czwartek, 27 grudnia 2018

Musicalowe pomysły na Sylwestra

źródło
Plany na Sylwestra, przede wszystkim te teatralne, powinno robić się z wyprzedzeniem kilku tygodni, jeśli nie miesięcy, ponieważ bilety na wszelkiego rodzaju wydarzenia rozchodzą się jak ciepłe bułeczki. Jeśli jednak jakiś miłośnik sceny nie zaklepał sobie w porę spektaklu bądź koncertu sylwestrowego w ulubionym teatrze - nic straconego! Gotowych opcji na spędzenie tego ostatniego wieczoru starego roku jest tyle, ile musicali dostępnych na DVD. Oczywiście, są tytuły, które w sposób szczególny pasują do tego wyjątkowego czasu, i ten wpis chciałabym poświęcić na mój subiektywny wybór. Także - jeśli zastanawiacie się, w jaki sposób urozmaicić swoje domowe, sylwestrowe spotkanie z przyjaciółmi, mam nadzieję, że mój wpis okaże się pomocny! :)
   W tym miejscu warto jednak wspomnieć, że wśród pomysłów na spędzenie Sylwestra, wciąż mamy możliwość po prostu pójść sobie do kina ;) Tak się składa, że w propozycjach seansów na dużym ekranie znajduje się produkcja, która powinna zainteresować każdego z nas. Mowa, oczywiście, o Mary Poppins Powraca. Chyba nikomu nie trzeba przedstawiać tej niezwykłej opiekunki, która, posiadając wszelkie prawa i możliwości osoby dorosłej, zachowuje pomysłowość i spontaniczność dorównujące jej małym podopiecznym. Pomimo konieczności zmierzenia się z legendą arcydzieła z Julie Andrews w tytułowej roli, ten świat ze swoimi wesołymi bohaterami, może być wspaniałym pomysłem na spędzenie ostatniego wieczoru w roku.
   Jeśli jednak zaplanowaliśmy już sobie wieczór we własnych czterech ścianach, z ulubionymi napojami oraz garstką bliskich znajomych, warto zapewnić sobie wieczór w miłym towarzystwie musicalu. Po co warto sięgnąć? Poniżej znajdziecie kilka moich propozycji.



RENT
(2005, reż. Chris Columbus)
Czas okołoświąteczny, utwór z motywem noworocznym, Drag Queen w stroju Świętego Mikołaja oraz refleksja nad upływającym czasem - wydaje się, że "Rent" to idealna propozycja na wieczór sylwestrowy. Tak, pod warunkiem, że jest to pozycja dobrze nam znana (wtedy powtórka jak najbardziej dostarcza nam wspaniałych wrażeń) albo, jeśli od łatwej rozrywki wolimy dzieła nieco bardziej złożone, w stylistyce dokumentalnej, poruszające trudne tematy. Sama osobiście nieco strzeliłam sobie w kolano, decydując się na poznanie "Rentu" w wieczór sylwestrowy, jednak nie wykluczam, że teraz, po latach, przywitam Nowy Rok właśnie z Jonathanem Larsonem. Gdy zaakceptuje się specyfikę tego filmu, wtedy jego atmosferę wkraczania w kolejne 525 600 minut można wyjadać łyżeczką. A gdy dodatkowo wspaniała, rockowa ścieżka dźwiękowa jest tym, do czego lubimy wracać, jest to w zasadzie wspaniały pomysł na Sylwestra zarówno z przyjaciółmi, jak i w pojedynkę... Łyk wina, kęs świątecznego pieroga i szereg refleksji na temat życia, które może skończyć się w każdej chwili - to coś, czego w ten wieczór może pozazdrościć nam niejedna osoba, która wydała pół wypłaty na kilka godzin głośnej, wysokoprocentowej imprezy w najmodniejszym klubie w mieście. 



KRÓL ROZRYWKI
(2017, reż. Michael Gracey)
Choć brakuje tu typowo noworocznych motywów, "Król Rozrywki" jest produkcją, która doskonale sprawdza się na wieczór sylwestrowy zarówno jako miłe spędzenie czasu, jak i zastrzyk endorfin oraz wiary we własne marzenia. Mamy tu do czynienia z człowiekiem, który przeszedł drogę, można powiedzieć, "od pucybuta do milionera", i choć popełnił po drodze wiele błędów i doświadczał bolesnych upadków, finalnie pozostawia widza w poczuciu, że warto walczyć o swoje. Wspaniałym dodatkiem do tej bomby dobrych emocji jest ścieżka dźwiękowa - nowoczesne, popowe utwory wpadają w ucho i pozwalają cieszyć się z seansu nawet tym, do których historia P. T. Barnuma nie do końca trafia. A gdy jeszcze w głównej roli występuje Hugh Jackman - można przegapić odliczanie do północy! ;)




MAMMA MIA!
(2008, reż. Phyllida Lloyd)
Gdy za oknem jest biało lub (jak to w naszym klimacie coraz częściej bywa) szaro-buro i mokro, a w dodatku powietrze zasnute jest dymem od wystrzeliwanych rac, można zafundować sobie podróż na gorące i słoneczne greckie wyspy. W tym celu idealnie sprawdzi się "Mamma Mia!". Choć można kłócić się o musicalowe walory tej produkcji, nie da się zaprzeczyć, że jest to niezwykle pozytywny, kolorowy, roztańczony i rozśpiewany film. I to bez względu na to, czy mówimy o części pierwszej, czy drugiej (moją recenzję filmu "Mamma Mia: Here We Go Again" możecie przeczytać TUTAJ). Osobiście znacznie bardziej podoba mi się część druga, która pokazuje całą sobą, z jak wielką radością i zapałem wszyscy twórcy, na czele z fantastyczną obsadą, spotkali się znów w tym samym miejscu i jeszcze raz przeżyli wspaniałą przygodę. Odrobinka słońca w szarości i dymie przełomu Starego i Nowego Roku - oto, co może dać nam wybór właśnie "Mamma Mii"!



BURLESKA
(2010, reż. Steve Antin)
Historia, którą opowiada nam ten film, nie jest być może kandydatem na scenariopisarski bestseller roku, jednak nie da się ukryć - jeśli chodzi o warstwę muzyczną, "Burleska" to prawdziwa petarda. Fantastycznie uchwycony tu klimat gatunku, jakim faktycznie jest burleska, pozwala widzowi przenieść się w zupełnie inny świat, nieco brudny i szorstki, ale bez wątpienia porywający i zachwycający wspaniałą muzyką. Największą perłą tej produkcji są występujące tu gwiazdy muzyki - Christina Aguilera oraz Cher. Jest to propozycja idealna dla osób, które nie przepadają za sielankowymi, cukierkowymi krajobrazami i lubią posmakować nieco zakulisowych konfliktów oraz gorących romansów. Jeśli jest tak w Waszym przypadku - welcome to Burlesque!





