niedziela, 25 marca 2018

Multikulturowe "Hosanna" w Teatrze Rampa [RECENZJA]

Miesiąc przed świętami wielkanocnymi to czas, gdy wydaje się, iż pozycją obowiązkową każdego fana musicalu jest rock opera "Jesus Christ Superstar": choć niekonwencjonalna, to jednak jest to historia męki Chrystusa, która budzi ogromne emocje i przekazuje ponadczasowe wartości. Do tego ukazanie jej w kontekście współczesnej i bliskiej nam kultury głęboko uświadamia, że Jezus był - jak podaje Biblia - "doświadczony we wszystkim na nasze podobieństwo, z wyjątkiem grzechu" (Hbr 4,15). Mamy tu bowiem człowieka, którym miotają skrajne emocje, który doświadcza miłości, który cierpi, gdy opuszczają go przyjaciele... A gdy dodamy do tego elektryzującą muzykę Andrew Lloyda Webbera, możemy być pewni, że nikt nie przejdzie obok tego dzieła obojętnie.
   Obecnie najmłodszą polską inscenizacją tego słynnego musicalu jest produkcja wystawiana w Teatrze Rampa na Targówku. Przed jej premierą mówiło się o powstawaniu wersji koncertowej, jednak w trakcie prób produkcja rozrosła się i przybrała kształt pełnowymiarowego spektaklu... Nie da się jednak ukryć, że pewne elementy koncertowe zachowały się między wierszami. Z jednej strony jest to nieco rozpraszające, z drugiej jednak, gdy uświadomimy sobie, jak ogromną sławą otoczony był w swoich czasach Jezus, takie skojarzenie z estradą i występującą na niej gwiazdą wydaje się w pełni uzasadnione. Mamy więc musical, który jest koncertem, czy też koncert, który stał się musicalem... Co z tego właściwie wyszło?
   Jednym z pierwszych pytań, które budzą się w trakcie oglądania spektaklu jest to, czy twórcy faktycznie postanowili trzymać się konwencji religijnej. Mamy tu co prawda szereg elementów budzących bezpośrednie skojarzenia z chrześcijaństwem, od wielkiego, znajdującego się cały czas na scenie krzyża, przez białe wstęgi symbolizujące życie, po zapach kadzidła. Jednak inscenizacja Teatru Rampa sięga również do wielu innych kultur, które nadają przedstawieniu nieco mroczny, a czasem wręcz psychodeliczny charakter. Wystarczy wspomnieć, że wchodzący na widownię ludzie zostają przywitani przez zakapturzone postacie, w trakcie spektaklu po scenie i w przejściach między rzędami przechadza się ubrana na biało kobieta przywodząca na myśl starożytną, grecką Mojrę, a kapłanki Kajfasza zdają się mieć nadprzyrodzone moce (świadczy o tym przede wszystkim scena aresztowania Jezusa, w trakcie której kobiety łamią pałki apostołów przy pomocy telekinezy). Nie brakuje tu też elementów współczesnych, jak choćby stylizacji Króla Heroda na Jacka Wójcickiego. Ten miszmasz momentami utrudnia odbiór spektaklu, ponieważ ciężko tu odnaleźć jedną, przewodnią myśl, za którą podąża się od początku do końca. Jednak należy bezwzględnie przyznać, że tajemnicza, nieco świątynna atmosfera panująca nie tylko na scenie, ale i na całej widowni, jest doświadczeniem, które naprawdę rzadko można spotkać w teatrze.
