z dźwiękiem jest jedną z najzabawniejszych scen musicalowych, jakie znam: problem mówienia do mikrofonu, ciągnących się wszędzie kabli oraz faktu, iż na taśmie znajdują się nie tylko piękne kwestie aktorskie, ale też na przykład skrzypienie kostiumów, czy zbyt głośne pocałunki - oto, z czym próbują poradzić sobie postacie "Deszczowej Piosenki" i co za każdym razem bawiło mnie do łez. Nie wspominając o wielu kultowych wręcz figurach i sekwencjach, które regularnie pojawiają się nawet we współczesnej kulturze... Choćby w chorzowskim "Bulwarze Zachodzącego Słońca" pojawia się krótkie odegranie scenki, w której Cosmo Brown szamoce się ze szmacianym manekinem.
   Jeśli chodzi o pielęgnowaną przeze mnie i moich znajomych spuściznę "Deszczowej Piosenki" w wersji Teatru Roma, są to przede wszystkim teksty Liny Lamond: do moich ulubionych należą "To ja dostałam tortem w facjatę!", "Jestem gwiazdą na kinowym firmamamcie"... no i klasyk nad klasykami, czyli: "A co ja jestem, GUPIA?!". Na porządku dziennym jest również stwierdzenie, że trzeba kogoś z czegoś "wylaminować", a pełen oburzenia okrzyk "A w dupie mam godność!" to absolutnie uniwersalna puenta każdej poważnej rozmowy. Oczywiście, cytaty te nie posiadałyby swojego linowego wydźwięku, gdyby nie były wypowiadane piskliwym i bardzo głośnym tonem. Miny ludzi na ulicy - bezcenne.
   Oglądanie po kilka razy podwójnej, a miejscami nawet potrójnej obsady przyniosło, oczywiście, każdej osobie z naszej "Romodziny" (jak w tamtych czasach oficjalnie o sobie mówiliśmy!) jego własny, gorąco wyczekiwany dream team. Ja również taki posiadałam, i choć nigdy nie udało mi się otrzymać w stu procentach takiej właśnie obsady, moje podium najlepszych kreacji w romowej "Deszczowej Piosence" wyglądało następująco:


Don Lockwood - Tomasz Więcek
Cosmo Brown - Paweł Kubat
Kathy Selden - Ewa Lachowicz
Lina Lamond - Basia Kurdej-Szatan
R.F. Simpson - Kuba Szydłowski
Roscoe Dexter - Paweł Strymiński
Nauczyciel dykcji - Tomasz Pałasz
Tenor - Wojciech Socha
Miss Dinsmore - Anna Sztejner




   W przypadku większości postaci przyjmowałam każdą z obsad z niemal takim samym entuzjazmem, jednak do dziś pamiętam wspaniałe kreacje Tomasza Więcka (którego poznałam dzięki właśnie temu spektaklowi, a który obecnie jest dla mnie bardzo ważnym artystą), Wojciecha Sochy (jego piękny głos brzmiał, jakby faktycznie pochodził z lat 20-tych, czym tworzył na scenie niesamowity klimat) oraz Pawła Strymińskiego (który w tamtych czasach dał mi się poznać jako żywa, sceniczna endorfina i z którego pracy ja sama zbierałam mnóstwo fantastycznej energii). Co jeszcze jest dla mnie ważne - to właśnie ten spektakl wykształcił we mnie miłość do uwertur, które są niemal od początku do końca tańczone i których zadaniem jest podarowanie widzom przedsmaku tego, co będzie działo się na scenie przez następne kilka godzin. Do dziś uważam, że oszczędnie zaaranżowana, czy wręcz pusta scena podczas pierwszych minut spektaklu jest czymś pomiędzy marnotrawstwem a zbrodnią - choć (nad czym szczególnie ubolewam) uwertury są w dzisiejszych czasach wypierane przez openingi i teatry mają coraz mniejsze pole do popisu.
   Myślę, że gdyby nawet jakiś teatr sięgnął znów po "Deszczową Piosenkę", nigdy nie udałoby się już odzyskać wspaniałej atmosfery, jaką prawie siedem lat temu stworzył Teatr Muzyczny ROMA. Wyraźnie było czuć, że jest to spektakl, który artyści chcą razem tworzyć i w który wkładają całe swoje serce. W dodatku cała otoczka tego z pozoru mało ciekawego musicalu, była po prostu pokarmem dla wyobraźni. Odnoszenie się do musicalu w codziennych rozmowach, robienie personalizowanych prezentów dla ulubionych aktorów... a nawet zwykły spacer po krótkiej ulewie - to wszystko urastało do rangi święta. Obecnie wciąż próbuje się tworzyć nowe, wyjątkowe musicale, i często udaje się to z powodzeniem... Jednak ja uważam, że tak samo, jak nowych superprodukcji, potrzebny nam jest powrót tego, co już było. Musical jako gatunek wydaje się powoli przestawać rozumieć sam siebie - a spacer po Złotym Wieku i poświęcenie uwagi "odgrzewanym kotletom" może pozwolić nam odpowiedzieć na niejedno z rodzących się w naszych głowie pytań. Pięć lat temu ze sceny Teatru Muzycznego ROMA zniknęło wspaniałe dzieło, które dla mnie osobiście było jedną z najważniejszych musicalowych lekcji. Do klasyki tego gatunku sięgam od tamtego czasu regularnie - i niezmiennie marzę o tym, że ta właśnie klasyka zainteresuje nie tylko mnie, ale i polskich twórców musicalu, którzy od czasu do czasu zawalczą o jeden z tych magicznych tytułów i zaproszą nas do sentymentalnej podróży do samego serca musicalu.