LES MISÉRABLES
(2012, reż. Tom Hooper)
O wspaniałości i ponadczasowości musicalu powstałego na kanwie dzieła Victora Hugo można opowiadać bez końca. I oczywiście, trudno znaleźć choć jeden powód, dla którego historia tak pełna skrajnych emocji, w której każdy, ale to każdy znajdzie coś dla siebie, nie jest dobrym pomysłem na wieczór sylwestrowy. Jednak do wszystkich argumentów odnoszących się do samej historii, warto dodać jeszcze jeden - The "Les Misérables" 2012 movie Drinking Game. Na pewno część z Was zetknęła się już z tą zabawą wymyśloną przez amerykańskich fanów "Nędzników", jednak wciąż nie jest ona zbyt popularna w Polsce. Postanawiam zatem trochę ją Wam przybliżyć ;)
   The "Les Misérables" 2012 movie Drinking Game (zatwierdzone przez Grantaire'a) to gra tylko dla osób pełnoletnich - ponieważ jej głównym elementem (oprócz, oczywiście, filmu "Les Misérables" z 2012 roku) jest alkohol. Dołączenie tego elementu do wspólnego oglądania sprawia, że wieczór z jednym z najsłynniejszych musicali świata przestaje być zwykłym seansem - staje się on walką o przetrwanie. Legenda głosi, że istnieją osoby, które, przestrzegając zasad gry, dotrwały do ostatniego "Do you hear the people sing", a nawet były w stanie przeczytać napisy końcowe. Jednak należą one do zdecydowanej mniejszości, ponieważ bezwzględność tej gry nie pozwala najsłabszym jednostkom dotrwać do scen z udziałem Anne Hathaway. 
   No ale - przejdźmy do zasad The "Les Misérables" 2012 movie Drinking Game. Dodam tylko, że niezwykle trudno jest znaleźć jedną, spójną wersję, czy przypisać komuś autorstwo. Jeśli macie takie informacje - piszcie w komentarzach. Ja korzystam z zapisu, który znalazłam na portalu Pinterest. Możecie znaleźć go TUTAJ.

The "Les Misérables" 2012 movie Drinking Game


NAPIJ SIĘ, GDY...
  • padnie nazwisko "Jean Valjean",
  • ktoś powie "24601",
  • zostanie wspomniany chleb,
  • Jean Valjean wykaże się ogromną siłą,
  • Javert wypowie własne nazwisko,
  • rozbawi Cię kapelusz Javerta,
  • chcesz przytulić Fantine,
  • Valjean i Javert stają twarzą w twarz,
  • Valjean porywa dziecko,
  • Thenardierowie kradną całą uwagę,
  • Marius zachowuje się jak idiota,
  • Eponine jest zmartwiona,
  • padają słowa: "Who cares about your lonely soul?"
  • Grantaire pije,
  • Javert spaceruje na dużej wysokości.

UTOP SWOJE SMUTKI, GDY:
  • umiera Twoja ulubiona postać,
  • słyszysz ulubioną piosenkę,
  • "Drink with me" - dołącz do ostatniego toastu,
  • Javert okazuje szacunek Gavroche'owi,
  • chcesz zapomnieć, że bohaterowie znajdują się w kanałach,
  • śpiewana właśnie piosenka wyciska Ci łzy,
  • chcesz zająć czymś uwagę i przestać płakać,
  • barykada upada.

(TYLKO DLA TWARDZIELI) STRZEL SOBIE KIELONA, GDY:
  • widzisz coś, czego nie było w wersji scenicznej,
  • pojawia się Colm Wilkinson,
  • zauważasz srebrne lichtarze,
  • pani Lovett mieli mięso,
  • Enjolras i Grantaire decydują się umrzeć razem,
  • Gavroche okazuje się być sprytniejszy od dorosłych,
  • Enjolras macha flagą,
  • Cosette nie robi nic,
  • widzisz coś w barwach Francji.

   Bez wątpienia, po TAKIM seansie "Les Misérables" Wasz Sylwester na pewno będzie głośny i wesoły... choć można mieć wątpliwości, czy okaże się również niezapomniany.

   Spędzić musicalowo Sylwestra - nie są do tego potrzebne żadne drogie bilety, ani wyjściowe stroje i fryzury. Musicale same w sobie są tym, co może uczynić nasze domowe zacisze najlepszą miejscówką w promieniu wielu kilometrów. Pomocne są w tym nie tylko filmy, ale również muzyka - nic tak nie podkręca zabawy, jak dobrze znane nam utwory, które można śpiewać, przy których można tańczyć i które są źródłem przepięknych wspomnień. 
   Tymczasem życzę Wam bajecznej zabawy w ten ostatni, głośny wieczór 2018 roku i niech nadchodzące 525 600 minut wypełnia Wam spełnianie marzeń, dążenie do celów oraz, oczywiście, miłość! :)

3... 
2... 
1...
SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!


czwartek, 20 grudnia 2018

Bulwar wielkich gwiazd i musicalowy strzał w dziesiątkę [RECENZJA]