   Ogromną częścią wystawianego w teatrze na Targówku "Jesus Christ Superstar" jest taniec; właściwie wydawać by się mogło, że żadna scena tego spektaklu nie może obejść się bez wymagających choreografii. Ich twórca, Santiago Bello, sięgnął w swojej pracy nie tylko do znanych, uniwersalnych figur, ale szukał inspiracji wszędzie (łącznie z językiem migowym, który został "zatańczony" w trakcie utworu "Mów, co jest"), i choć oglądało się to wspaniale, w pewnym momencie zaczynało się odczuwać przesyt. W gatunku, jakim jest musical, bardzo ważne jest, aby utrzymać równowagę między trzema składnikami: tańcem, śpiewem i grą aktorską, i choć w przypadku rock opery warstwy aktorskiej jest jednak trochę mniej, to jednak tym razem natłok muzyki, obecnej zarówno dla zmysłu słuchu, jak i wzroku, jedynie spotęgował wrażenie tworu, który nie jest ani koncertem, ani spektaklem muzycznym. Być może to wrażenie nie byłoby tak duże, gdyby nie minimalistyczna scenografia oraz mała scena, którą zmniejszono sobie jeszcze przez ustawienie na niej orkiestry. Niemniej klimat wielu kultur, który jest niewątpliwie największym zaskoczeniem dzieła (a dla wielu odbiorców niewątpliwie jego największym atutem) został tu utrzymany od początku do końca. Scenografia Doroty Sabak oraz choreografie Santiago Bello, mają w tym swój duży udział.
   Przechodząc do obsady, niezwykle trudno jest ocenić ogólny stan zespołu, ponieważ jest on tak samo zróżnicowany, jak występujące tu konwencje. I choć dominuje tu warstwa rozrywkowa z małą domieszką rocka, bardzo często można usłyszeć w tłumie operowy głos Pauliny Janczak, który, pomimo (a może właśnie z powodu) swojego niezwykłego, mocnego brzmienia, momentami tworzy wrażenie lekkiej dysharmonii. Wokalnie nie pasuje tu również Paweł Tucholski; miał on, co trzeba przyznać, zadanie niezwykle trudne, ponieważ kreował postać mrocznego arcykapłana, Kajfasza. Jest to rola, która wymaga mocnego, głębokiego basu, gdyż w innym przypadku staje się blada, a jej obecność wydaje się zupełnie niepotrzebna. Tymczasem w pierwotnym zamiarze twórców jest to główny antagonista musicalu, który dąży do zgładzenia Jezusa i ponieważ pojawia się w zaledwie kilku scenach, te kilka scen należy wykorzystać do maksimum. Paweł Tucholski, którego możliwości wokalne nie pozwalają na przeskoczenie tej wysoko postawionej poprzeczki, stara się uzupełnić kreację szeregiem gestów, co jednak nie wypada zbyt szczęśliwie.
   Dobrze przygotowaną rolą może pochwalić się Maciej Nerkowski, czyli Poncjusz Piłat, który nie tylko zaprezentował się dobrze zarówno wokalnie, jak i aktorsko, ale przede wszystkim zmusił widza do refleksji: czy jego postać faktycznie była bezwzględnym sędzią Chrystusa, czy może raczej ofiarą wzburzonego tłumu? Ogromnym sukcesem tej inscenizacji można nazwać również Przemysława Niedzielskiego, który brawurowo wcielił się w postać Szymona Zeloty. Ten młody artysta bezbłędnie poradził sobie nie tylko z trudnymi partiami wokalnymi i energetycznym tańcem, ale również udowodnił, że doskonale potrafi oddać temperament wojowniczego apostoła. Podobną energią może pochwalić się Maciej Pawlak, odtwórca roli Piotra. Pomimo, że na pierwszym planie jest on widoczny w zaledwie dwóch scenach, jego autorytet najważniejszego apostoła był wyczuwalny przez cały spektakl. Nawet pomimo ogromnej i wyczuwalnej wrażliwości artysty, którą charakteryzują się także inne jego wcielenia sceniczne.