czwartek, 4 kwietnia 2019

Upadek moralny... i wielki triumf artystyczny [RECENZJA]

W Teatrze Rozrywki w Chorzowie już po raz drugi zagościł niezwykły spektakl z muzyką Johna Kandera, librettem Joego Masteroffa i tekstami piosenek Freda Ebba. Wyreżyserował ją niegdysiejszy Cliff - Jacek Bończyk, a w obsadzie znalazła się Maria Meyer, której kreacja Sally Bowles z 1992 roku jest pamiętana i z sentymentem wspominana po dziś dzień. Można zatem powiedzieć, że historia śląskiej sceny zatoczyła koło... Choć tak naprawdę trudno w tym nowym dziele doszukiwać się podobieństw z premierą sprzed prawie trzydziestu lat i pomimo niezwykle ciepłego przyjęcia przez dawnych widzów, jest to dzieło, jakiego nikt wcześniej na scenie Teatru Rozrywki nie widział.
   Berlin lat 30-tych XX wieku. Świat pełen używek, wolnej miłości i rodzących się prądów nazistowskich. Wkraczamy w niego przez drzwi kabaretu Kit Kat, gdzie wita nas tajemniczo uśmiechnięty mężczyzna w butach na obcasie... Mężczyzna ten doskonale rozumie, jak rozczarowujące może być życie i jak bardzo każdemu z nas potrzebna jest chwila wytchnienia. Tutaj wystarczy zostawić kurtkę w szatni, a wraz z nią wszystkie troski, by życie stało się piękne. By w powodzi alkoholu, doznań erotycznych i poczucia braku zobowiązań pozwolić, by świat gnał przed siebie bez naszego udziału. Nawet, jeśli gna prosto ku samozagładzie...
   Świat przedwojennego Berlina poznajemy oczami amerykańskiego pisarza, Clifforda Bradshawa. Przybywa on do Niemiec, aby szukać pomysłów do swojej nowej książki - i dzięki poznanemu przypadkiem w pociągu Ernstowi Ludwigowi, niezwykle szybko odkrywa blaski i cienie tego szczególnego miasta. Choć początkowo daje się porwać chwili i wypełnia sobie czas przyjemnościami, pozostaje on świadomy tego, jak kształtuje się niemiecka polityka... Widzowie, którzy przecież doskonale znają późniejsze losy Europy, obserwują jego heroiczne próby przemówienia do rozsądku swoim znajomym: nie tylko noszącemu na ramieniu opaskę ze swastyką Ernstowi, ale też Sally, która przecież "jeśli nie jest przeciw temu wszystkiemu, to jest za". I choć Cliff wydaje się być pełen nadziei, że świat jeszcze się opamięta, jego działania są dla nas, ludzi XXI wieku, przesiąknięte goryczą oraz kompletną bezsilnością wobec muru zatwardziałych ludzkich serc. Ta gorycz towarzyszy nam praktycznie cały drugi akt - i z tą właśnie goryczą zostajemy po opadnięciu kurtyny, dostrzegając echa berlińskiego kabaretu bliżej, niż byśmy sobie tego życzyli...
   Moim zdaniem, największym walorem produkcji Teatru Rozrywki w Chorzowie jest płynna i dobrze zarysowana fabuła, która w sposób bardzo przejrzysty opowiada historię dwóch nieszczęśliwych historii miłosnych przedwojennego Berlina. Z pewnością jest to doskonała propozycja dla tych fanów teatru, którzy swój pierwszy kontakt ze sceniczną wersją "Cabaretu" mają dopiero przed sobą. Reżyser Jacek Bończyk po raz kolejny udowadnia, że, będąc twórcą niezwykle dociekliwym, trochę zbuntowanym i niezadowalającym się łatwymi rozwiązaniami, potrafi tworzyć spektakle trafiające do szerszej publiczności. W dodatku jest to artysta, który doskonale odnajduje się w konwencji musicalowej: wykorzystuje lekkość i energię tej formy w scenach, w których przenosimy się do kabaretu Kit Kat, natomiast pozostałe sekwencje traktuje nieco chłodniej, pozwalając na wybrzmienie w nich echa dwudziestolecia międzywojennego. Mistrzostwem jest scena stworzona na dobrze znanym w Polsce utworze "Money money", który łączy w sobie wszystkie najpiękniejsze elementy musicalu. W stworzeniu tego niezwykłego dzieła pomogli reżyserowi między innymi: Grzegorz Policiński (zachwycająca i pełna detali scenografia), Inga Pilchowska (przenosząca nas w świat przedwojennego Berlina choreografia), Anna Chadaj (przyciągające uwagę kostiumy) oraz Mateusz Walach (energetyczna i wpadająca w ucho aranżacja).