Strzał... i wielka plama krwi na imitującym basen, migocącym ekranie. Rozlegają się dźwięki syreny, wszechobecne niebieskie światło potęguje uczucie niepokoju, a scena wypełnia się mężczyznami w mundurach oraz grupą osób dzierżących aparaty fotograficzne. Już nie można mieć wątpliwości: spektakl, który właśnie się rozpoczął, opowiadać będzie o zbrodni. Zbrodni, która od samego początku nie kryje odpowiedzi na żadne z pytań mogących interesować widza. Czyja to krew? Młodego scenarzysty. Kto jest zabójcą? Dawna gwiazda kina niemego. Na wszystkie pytania odpowiada nam... sam zamordowany, który wyłania się spod prześcieradła skrywającego jego martwe ciało i rozpoczyna przedziwną, mroczną opowieść o ostatnich miesiącach swojego życia... I tylko my, słuchający go widzowie, możemy poznać prawdę. Świat Hollywood, pełen fałszu i wiecznie szukający sensacji, nigdy nie będzie wiarygodnym źródłem wiedzy.
   Historia ta ujrzała już kiedyś światło dzienne w postaci filmu wyreżyserowanego przez Billy'ego Wildera z niezapomnianą rolą wielkiej gwiazdy kina niemego, Glorii Swanson. "Sunset Boulevard" z 1950 roku to dzieło, które potraktowane było niezwykle serio przez swoich twórców. Dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, stało się właściwie bliźniaczym uniwersum wytwórni Paramount, w którym pracują ci sami ludzie, produkowane są te same filmy, można również znaleźć wiele smaczków i subtelnych aluzji zacierających granicę między rzeczywistością a fikcją. Światem tym zafascynował się Andrew Lloyd Webber i postanowił stworzyć musical, który opowiada historię po raz kolejny, nowym, ale równie mrocznym językiem. I jeśli zaakceptuje się i przyjmie jej szorstkość, głębię psychologiczną oraz nieco dłużące się sekwencje opowiadające o pracy w Hollywood, można ze zdziwieniem odkryć, iż w całym tym dziele nie ma ani jednego elementu, który byłby zbędny. Mało tego - budowa scenariusza nie narzuca nam ocen ani nie moralizuje - tu każdy sam może decydować, komu kibicuje, a kogo potępia. Choć raczej nie można mieć wątpliwości, że świat, który mamy przed oczami, nie ma nic wspólnego z sielanką; tu, jak twierdzi Joe Gillis, "nikt już nie pamięta, że miał duszę".
   Musical ten miał swoją polską prapremierę w Teatrze Rozrywki w Chorzowie 21 kwietnia 2017 roku. Dzięki uzyskanej w trakcie kilkuletnich negocjacji licencji non-replica, dzieło miało szansę nie tylko odświeżyć pamięć o filmie Wildera, ale również po raz kolejny zaprezentować chorzowskiej publiczności brawurowy styl reżysera Michała Znanieckiego. Przede wszystkim zadbano tu o wykorzystanie każdej wolnej przestrzeni, a nawet najdalej wysunięty plan wyreżyserowany był z taką samą dbałością o szczegóły. Choć zrezygnowano z przybliżenia fikcyjnego świata do naszych, polskich realiów (wzorem innych musicali w reżyserii Michała Znanieckiego: "Producentów" i "Billy'ego Elliota"), wydaje się, że każdy z artystów doskonale odnalazł się w tym świecie i oddał jego blaski i cienie z zapałem i energią.
   Jak przystało na historię osadzoną w świecie Hollywood, na scenie królują bogactwo i przepych. Barwne kostiumy, fantastycznie zaaranżowane wnętrza, mnóstwo szczegółów - taką scenografię (nagrodzoną Złotą Maską) stworzył współpracujący od lat ze scenami śląskimi Luigi Scoglio. Ciekawym elementem jest wielkie logo Paramount Pictures, które pojawia się w sekwencjach poświęconych tej wytwórni filmowej. Działa ono jak przypomnienie, że mnóstwo elementów tego świata to miejsca z krwi i kości, w których fikcyjna historia morderstwa splata się z faktycznymi wydarzeniami (jak choćby realizacja filmu "Samson i Dalila" - pozwala nam to dokładnie określić czas akcji: lata 1948 oraz 1949). Podobne odczucia dają kostiumy Magdaleny Dąbrowskiej, w większości wzorowane na ówczesnej modzie; z jednej strony przenoszą nas one w niezwykle barwne lata pięćdziesiąte, a z drugiej - w przypadku choćby szalonych kreacji Normy Desmond - doskonale podkreślają charakter postaci.
   Oświetlenie w tym musicalu opiera się głównie na ciepłych barwach, które przywodzą na myśl słoneczne i gorące Los Angeles. Jednocześnie bywa ono w wielu sekwencjach bardzo skąpe. Trochę tak, jakby ten bogaty i finezyjny świat przez cały czas tonął w mroku swoich brudnych, zakulisowych historii - przede wszystkim w ciemnym błękicie, który zdaje się wciąż przypominać o czekającej na Joego Gillisa śmierci w basenie przy Sunset Boulevard. W spektaklu ciekawie sprawdzają się światła pojedynczych reflektorów, które padają na postaci i oświetlają je niczym na planie filmowym. Może tylko brakuje tu nieco szorstkości, którą dałyby chłodniejsze barwy, a która podkreśliłaby kryminalno-psychologiczny charakter opowieści.
   Jednym ze słabszych elementów adaptacji tego musicalu jest przekład. Choć polska wersja libretta, którą stworzył Lesław Haliński, dobrze sprawdza się w historii i prowadzi ją spójnie i logicznie od pierwszej do ostatniej minuty, przez jej nadmierną potoczność oraz pojawiające się czasem nienaturalnie brzmiące frazy, traci nieco na wartości. Być może w tym przypadku ważniejsza od wierności jest myśl, którą trzeba ubrać w zupełnie nowe słowa, a która sprawi, że takie utwory, jak "With one look" czy "As if we never said goodbye" zaczną żyć swoim własnym życiem? Tymczasem mamy do czynienia ze stosunkowo wiernym oddaniem oryginału, które nie zawsze rozumie samo siebie... choć posiada wiele dobrych rozwiązań, które bezwzględnie należy docenić.
   Za choreografie w chorzowskiej inscenizacji "Bulwaru Zachodzącego Słońca" odpowiada Inga Pilchowska. Jest to element wykonywany przez szereg fantazyjnie poprzebieranych artystów i przede wszystkim w studiu Paramount, jednak znalazły się również i takie sekwencje, gdy poprzez taniec komentuje się lub opowiada to, co właśnie dzieje się na pierwszym planie. Pojawiają się tu wstawki typowo broadwayowskie, jak również elementy tańca ekspresyjnego, klasycznego oraz towarzyskiego. Co prawda, choreografie w tym przedstawieniu zostały nieco wyparte przez wizualizacje (autorstwa Bogumiła Palewicza), ale zważywszy na tematykę jest to uzasadnione oraz bardzo ciekawe. 
   Reżyserowi Michałowi Znanieckiemu oraz wspomagającej go Annie Ratajczyk udało się uformować w tej inscenizacji zespół aktorów, który przywodzi na myśl układankę z idealnie pasującymi do siebie elementami. Spotykamy się tu nie tylko z bardzo dobrą pracą na scenie, ale również - z doskonałą obsadą. Tu każdy zajmuje najlepsze dla siebie miejsce, łącząc umiejętności wokalne i aktorskie z dobrze wykorzystanym emploi. I nie ma znaczenia, czy jest to główna rola, czy zespół - udowadniają to w sposób szczególny Katarzyna Hołub oraz Piotr Brodziński, artyści niezwykle charyzmatyczni oraz wyraźnie doskonale bawiący się swoimi rolami. W wytwórni Paramount uwagę zwraca Mirosław Książek, niezwykle wiarygodny oraz barwny w swojej drwiącej kreacji Sheldrake'a. Po piętach depcze mu Andrzej Lichosyt w roli Artiego Greena. Artie, będąc człowiekiem przebojowym i epatującym pewnością siebie, odegrał ważną rolę w odpowiednim naświetleniu postaci Joego oraz Betty. Nie mniejszą odpowiedzialność ma na swoich barkach Andrzej Kowalczyk, którego bohater, Cecil DeMille, istniał naprawdę w czasach, w których toczy się akcja musicalu. Kreacja ta była stonowana i, pomimo wykorzystania indywidualności aktora, szła w kierunku wierności oryginałowi. Wisienką na torcie oraz bezwzględnie najpiękniejszym głosem całego spektaklu jest Wioletta Białk w roli Betty Schaefer.
   Pomimo naprawdę wysokiego poziomu całego zespołu artystycznego, prawdziwą perełką produkcji okazują się być tu trzy główne postacie. Każda z nich na swój własny sposób kradnie całe przedstawienie, zachwycając, bawiąc, wzruszając i szokując. Pierwszą z nich jest artystka, która nie tylko wciela się w "największą z wielkich gwiazd", ale która na scenach śląskich taką gwiazdą rzeczywiście jest. Mowa tu oczywiście o Marii Meyer. Trudno w jakikolwiek sposób komentować jej kreację Normy Desmond, ponieważ tam, gdzie wszystko jest tak, jak być powinno, nie są potrzebne żadne słowa. Maria Meyer wchodzi w swoją postać ze wszystkich sił, każdą komórką swojego ciała i prezentuje widzom sylwetkę osoby dotkniętej chorobą psychiczną, którą jednak można zrozumieć... a nawet jej współczuć. W sposób szczególny za serce chwyta ostatni monolog Normy, który, pomimo jej szaleństwa, jest niezwykle piękny i wydaje się, że prawdziwie i od serca jest w stanie wygłosić go tylko ta osoba, która sama oddała swoje życie aktorstwu. Bez wątpienia Maria Meyer taką osobą jest i dlatego trudno wyobrazić sobie kogokolwiek innego, kto byłby w stanie zmierzyć się z wizerunkiem największej z wielkich gwiazd.
   U boku Normy Desmond przez cały spektakl obecny jest jej wierny kamerdyner - w tej roli występuje Dariusz Niebudek. Pomimo swojej zewnętrznej, zimnej skorupy, Max von Mayerling to jedna z najbardziej tragicznych postaci w całym musicalu. Widać to doskonale w kreacji Niebudka, który wydaje się cały kipieć w środku, przez co każde wypowiadane przez niego zdanie jest ostre jak brzytwa i powoduje, że widzom włosy jeżą się na głowach. Towarzysząca tej kreacji lekkość oraz niezwykła precyzja pozwalają zapomnieć, że to, co widzimy, to tylko fikcja. Tutaj wszystko jest dopięte na ostatni guzik - od wzruszającego śpiewu przez niezmierzony ładunek emocjonalny po najdrobniejsze gesty rąk. Ponadto wydaje się, że kostium i charakteryzacja to w tym przypadku rzeczy zupełnie zbędne, ponieważ wszystko jest tu osiągnięte poprzez aktorstwo.
   Pomimo ogromnych zasług wszystkich wymienionych wyżej artystów, "Bulwar Zachodzącego Słońca" w ostatnim secie zyskał zupełnie nowe oblicze - w roli Joego Gillisa zadebiutował Marek Chudziński. Artysta ten, który zdobył sobie serca widzów wcześniejszymi swoimi wcieleniami (na czele których stoją Piotr w "Jesus Christ Superstar" oraz Fiedka w "Skrzypku na dachu") otrzymał chyba największe i najtrudniejsze zadanie w swojej dotychczasowej karierze, z którego, pomimo kilku małych potknięć, wyszedł zwycięsko. Uwagę zwracają przede wszystkim jego doskonałe umiejętności aktorskie oraz wyjątkowe, fizyczne warunki, pozwalające mu stać się na scenie mężczyzną, za którym szaleją kobiety. Jednak posiada on również niezwykłą umiejętność operowania emocjami, zarówno własnymi, jak i całej widowni; niejeden raz można było uronić łzę szczerego żalu, obserwując targające nim przeżycia, a także zaśmiać się, gdy jedną precyzyjną nutą w głosie zamieniał zwykłą frazę w żart lub delikatną drwinę. Zachwycający jest również jego głos o pięknej, głębokiej barwie, szerokiej skali i niezwykłej sile - niewątpliwie młodzieńcza energia, pasja oraz walory fizyczne Marka Chudzińskiego to zaproszenie do wspaniałej podróżny pełnej emocji i artystycznych doznań, jakich nie powstydziłby się Broadway.
   "Bulwar Zachodzącego Słońca" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie to dzieło, obok którego nie można przejść obojętnie. Historia tragicznej śmierci młodego scenarzysty pozwala na niekończące się dociekania, refleksje, zadawanie miliona pytań... A gdy otrzymujemy to wszystko w muzycznej oprawie Andrew Lloyda Webbera, mamy szansę przeżyć jedną z najpiękniejszych musicalowych przygód w naszym życiu. Przygód, do których chce się wracać, jak do dobrego filmu z ukochanymi gwiazdami, by klatka po klatce odkrywać go wciąż na nowo i przekonywać się, że za każdym razem jest wciąż tak samo piękny... jeśli nie piękniejszy.