   Jedną z niewielu ról kobiecych tego musicalu, czyli Marię Magdalenę, stworzyła Natalia Piotrowska. Jest to kreacja, w którą nie do końca udaje mi się uwierzyć. Co prawda, wokalnie nie można jej wiele zarzucić, jednak niezwykle trudno jest zobaczyć w tej postaci prostytutkę, która pod wpływem nauki Chrystusa nawraca się i dołącza do jego szeregów. Maria Natalii Piotrowskiej przypomina raczej młodą, niewinną dziewczynę, która przeżywa swoją pierwszą miłość. Podobną płytkość kreacji można zarzucić, niestety, odtwórcy głównej roli, czyli Jakubowi Wocialowi. Choć jego umiejętności wokalne są naprawdę zachwycające, chłód i dystans, które biją z tego artysty, nie pozwalają zbliżyć się do Jezusa i przeżyć z nim ostatnich dni jego życia. Jakub Wocial jak nikt w tym spektaklu wydaje się pasować do formy koncertowej, gdzie liczy się przede wszystkim piękny głos oraz indywidualność artysty. Bardzo odczuwalna jest jego zabawa partiami wokalnymi, które nie tylko stają się pozbawione przesłania, ale również przestają przypominać kultowe songi Andrew Lloyda Webbera. W tej inscenizacji widz czuje o wiele większą bliskość z Judaszem kreowanym przez Sebastiana Machalskiego. Choć tej postaci nie zaszkodziłaby odrobina buntu, Judasz Machalskiego angażuje swoją historią i zachwyca pięknym głosem. Jest to jedna z naprawdę niewielu kreacji, za którymi chce się podążać i, pomimo, że finał tej historii jest wszystkim dobrze znany, cały czas ma się nadzieję, że wszystko potoczy się inaczej.
   Jedną z boleśniejszych kwestii polskich inscenizacji rock opery "Jesus Christ Superstar" jest przekład Wojciecha Młynarskiego i Piotra Szymanowskiego. Język poetycko-biblijny z elementami potocznymi nie sprawdza się zbyt dobrze w konwencji rockowej, która wymaga przede wszystkim zamknięcia dużej ilości treści w bardzo małych fragmentach tekstu. Na szczęście, w przypadku wystawienia w Teatrze Rampa, artystom udaje się zamienić nadmiar archaizmów oraz niezrozumiałe wersy w coś, co brzmi o wiele lepiej na scenie teatralnej.
   Gdy poskłada się do kupy wszystkie elementy tego dziwnego widowiska, można zupełnie zatracić granicę między koncertem a rock operą. Znając wcześniejsze produkcje Teatru Rampa, choćby słynny musical Jonathana Larsona "Rent", czy autorski projekt z muzyką zespołu Queen, "Rapsodia z demonem", można być zarówno pozytywnie zaskoczonym, jak i lekko zawiedzionym. Żadna z wcześniejszych produkcji nie ingerowała tak bardzo we wszystkie zmysły widzów, skupiając się raczej na fabule i ograniczając choreografię, dlatego nowatorskie rozwiązania w spektaklu "Jesus Christ Superstar", przede wszystkim zapach kadzidła i spacerujące po widowni Przeznaczenie, mogą zapewniać niezapomniane przeżycia. Z drugiej strony, wcześniejsze wizerunki sceniczne takich artystów, jak Jakub Wocial (dowcipny i wrażliwy Mark w musicalu "Rent"), czy Natalia Piotrowska (drapieżna Idalia w "Rapsodii z Demonem") każą spodziewać się o wiele głębszych i lepiej przemyślanych kreacji. Tymczasem część z nich wydaje się tak niepełna, jak niepełna jest historia Zbawienia, urwana w momencie śmierci Jezusa. Czy chodzi tu zatem o niedosyt i prowokację do refleksji? To już chyba zależy od tego, z czym każdy widz przychodzi na ten spektakl i co chce zabrać ze sobą do domu.