   Jest już w zasadzie tradycją, że każdy kolejny spektakl Teatru Rozrywki w Chorzowie staje się skupiskiem fantastycznych, dobrze wykreowanych i doskonale trafionych obsadowo kreacji. Triumfy święcą tu przede wszystkim Maria Meyer w roli Fräulein Schneider, Wioleta Malchar-Moś jako prowokująca i jednocześnie głęboko emocjonalna Sally Bowles, a także równie przepełniony emocjami, jak i wprowadzający na scenę dużo równowagi Hubert Waljewski kreujący postać Cliffa. Ogromnym i bardzo pozytywnym zaskoczeniem jest debiutujący na dużej scenie Teatru Rozrywki Dariusz Wiktorowicz, który swojego bohatera, Herr Schultza, dopracował w najdrobniejszych szczegółach i sprawił, że wzbudza on zarówno śmiech, jak i głębokie wzruszenie. Fantastycznym, komediowym elementem okazała się Fräulein Kost w wykonaniu Marzeny Ciuły. Natomiast Ernst Ludwig (nieco blady w innych polskich inscenizacjach "Cabaretu") w wykonaniu Marka Chudzińskiego stał się jednym z najbardziej barwnych elementów wieczoru, a odkąd zaprezentował swastykę na swoim ramieniu - również jednym z tych najbardziej mrocznych. Jeśli zaś chodzi o Emcee, obserwując pracę Kamila Franczaka, można kolejny raz zachwycić się niezwykłą precyzją, z jaką wchodzi on w swoją rolę, choć tym razem odczuwa się pewien niedosyt. Wydaje się, że zabrakło tu zarówno koncepcji reżyserskiej, jak i umiejętności aktorskich, by wykorzystać naturalne warunki artysty i budowano kreację na czymś, czego Kamil Franczak wydaje się do końca nie czuć... Efektem stała się postać dobrze przygotowana technicznie oraz płynnie prowadząca akcję musicalu, jednak zabrakło jej tej nieco demonicznej, hipnotyzującej mocy, którą powinien charakteryzować się gospodarz kabaretu Kit Kat. Zważywszy na szczególną rolę Mistrza Ceremonii, jest to trochę za mało, by zapamiętać tę kreację na dłużej, choć bez wątpienia umiejętności wokalne artysty bardzo przemawiają na jej korzyść.
   Powrót "Cabaretu" na deski Teatru Rozrywki niewiele ma wspólnego z tradycyjnym wznowieniem tytułu; te same pozostają tu jedynie słowa oraz muzyka, choć również i tu w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat nastąpiły zmiany. W tym momencie jest to dzieło zupełnie nowe, świeże... i bardzo współczesne - pomimo, iż jego światowa prapremiera odbyła się ponad pół wieku temu. Obecność na widowni nowego, chorzowskiego "Cabaretu" jest zdecydowanie czymś więcej, niż miło spędzonym wieczorem przy doskonale znanych utworach. W czasach, kiedy ze wszystkich stron otaczają nas wojny ideologiczne i czasami my sami nie wiemy już, w co tak naprawdę należy wierzyć, ten spektakl przynosi wspaniałe ujście naszym emocjom... a także stanowi głośne i rozpaczliwe ostrzeżenie. Historia już raz pokazała nam, co się dzieje, gdy ideologia zaczyna być ważniejsza od drugiego człowieka... I daj Boże, aby nie musiała nam nigdy więcej tego przypominać.

Popularne posty