czwartek, 13 grudnia 2018

Tajemnice pracy przy obsłudze widowni

Dla prawdziwego teatromana praca przy obsłudze widowni to spełnienie marzeń... W końcu, mając tę fuchę, to nie ty płacisz za przychodzenie do teatru - to teatr płaci tobie! Brzmi jak piękny sen?
   To nie sen. To po prostu zwykłe, szeregowe, kiepsko płatne i niewymagające żadnych szczególnych umiejętności stanowisko. Stanowisko bez perspektyw, rzadko kończące się awansem i najczęściej mówiące wam serdeczne "dziękuję", gdy tylko utracicie status ucznia lub studenta. Ale prawda jest taka, że każdy prawdziwy teatroman zabiłby za tę robotę.
   Tak się składa, że swojego czasu znalazłam się w gronie szczęśliwców, którzy przychodzili do teatru nie po to, aby wydać pieniądze, ale by je zarobić. Oczywiście, jak każda praca, miała ona swoje blaski i cienie. Właśnie o tym chciałabym opowiedzieć: jak to wygląda od tej drugiej strony. Czy faktycznie ta praca jest spełnieniem marzeń, czy może w jakiś sposób ogranicza naszą pasję?
   Zapraszam do lektury poniższego wpisu! Mam nadzieję, że dzięki niemu odpowiecie sobie na pytanie, czy obsługa widowni w teatrze jest tym, co chcielibyście przez pewien czas robić oraz, ewentualnie, jak taką pracę zdobyć.