czwartek, 15 marca 2018

Powraca wielki hit musicalowy dla żywych, martwych i... niezdecydowanych!

Czy komuś trzeba przedstawiać słynną, upiorną rodzinę Addamsów? Chyba każdy zna żywiołowego Gomeza, jego zimną, choć kochającą żonę Morticię, demoniczną córkę Wednesday i lubującego się w niebezpiecznych zabawkach synka Pugsleya, wiecznie bujającego w obłokach wujka Festera, Babcię, która wprost uwielbia tworzyć podejrzane specyfiki oraz wiernego i nie mniej dziwnego od reszty rodziny lokaja Lurcha. Już od września ta niezwykła rodzina po raz kolejny pojawi się na polskiej scenie musicalowej... i to pojawi się w dwóch różnych miastach! 
   Warszawa i Poznań mogą powoli szykować się na wizytę bardzo specyficznych, ale też bardzo urokliwych... istot. "Rodzina Addamsów" - słynny broadwayowski hit musicalowy z 2010 roku - miał swoją polską prapremierę w nieistniejącym już Gliwickim Teatrze Muzycznym 13 marca 2015 roku. Oczywiście, był to PIĄTEK 13-go, a spektakl wystartował dokładnie o godzinie 19:13. Poznańsko-warszawska koprodukcja zaplanowana jest na jesień 2018 roku, kolejno: w Teatrze Syrena w Warszawie - 8 września, a w Teatrze Muzycznym w Poznaniu - 22 września.
   O nadchodzącej premierze wypowiada się m.in. dyrektor Teatru Muzycznego w Poznaniu, Przemysław Kieliszewski:

   Cieszę się, że wyprodukujemy ten musical razem z Teatrem Syrena. Jacek Mikołajczyk przyjął nasze zaproszenie do kolejnej współpracy, która wcześniej zaowocowała świetnymi spektaklami „Zakonnica w przebraniu” i „Nine”. Jestem przekonany, że publiczność – a przy tej koprodukcji można śmiało mówić: polska publiczność – będzie zachwycona. 

   Oczywiście, jak możemy się domyślić, reżyserem obu powstających przedstawień będzie Jacek Mikołajczyk, który jako pierwszy powołał w Polsce do życia musical "Rodzina Addamsów", jak również jest autorem polskich tekstów piosenek.

   Teatr Muzyczny w Poznaniu to dzisiaj czołówka musicalu w Polsce. Jestem zaszczycony, że jego Dyrektor zaprosił Teatr Syrenę i mnie do współprodukcji "Rodziny Addamsów" - mówi Jacek Mikołajczyk. - W Poznaniu w ciągu dwóch sezonów wyreżyserowałem dwie premiery, mogę więc śmiało powiedzieć, że w ostatnich latach tamtejszy teatr był dla mnie artystycznym domem. Teraz, kiedy "przeprowadziłem się" do Syreny, mamy okazję połączyć pasje i siły. Jestem pewien, że oba zespoły – Teatru Muzycznego i Syreny – stworzą dzięki temu zupełnie niezwykłą premierę.

   Choć prace nad obiema wersjami musicalu dopiero ruszają, już teraz możemy być pewni, że będzie nie tylko wesoło i energicznie, ale też... niezwykle upiornie!


musical RODZINA ADDAMSÓW

Libretto: Marshall Brickman i Rick Elice

Muzyka i teksty piosenek: Andrew Lippa

Przekład: Jacek Mikołajczyk

Kierownictwo muzyczne: Piotr Deptuch i Tomasz Filipczak

Choreografia: Ewelina Adamska-Porczyk

Scenografia: Grzegorz Policiński

Kostiumy: Ilona Binarsch

sobota, 3 marca 2018

"Czarownice z Eastwick" - spektakl przedpremierowy [RECENZJA]

Kiedy trzy łaknące miłości kobiety postanawiają połączyć siły, mogą wyjść z tego niezłe... czary. Przekonały się o tym Alex, Jane i Sukie, trzy mieszkanki uroczego miasteczka Eastwick, a od 3 marca 2018 roku przekonać się o tym mogą również widzowie Teatru Syrena w Warszawie. Szalony i magiczny (nie tylko za sprawą tematyki kobiecej) spektakl to kolejny hit musicalowy nad Wisłą, będący nie tylko doskonałą propozycją dla niemal każdego widza, ale również genialną robotą artystyczną. Wśród realizatorów możemy znaleźć śmietankę polskich twórców związanych z musicalem: Grzegorza Policińskiego odpowiedzialnego za scenografię, Jarosława Stańka dbającego o taneczną stronę spektaklu, Tomasza Steciuka, który nie tylko wciela się w główną męską postać, ale też występuje w charakterze asystenta reżysera, a na czele tego wszystkiego stoi nowy dyrektor Teatru Syrena, Jacek Mikołajczyk, który jest nie tylko reżyserem, ale i twórcą zgrabnego i dowcipnego przekładu.
   Ponieważ mówimy o spektaklu, w którym pierwsze skrzypce grają czarownice oraz diabeł, nie mogło obyć się bez odrobiny magii... Dlatego absolutnym strzałem w dziesiątkę było zaangażowanie do pracy słynnego polskiego iluzjonisty, Macieja Pola. Kilka sztuczek, które widzowie mogli zobaczyć na scenie, wprowadza klimat tajemniczości i pozwala fantastycznie wczuć się w temat przedstawienia. Choć odniosłam wrażenie, że twórcy korzystali z tych zabiegów trochę oszczędnie, jakby nie chcieli odwracać uwagi od istoty przedstawienia. Moim zdaniem iluzje w musicalu, w dodatku tak pełnym magii, jak "Czarownice z Eastwick" to coś, z czego warto czerpać pełnymi garściami i nie ma obaw, że przyćmi to umiejętności artystów. Niemniej to, co widziałam, pozwoliło mi bawić się naprawdę dobrze.
   Jeśli chodzi o zespół wokalno-taneczny, na spektaklu przedpremierowym wykonał on doskonałą robotę, choć - jak to bywa w okolicach premiery - wydawał się jeszcze niepewny w tym, co robi. Myślę też, że ogólnemu wyrazowi scen tańca dobrze zrobiłaby praca nad synchronizacją, jednak całość już w tym momencie jest gotowym dziełem, które z upływem czasu z pewnością będzie stawać się jeszcze lepsze. Choreografia Jarosława Stańka jest tu osobnym tematem: przy tak energetycznym widowisku, którego granice między aktorstwem a tańcem zdają się czasem zacierać, można zapomnieć o całym świecie.
   Przechodząc do głównej obsady: bardzo dobry warsztat, zarówno wokalny, jak i aktorski, prezentują odtwórczynie trzech głównych ról: Ewa Lorska, Barbara Melzer i Magdalena Placek-Boryń, choć w kreację tej ostatniej nie do końca potrafiłam uwierzyć. "Hersztem" tego tria wydawała się Alex, doskonale poprowadzona i pewna siebie, jednak moje serce ukradła bezapelacyjnie Jane: z pozoru prostoduszna i wrażliwa, potrafiła pokazać pazury i silny charakter, wieńcząc to zachwycającymi partiami wokalnymi.
   Darryl, którego miałam okazję zobaczyć, był dla mnie ogromną niespodzianką, ponieważ pierwszy raz zetknęłam się z Przemysławem Glapińskim. I nie potrzeba mi więcej, by czekać na kolejne teatralne wcielenia tego artysty, ponieważ jestem zachwycona z jednej strony ostrym dowcipem i niesamowitą, męską aurą, a z drugiej - głębią i dwoistością przeżyć. Choć w działaniach Darryla podejrzane było absolutnie wszystko, a jego działania przynosiły szkodę mieszkańcom miasteczka, tę postać naprawdę się lubiło, pomimo, że nie kibicowało się jego poczynaniom. 
   Wśród pozostałych postaci zwracało uwagę małżeństwo Clyde'a i Felicii: choć tu lepszą robotę aktorską wykonał Michał Konarski, bo partnerującej mu Jolancie Litwin-Sarzyńskiej zabrakło nieco swobody. Bardzo przyjemnym wątkiem jest też miłość Michaela i Jennifer, który pomimo swojej infantylności, doskonale wpasowywał się w całą historię. Jednak prawdziwym królem drugiego planu okazał się Fidel. Wcielający się w niego Krzysztof Broda-Żurawski nie potrzebował zbyt wielu słów, by stworzyć aktorski majstersztyk: po prostu był, zgrabny w bardzo wysokich butach, zadziorny wobec publiczności i innych postaci oraz tak swobodny, jakby urodził się na scenie.
   Kobiety to, wydawać by się mogło, ulubiony temat Jacka Mikołajczyka: zarówno "Zakonnica w Przebraniu", jak i "Nine" (wystawione w Teatrze Muzycznym w Poznaniu) zostały bardzo dobrze przyjęte przez publiczność, i wszystko wskazuje na to, że tak będzie i w przypadku "Czarownic z Eastwick". Trudno chyba o lepszy start dla nowego, musicalowego rozdziału w historii Teatru Syrena.