   Pierwszą i najważniejszą rzeczą, jaką musicie wiedzieć, jest to, że w znacznej większości przypadków obsługa widowni to zajęcie dorywcze oraz przeznaczone wyłącznie dla uczniów, studentów oraz osób do 26 roku życia. Oczywiście, wszystko zależy od polityki danego teatru, bo na przykład w Teatrze Muzycznym w Łodzi nie obowiązuje żaden limit wieku, a w niektórych teatrach warszawskich podobno istnieje możliwość pracy na pełen etat. Ale nie oszukujmy się, nie bez powodu obsługa widowni to typowe zajęcie "studenckie", przede wszystkim dlatego, że tej pracy jest naprawdę niewiele. Do teatru przychodzi się średnio na 4 godziny, i wcale nie dlatego, że nie jesteśmy w stanie pracować więcej - po prostu tyle trwa spektakl i po jego zakończeniu nie mamy już nic do roboty. Częstotliwość wizyt w pracy również zależy od nas; w moim przypadku co miesiąc uzupełniało się kartę dyspozycyjności, na podstawie której szef układał nam grafik. Jeśli chodzi o zarobki, w moim przypadku była to najniższa krajowa; możecie więc sobie policzyć, ile to jest 4 godziny razy 6 (średnio) spektakli w miesiącu. Kwota nie jest zawrotna, jednak pamiętam, że stanowiła wspaniały zastrzyk gotówki w moim skromnym, studenckim budżecie. Wszystko jest w porządku, jeśli zaakceptujemy fakt, że obsługa widowni to w ogromnej większości przypadków tylko dodatek, a nie zajęcie na pełen etat.
   Drugą, chyba równie ważną rzeczą, którą chcę Wam przekazać, jest fakt, że bez względu na wszystko, obsługa widowni przychodzi do pracy, a nie na spektakl. Co to oznacza? Choć większość obsługi ma prawo, a nawet obowiązek, przebywać podczas spektaklu na widowni, naprawdę rzadko udaje się obejrzeć spokojnie całe przedstawienie. Zacznijmy od faktu, że pracownicze miejsca na końcu sali raczej trudno jest porównywać do pierwszych rzędów, a szereg obowiązków (o których opowiem więcej w dalszej części wpisu) wymusza na pracowniku czujność, która nieco odbiera radość z oglądanej historii. Dobra wiadomość jest taka, że pracując kilka razy przy jednym spektaklu można wymieniać się obowiązkami z kolegami, dzięki czemu prędzej czy później uda się poznać całą historię.
   Być może części z Was nigdy nawet nie przyszło to do głowy, ale oglądanie spektaklu nie zawsze sprawia przyjemność. Umówmy się: niektóre produkcje są po prostu wybitnie nieudane. Jednak zanim zejdą z hukiem z afisza, należy je obsłużyć tak samo, jak fajne i przyjemne przedstawienia. I wtedy nie ma, że boli, przychodzisz do pracy nawet kilka wieczorów z rzędu i chcąc nie chcąc - oglądasz. Większość obsługi musi być obecna na widowni w trakcie trwania przedstawienia, więc w takich sytuacjach trzeba mieć sporo szczęścia, by móc pozwolić sobie na siedzenie we foyer. Zapewniam, mało jest rzeczy na świecie, które są w stanie tak zszargać nerwy, jak słaby spektakl, z którym ma się przymusowy kontakt. Jeśli w danym teatrze nie odpowiada nam większość produkcji, lepiej jest jak najszybciej złożyć wypowiedzenie, bo jednak spektakle wypełniają 3/4 naszego czasu pracy.

   Jeśli chodzi o to, jakie są obowiązki obsługi widowni, to naprawdę trudno nazwać je skomplikowanymi. Po prostu trzeba przyswoić sobie pewne zasady oraz wejść w stały i jasno określony rytm. Z reguły przychodzi się do pracy na co najmniej godzinę przed rozpoczęciem spektaklu - w moim przypadku zajęcie obowiązków poprzedzało krótkie zebranie, podczas którego dostawaliśmy dodatkowe instrukcje (najczęściej dotyczące liczebności widowni oraz ewentualnej obecności ważnych osób). Na ścianie zawsze wisiał bieżący przydział stanowisk, których należało trzymać się przez resztę dnia. Przykładami takich stanowisk są drzwi na widownię, gdzie kasuje się bilety oraz sama widownia, na której należy kierować zagubionych widzów na właściwe miejsca. Pierwsza godzina pracy to czas, gdy pojawia się najwięcej pytań od widzów. Można wymienić kilka głównych aspektów, które pracownik obsługi powinien mieć w małym palcu:
   - Plan teatru - widzowie często pytają o takie miejsca, jak szatnia, toaleta oraz bufet.
   - Długość spektaklu - czas jest ważny dla widzów, ponieważ chcą oni zaplanować sobie przerwę oraz powrót do domu.
   - Występująca obsada - choć taka informacja zazwyczaj jest wywieszona w widocznym miejscu, to jednak nie każdy widz ją zauważa i czasem dużo wygodniej jest odpowiedzieć, że dziś Judaszem jest Tomasz Bacajewski, niż tłumaczyć, gdzie można samodzielnie taką wiedzę zdobyć.
   - Rozkład miejsc na widowni - choć trudno jest od kogokolwiek wymagać, by recytował z pamięci współrzędne każdego miejsca na widowni, to jednak na niemal każdej sali jest kilka dość zdradzieckich miejsc, których trzeba się trochę naszukać. Warto zapamiętać, że w rzędzie XV miejsce 13 jest po stronie lewych drzwi, ale już 14 - po stronie prawych. Pozwoli to uniknąć niezręcznego biegania z zagubionym widzem w tę i z powrotem.
   - Ceny biletów - choć w praktyce jest to jedna z ostatnich rzeczy, o której ma pojęcie obsługa widowni, to jednak warto wiedzieć, że ze strony widzów padają również pytania o ceny poszczególnych stref. Znajomość tego niewątpliwie będzie dodatkowym walorem.
   Gdy zgasną światła, a każdy widz będzie siedział na swoim miejscu, obsługa widowni może już w zasadzie usiąść i w miarę możliwości cieszyć się spektaklem. Oczywiście, "w miarę możliwości" oznacza tu, że ktoś musi zawsze czekać na osoby spóźnione, ktoś inny wykonuje swoje obowiązki związane ze sprzedażą programów i gadżetów (w trakcie spektaklu jest to po prostu pilnowanie stoiska oraz kasetki, a także uzupełnienie towaru), a ktoś jeszcze inny musi przekazać do Biura Obsługi Widowni czyjąś prośbę lub polecenie. Reszta obsługi ma swoje kilkadziesiąt minut, podczas których może złapać oddech po starciu z problemowym widzem, wyjść do toalety lub na szybkiego batonika (oczywiście, jeśli na stanowisku pozostaje ktoś inny), ale temu wszystkiemu zawsze towarzyszy kontrolowanie jednym okiem, czy ktoś nie hałasuje, nie nagrywa spektaklu albo nie potrzebuje pomocy. Czy jest w tym miejsce na kontakt ze sztuką? Oczywiście! Czujność względem widzów ani trochę nie wyklucza zaangażowania w spektakl, no i umówmy się: statystyczni widzowie nie przychodzą do teatru po to, by przeszkadzać, tylko by dobrze się bawić. Pewnym wyjątkiem mogą być spektakle dziecięce, ale to temat na osobny wpis.
   Jest jeszcze jedna kwestia, którą należy poruszyć, a mianowicie: do obsługi widowni należy obowiązek wręczania kwiatów na scenie. Choć tak naprawdę nie ma w tym nic strasznego, świadomość wyjścia przed prawie tysięczną publiczność może być na początku trochę przerażająca. Nawet pomimo pełnej świadomości, że obsługa widowni w trakcie ukłonów jest zupełnie przezroczysta, a na głównym planie jest aktor, tancerz lub dyrygent oraz wręczany mu wyraz wdzięczności. Jednak warto mieć świadomość, że czasami kwiaty dostaje nie główny artysta, którego łatwo poznać choćby po kostiumie, ale ktoś z bardzo głębokiego trzeciego planu, o kim pierwszy raz słyszymy i kto w dodatku jest ubrany tak samo, jak sześciu innych facetów wokół niego. Tutaj bardzo przydaje się dokładna znajomość całego zespołu, jednak w przeciętnej grupie osób obsługujących widownię przeważnie znajduje się ktoś, kto danego artystę kojarzy - w ostateczności jest to szef Biura Obsługi Widzów.
   Praca obsługi widowni kończy się wraz z wyjściem ostatniego widza. Po spektaklu należy przeszukać widownię w poszukiwaniu ewentualnych zgubionych rzeczy, a w okresie jesienno-zimowym bezwzględnie trzeba wspomóc osoby pracujące w szatni. Gdy teatr opustoszeje, obsługa widowni opuszcza swoje stanowiska.