czwartek, 1 marca 2018

5 powodów, by zobaczyć "Dziwny przypadek psa nocną porą" w Teatrze Dramatycznym m. st. Warszawy

Trudno powiedzieć, czy Mark Haddon, autor powieści "Dziwny przypadek psa nocną porą" spodziewał się tak ogromnego sukcesu. Jakby nie patrzeć, jego utwór jest bardzo specyficzny: nie tyle opowiada historię Christophera Boone'a, chłopca z zespołem Aspergera, co po prostu opisuje wydarzenia jego oczami. Dodajmy, nie byle jakie wydarzenia, bo wszystko zaczyna się w momencie, gdy główny bohater i narrator natyka się w ogrodzie swojej sąsiadki na zwłoki psa, którego ktoś przebił widłami. Postanawia rozwikłać tę zagadkę, w czym pomaga mu chłodna dedukcja - w której Christopher czuje się znakomicie - oraz wywiad środowiskowy zbierany wśród sąsiadów - co z kolei sprawia chłopcu problemy, ponieważ niezwykle trudno jest mu nawiązywać kontakty z ludźmi. W wybudowaniu tego świata pomagają środki wyrazu, jakie niezwykle rzadko spotyka się w powieściach dla młodzieży i dorosłych: rysunki, wykresy, mapy, a nawet ponumerowanie rozdziałów przy pomocy tylko i wyłącznie liczb pierwszych. Wystarczy odrobina wyobraźni, by stać się na moment kimś, kto postrzega świat zupełnie inaczej, niż my - i czasem jest to bardzo męczące doświadczenie, czasem bardzo smutne, ale niezmiennie od pierwszej do ostatniej strony wciąga czytelnika jak wir.
   W 2015 roku na deskach Teatru Dramatycznego m. st. Warszawy pojawiła się sceniczna adaptacja niezwykłego kryminału, z główną rolą młodego, warszawskiego aktora, Krzysztofa Szczepaniaka. 27 lutego wybrałam się na ten tytuł już drugi raz; wcześniej, w grudniu 2015 roku, wyszłam z niego oczarowana, i tym razem nie było inaczej. Poniżej udało mi się zebrać 5 powodów, dla których i Wy powinniście pomyśleć o zakupie biletu, bo - gwarantuję! - na pewno wyjdziecie z teatru zadowoleni.


Powód 1: Scena na Woli

Już samo to miejsce wystarczy, by chcieć wybrać się na spektakl. Kameralna sala, która otacza scenę z trzech stron, pozwala na naprawdę bliski kontakt ze sztuką, a wystawiane tam spektakle (nie tylko "Dziwny przypadek...") wyglądają dobrze bez względu na to, po której stronie się usiądzie - taki szczególny (nawet jak na teatr) efekt 3D jest charakterystyczny dla scen elżbietańskich, dlatego przeżycie go w "normalnych" warunkach jest dodatkową atrakcją.