   Jak widzicie, w pracy przy obsłudze widzów nie ma wielkiej filozofii, ale nie jest to też "darmowe siedzenie na widowni". Oczywiście, kontakt ze sztuką jest największym plusem tej pracy - czy wręcz powodem, dla którego w ogóle się na to zajęcie decydujemy - jednak jest to zaledwie piękny dodatek do jasno określonych obowiązków, które należy sumiennie wykonywać.
   Jeśli marzy Wam się właśnie taka praca, a w pobliżu swojego miejsca zamieszkania macie już upatrzony teatr, nie ma co czekać na ogłoszenie naboru (które często odbywa się drogą pantoflową), tylko należy natychmiast zanieść swoje CV. Najlepiej jest zostawić je nie w kasie, ale w Biurze Obsługi Widzów - najlepiej wtedy, gdy będzie tam Wasz potencjalny szef. Nie ograniczajcie się tylko do pytania, czy możecie zostawić do siebie namiary, wyjaśnijcie, dlaczego to właśnie Wy powinniście tu pracować: opowiedzcie o sobie, o swojej pasji teatralnej... Bądźcie schludni, otwarci i uśmiechnięci. Nie bójcie się rozmowy; być może okaże się, że w tym sezonie jest już wystarczająco dużo osób do pracy, ale np. od przyszłego połowa zespołu kończy studia i pracownicy będą potrzebni na gwałt. Warto od razu się zadeklarować, bo może być tak, że za pół roku w biurze zjawi się pięć osób, gotowych rozpocząć pracę, a o Was nikt nie będzie już pamiętał.

   Mam nadzieję, że mój wpis okazał się dla Was zarówno interesujący, jak i pożyteczny. Obsługa widowni w ulubionym teatrze to jedna z najlepszych rzeczy, jaka może spotkać teatromana, a gdy idzie za tym pasja, zaangażowanie i sumienne wykonywanie swoich obowiązków może skutkować zatrudnieniem na stałe na wyższym stanowisku. O to przecież chodzi, by być jak najbliżej teatru!

czwartek, 6 grudnia 2018

Jakie prezenty wręczać artystom musicalowym?

Prezenty dla idoli to nieodłączna część życia musicalowego fana. Nie muszą być drogie - najważniejsze w nich są nasze włożone serce oraz pomysłowość.
   W moim życiu musicalowej fanki był naprawdę dość długi czas, gdy wymyślanie i tworzenie prezentów traktowałam jak osobną sztukę oraz ćwiczenie na kreatywność. Bo, sami powiedzcie: czy wynajdywanie nawiązań do ról, a potem przemienianie ich w rzeczy materialne, które można komuś wręczyć, nie jest fascynujące? A gdy dochodzi do tego szczera radość osoby obdarowanej, zaczynamy czuć wielką satysfakcję, a nasza rola widza wydaje się nagle o wiele bardziej potrzebna. Bez wątpienia, temat prezentów dla naszych idoli to coś, o czym można opowiadać bez końca.
   Listę najpopularniejszych prezentów dla aktorów teatralnych niezaprzeczalnie otwierają kwiaty. W sumie trudno się dziwić, ponieważ ten wyraz wdzięczności z reguły przekazuje się przez obsługę widowni, dlatego praktycznie nie istnieje ryzyko, że nie zostanie on wręczony. Jeśli o mnie chodzi, ostatnio jest to mój najczęściej wybierany sposób wyrażania wdzięczności. Uwielbiam sprawiać taką małą przyjemność artystom, którzy zachwycili mnie na scenie, bo wiem, że jest to dla nich ogromne wyróżnienie. Ale żeby nieco spersonalizować mój prosty upominek, od pewnego czasu rezygnuję z gotowych bilecików z kwiaciarni i zastępuję je takimi, które wykonuję samodzielnie. Okazuje się, że nie trzeba być osobą uzdolnioną plastycznie, by stworzyć coś fajnego, wystarczą proste przybory i odrobina cierpliwości. ;) Poniżej możecie zobaczyć przykład takiego własnoręcznie zrobionego bilecika.


   Oczywiście, nie ma jednego wzoru na stworzenie takiej karteczki. W moim przypadku jest to zazwyczaj nazwisko artysty, kilka kwiatowych ornamentów (to mój ulubiony i najbardziej zaufany wzór), a czasami dorzucam również jakiś cytat. W tym przypadku była to sentencja o rybakach, ponieważ adresat kwiatka, Marek Chudziński, kreuje postać Piotra w "Jesus Christ Superstar" i to jest rola, do której bardzo chciałam nawiązać. Myślę, że taka forma "prezentu" nie jest w żaden sposób gorsza od innych, bo na stworzenie bilecika poświęcam dużo czasu i serca, a słyszałam pogłoski, że niektórzy artyści zachowują takie rzeczy na pamiątkę.
   Pozostając jeszcze przez moment w podobnym temacie - bywa, że artyści otrzymują ode mnie kartki na okazje typu urodziny, czy Boże Narodzenie. Oczywiście wspaniale jest, jeśli taka kartka jest zrobiona samodzielnie, jednak dla mnie format 8x12 cm jest już wystarczającym wyzwaniem. ;) Kartki okazjonalne najczęściej wręczam razem z jakimś dodatkowym upominkiem, co możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej:

link do źródła

   Tutaj osobą obdarowaną był Adrian Wiśniewski, a główną "atrakcją" tego zestawu był śledzik białostocki. Dlaczego śledzik? Było to nawiązanie do żartobliwego stwierdzenia Adriana: "Dobry śledzik nie jest zły", które pojawiło się parę dni wcześniej na kanale Studia Accantus. To było dosłownie wtrącenie, ale takie właśnie wtrącenia, aluzje, czy pojedyncze wersy piosenek są tym, z czego najfajniej jest robić artystom niespodzianki.
   Jednak gotowe kartki, które można kupić, bywają również doskonałym pomysłem same w sobie, jeżeli tylko posiadają odpowiednią grafikę, czy treść. Dobrym przykładem jest pocztówka z Białegostoku - dołączyłam ją zamiast bilecika do kwiatka, który przekazałam Dariuszowi Niebudkowi przy okazji spektaklu "Producenci". Postać Dariusza Niebudka w tym spektaklu nazywa się Max Bialystock. ;)
   Zdarzyło mi się jednak popełnić również własnoręczne kartki okazjonalne. Najlepszy przykład:


   Owa laurka powstała z okazji powrotu Marcina Franca na rolę Jesusa w łódzkiej inscenizacji "Jesus Christ Superstar". Marcin, będąc na pierwszym roku Akademii Teatralnej, musiał na prawie rok zawiesić swoją pracę w teatrze, a ja i moja przyjaciółka nie mogłyśmy doczekać się jego powrotu. Gdy już ten powrót został ogłoszony, przygotowałyśmy mu powyższą kartkę, a także dwie rzeczy, które bardzo kojarzą się z postacią Jezusa: chleb i wino. Były to najzwyklejsze produkty, które można kupić w sklepie, a potem zjeść i wypić, ale gdy zostały wplecione w odpowiedni kontekst, stały się naprawdę fajnym upominkiem. Takie właśnie rzeczy - najzwyklejsze, które można dostać w sklepie - jeśli są wręczane z podziękowaniem za określoną rolę, stają się czymś niezwykłym.
   Innym prezentem, który wymagał ode mnie odrobiny kreatywności oraz zdolności manualnych, była poniższa grafika będąca obróbką zdjęcia pochodzącego z galerii Teatru Roma:


   Był to podarunek dla Jakuba Szydłowskiego na jego czterdzieste urodziny. Pamiętam, że był to dzień bardzo przełomowy, ponieważ łączył się ze zdjęciem z afisza w Teatrze Roma spektakli "Aladyn Jr." oraz "Deszczowa Piosenka". Razem z grupą fanów Kuby Szydłowskiego zrobiliśmy między sobą ankietę, która jego kreacja jest naszą najbardziej ulubioną - wybór padł na Grantaire'a z "Les Misérables". I właśnie wokół tej kreacji stworzyliśmy upominek, którą była butelka wina opatrzona powyższą grafiką jako etykietą. Trudno powiedzieć, czy większą radość miał artysta po otrzymaniu prezentu, czy my, przygotowując go. ;)
   W czasach "Deszczowej piosenki" poznanie Kuby Szydłowskiego było moim ogromnym marzeniem, a gdy się tak w końcu stało, postanowiłam dać mu coś wyjątkowego. Ponieważ w tamtych czasach bardzo śledziłam jego pracę, zarówno w teatrze, jak i w telewizji i dubbingu, zwróciłam uwagę, że ma on szczególne szczęście do kreowania ról stróżów prawa. Postanowiłam więc zrobić mu "artystyczną legitymację policyjną", a efekt macie poniżej:



   W tym przypadku inspiracją do stworzenia takiego, a nie innego upominku, była moja wnikliwość w pracę danego artysty. Czasem tak jest, że ktoś ma szczęście do pewnego rodzaju kreacji i niekoniecznie wynika to z jego emploi. Zawsze warto szukać, łączyć fakty, a na pewno uda się z tego stworzyć coś fajnego. W tym przypadku wystarczyło stworzyć na komputerze dokument upozorowany na legitymację, wydrukować go (dla lepszego efektu użyłam starego papieru, który znalazłam na strychu), wypełnić i "opieczętować" całusami. Taką legitymację można wręczyć na przykład w teczce, jednak ja chciałam, by była to również ozdoba, którą można powiesić na ścianie, dlatego zdecydowałam się na antyramę.
   Chcąc nawiązać do ról ulubionych artystów, możemy również posiłkować się maskotkami albo poduszkami ze spersonalizowaną poszewką. W tym drugim przypadku jest to kwestia złożenia zamówienia na przykład w studiu fotograficznym - ja zdecydowałam się na takie rozwiązanie dwukrotnie i za każdym razem był to upominek przyjęty niezwykle ciepło. Jeśli chodzi o maskotki, bardziej sprawdzają się spontaniczne zakupy, niż poszukiwania, ponieważ naprawdę trudno jest znaleźć coś odpowiedniego, gdy się wie, czego konkretnie się szuka. Co innego, jeśli zobaczymy coś na półce w sklepie i stwierdzimy: "O, to nadawałoby się dla tej i tej artystki jako podziękowanie za to i za to". W taki właśnie sposób kupiłam widoczną poniżej małpkę:


   Jest to zakup, z którego jestem naprawdę zadowolona. Małpka, mimo naprawdę przystępnej ceny, jest na tyle duża, że jej łapki można opleść sobie wokół szyi. Biorąc pod uwagę, że chciałabym nawiązać tym upominkiem do szympansa Normy Desmond z "Bulwaru Zachodzącego Słońca", nie mogłam wymarzyć sobie lepszego znaleziska. 
   W opowieści o prezentach nie może, oczywiście, zabraknąć tego, co fani lubią najbardziej, czyli - własnoręcznych wypieków. Ten rodzaj podziękowania ma ogromną przewagę nad innymi, ponieważ nie jest to coś, co będzie leżało i zbierało kurz, a coś, co stanie się miłym i smacznym dodatkiem na przykład do kawy. Mogą to być najzwyklejsze muffinki, które ja osobiście często ostatnio praktykuję:


   Dobrym sposobem na ich przetransportowanie są plastikowe pojemniczki po mięsie (umycie ich zazwyczaj wystarczy, jednak ja wyścielam je jeszcze papierem), ewentualnie przezroczysty pakunek zrobiony z folii celofanowej, którą można kupić za grosze przez Internet albo w dobrze zaopatrzonej kwiaciarni. Dobrym pomysłem na prezent są również ciastka. Miałam kiedyś swój ulubiony, sprawdzony przepis, który dodatkowo dawał mi szansę wyżycia się artystycznego ;) Poniżej prezentuję Wam zdjęcie moich wypieków, z których w tamtych czasach byłam szczególnie dumna:


   Z tymi wypiekami zawsze szło się pod wejście służbowe i częstowało przychodzących do pracy artystów. Część imion została tutaj wypisana z myślą o konkretnych artystach i spotykała się z niezwykle sympatycznym odzewem z ich strony. Większość z tych wzorów wykonać jest niezwykle łatwo - kwiatki na przykład robi się przy pomocy patyczka higienicznego maczanego w czekoladzie. Chociaż tu, tak jak w przypadku bilecików, pomysłów może być tyle, ile osób chcących stworzyć fajny prezent, dlatego w ofiarowywaniu artystom wypieków, które będą jednocześnie ładne i smaczne, można się ścigać.