Powód 2: Światowy hit w doskonałej realizacji

Teatr Dramatyczny w Warszawie ma na swoim koncie mnóstwo wystawień światowych hitów, od tragedii antycznych, przez Szekspira aż po czasy współczesne, i może się poszczycić naprawdę wysokim poziomem. "Dziwny przypadek psa nocną porą" nie jest wyjątkiem. Co prawda, nie wykorzystano tu w scenografii - wzorem inscenizacji londyńskiej - technologicznych nowinek, które tworzą na scenie coś na podobieństwo Matrixa, jednak nie jest to żaden minus. Świat zamknięty w czerwonym pudełku, z którego mogą wyjść wszyscy, oprócz Christophera, jest genialnym rozwiązaniem, które dodatkowo pozwala się skupiać na tym, co w teatrze najważniejsze, czyli - artystach. Absolutnym strzałem w dziesiątkę jest współpraca z duetem muzycznym SzaZa, który improwizowaną (!) grą skrzypiec i klarnetu buduje atmosferę na scenie.


Powód 3: Widzimy świat oczami autystycznego chłopca

Ogromną zaletą tego spektaklu jest jego forma edukacyjna: możemy w pewien sposób obserwować świat oczami chłopca z zespołem Aspergera, co zbliża nas do niego i w bezpośredni sposób mówi, jakie są potrzeby oraz zachowania osoby, która boryka się z autyzmem. Moim zdaniem, w temacie zaburzeń ze spektrum autyzmu największym problemem jest brak świadomości w społeczeństwie; większość ludzi jest zdolna do okazywania empatii i niesienia pomocy, jednak w tym przypadku mamy do czynienia z tak specyficznymi zachowaniami, że mimo najszczerszych chęci, udzielenie pomocy jest bardzo trudne. Oczywiście, istnieje mnóstwo odmian autyzmu, więc spektakl nie jest lekcją uniwersalną, jednak jest to o wiele, wiele więcej, niż współczesna młodzież może wynieść na ten temat ze szkoły.



Powód 4: Krzysztof Szczepaniak

Choć w spektaklu nie ma ani jednej źle zagranej postaci, na szczególne wyróżnienie zasługuje odtwórca głównej roli. Jest on obecny na scenie przez cały czas trwania spektaklu, a w swojej kreacji jest tak autentyczny, jakby w rzeczywistości był autystycznym 15-latkiem. Śmiało mogę powiedzieć, że cały czas jestem porażona tym, co zobaczyłam, bo tak bardzo weszłam w świat Christophera, że ani przez chwilę nie byłam w stanie cieszyć się obecnością na scenie jednego z moich ulubionych aktorów - dla mnie po prostu go tam nie było. Była tylko (i aż!) postać.


Powód 5: W spektaklu występuje prawdziwy pies

Jest taki moment w jednej z ostatnich scen, gdy na widowni rozlegają się okrzyki zachwytu: na scenie pojawia się żywy szczeniaczek. Nie może to być ten sam pies, co na plakacie, jednak jest tej samej rasy i mniej więcej w tym samym wieku. Obecność na scenie żywych zwierząt jest zawsze pewnym elementem ryzyka, ponieważ nigdy nie wiadomo, jak się zachowają, jednak jest to coś, co widzowie kochają. Moim zdaniem naprawdę warto docenić fakt, iż teatr zadaje sobie trud, by dla tych 30 sekund na scenie "zatrudnić" szczeniaczka, którego trzeba wymieniać na młodszego zapewne jakieś 3-4 razy w sezonie. A przecież można było posłużyć się maskotką (co - na szczęście! - zrobiono w pierwszej scenie), jednak twórcy nie poszli na łatwiznę i sprawili swoim widzom ogromną frajdę.


   Spektakl "Dziwny przypadek psa nocną porą" to, ze względu na swoją tematykę, trochę specyficzna forma, jednak trudno chyba znaleźć kogoś, kto wyjdzie z teatru niezadowolony. Ja sama wiem, że na tych dwóch wizytach zapewne się nie skończy ;) Naprawdę rzadko można zobaczyć spektakl, który zostawia tak głęboki ślad, jednocześnie kończąc się tak pozytywnie, jak miało to miejsce w tym przypadku. Gorąco polecam!

Popularne posty