   Jak się okazuje, prezenty to nie tylko drobne wyrazy wdzięczności ofiarowywane ulubionym artystom. To przede wszystkim wspaniałe lekcje kreatywności oraz źródła niezwykłych wspomnień. Ja sama, przeglądając stare zdjęcia, nie mogę przestać się uśmiechać, a gdy wspominam wspólne, szalone akcje w musicalowym fanklubie, nie mogę się nadziwić, jak wiele naprawdę genialnych rzeczy można zrobić, jeśli skrzyknie się kilka osób, które połączy ta sama pasja. Mam nadzieję, że takich grup zrzeszających fanów będzie w Polsce coraz więcej. A morał z tego wpisu jest jeden: dawajcie artystom prezenty! Jest to jeden z najwspanialszych sposobów na przeżycie przygody, odkrywanie nowych umiejętności, rozwijanie starych oraz poznawanie mnóstwa genialnych ludzi! Nie bez znaczenia jest również fakt, że ulubiony artysta poczuje się doceniony i będzie z jeszcze większą ochotą robić to, za co tak bardzo go podziwiamy. ;)

czwartek, 29 listopada 2018

Accantus na żywo: Adrian Wiśniewski [RECENZJA]

Źródło grafiki
Powiedzieć, że Studio Accantus to grupa pasjonatów, która osiągnęła sukces, to jak nie powiedzieć nic. Choć niewątpliwie to właśnie na pasji zbudowane jest wszystko, co kręci się wokół działalności kanału youtubowego stworzonego przez Bartka Kozielskiego. Młodzi ludzie, którzy pasję muzyczną zamienili w pracę i już szósty sezon dzielą się swoimi wysokiej jakości coverami utworów musicalowych (a czasem sięgają również po inne gatunki), nierzadko dodając do nich swoje autorskie przekłady na język polski, to prawdziwy fenomen muzycznej części polskiego Internetu. Ci właśnie ludzie już od kilku lat wychodzą do swoich fanów, organizując recitale oraz koncerty symfoniczne. I właśnie na jednym z takich wydarzeń - na recitalu wokalisty Studia Accantus, Adriana Wiśniewskiego - byłam ostatnio w łódzkim Teatrze DOM.
   Recital wokalisty Studia Accantus nie jest stricte wydarzeniem musicalowym; jego repertuar oraz charakter zależy w dużej mierze od preferencji wykonawcy i można powiedzieć, że jest swego rodzaju wizytówką: gromadzi style, gatunki oraz energię charakterystyczną dla tego, a nie żadnego innego wokalisty. Jednak to właśnie musical jest tym, co łączy wszystkie accantusowe wydarzenia, nie tylko poprzez repertuar, ale też dzięki ogromowi energii, dopracowanym szczegółom oraz wielu wydarzającym się na scenie niespodziankom.
   Adrian Wiśniewski, absolwent Wydziału Aktorskiego PWST w Krakowie, jest artystą niezwykle charakterystycznym, potrafiącym zarówno przerażać swoich widzów, jak i bawić ich do łez. Ma on na swoim koncie współpracę z wieloma teatrami, między innymi Gliwickim Teatrem Muzycznym oraz Teatrem Rampa na Targówku, a także bogate doświadczenie w pracy przed kamerą. Jest on również instruktorem zajęć teatralnych... jednak to właśnie dzięki swojemu dorobkowi wokalnemu zyskał internetową sławę. Muszę jednak podkreślić, że wykształcenie aktorskie odgrywa w pracy Adriana Wiśniewskiego rolę tak wielką, że tak naprawdę trudno wyobrazić sobie wykonywany przez niego repertuar, który nie byłby wypełniony głęboką, profesjonalną interpretacją. Śpiew i aktorstwo w pracy tego artysty wzajemnie się uzupełniają, i pomimo, że każdy z wokalistów Studia Accantus rozumie, o czym śpiewa i wkłada w to maksimum serca, piosenka aktorska w najlepszej swojej odsłonie jest znakiem rozpoznawczym właśnie Adriana Wiśniewskiego.
   Przechodząc do recitalu - gdybym miała opowiedzieć jednym zdaniem o tym, co przez dwie godziny wydarzenia widziałam, słyszałam i czułam, powiedziałabym: "Na tej scenie działo się wszystko". Choć niewątpliwie podczas całego wieczoru królował śmiech - nie tylko dzięki zabawnym, muzycznym historiom, ale też za sprawą szeregu anegdot opowiadanych przez artystę - to nie zabrakło tu miejsca na przyjemne, lekkie utwory, jak również na te wywołujące smutek, tęsknotę oraz dreszczyk grozy. Duża część repertuaru - co jest zaskoczeniem, ale i gratką dla fanów znających artystę wyłącznie z Internetu - nigdy nie pojawiła się na kanale Studia Accantus. Wśród takich niespodzianek można wymienić utwory Kabaretu Starszych Panów, Mariana Hemara czy Claude Nougaro. Jednak żaden miłośnik musicali nie miał prawa wyjść z teatru rozczarowany, ponieważ repertuar zahaczał o największe dzieła gatunku, od Broadwayu przez Disney aż po serial musicalowy "Smash".
   Choć recital jako gatunek nie daje zbyt wielkich możliwości, jeśli chodzi o rozmach, w tym przypadku każda, nawet najmniejsza sposobność na ożywienie sceny, została wykorzystana. Ogromną rolę odgrywa tu światło, które, choć skromnie zaaranżowane, doskonale współgra z nastrojem utworów. Wspaniałą rolę odegrali tutaj muzycy, przede wszystkim doskonale władająca syntezatorem Kasia Mazurkiewicz; klawisze pod jej sprawnymi palcami tworzyły aranżacje idealnie współpracujące zarówno z wokalistami, jak i nastrojem poszczególnego utworu. Biorąc pod uwagę, iż Kasia Mazurkiewicz przy ani jednej piosence nie skorzystała z nut, uważam to za sztukę zasługującą na podziw nie mniej, niż wokalno-aktorskie wyczyny Adriana Wiśniewskiego. Nie bez znaczenia był tu również udział gości, również wokalistów Studia Accantus: Zuzanny Makowskiej oraz Karola Osentowskiego, którzy doskonale uzupełnili występ gwiazdy wieczoru.
   Recital gwiazdy Studia Accantus jest wydarzeniem, na które bilety rozchodzą się w błyskawicznym tempie. Ma na to wpływ nie tylko ogromny sukces tej grupy na polskim YouTubie, ale również doskonałe przygotowanie występów na żywo. Atmosfera panująca we foyer oraz na widowni jest bardzo rodzinna, choć tak naprawdę większość widzów pozostaje sobie obca. Jednak miłość do Studia Accantus sprawia, że wszyscy wydają się częścią jednej społeczności; to naprawdę niesamowite, że komuś udało się stworzyć takie miejsce w sieci, a potem wybudować na nim tak sympatyczne i wartościowe wydarzenia muzyczne w realnym świecie. Dlatego recitale w wykonaniu artystów Studia Accantus polecam z całego serca... w sposób szczególny zwracając uwagę na te, których gwiazdą jest Adrian Wiśniewski. Takiego ładunku humoru, emocji i wspaniałych doznań artystycznych trudno doświadczyć gdziekolwiek indziej, a gdy już się tego doświadczy - marzy się o przeżyciu tego raz jeszcze.

czwartek, 22 listopada 2018

Przeszłość w cieniu katedr: "Notre Dame de Paris" w Teatrze Muzycznym w Gdyni [RECENZJA]

Wydaje się, że musical "Notre Dame de Paris" na podstawie powieści Victora Hugo zajmuje w sercach polskich fanów szczególną pozycję. Wszelkie fora, grupy i dyskusje przepełnione są zachwytami pod adresem sztuki, a na playlistach triumfy święcą takie utwory, jak "Belle", czy "Le temps des cathédrales". Jednak przez naprawdę długi czas wydawało się, że miłość Polaków do tego dzieła pozostaje nieodwzajemniona, ponieważ przez 18 lat twórcy uparcie odmawiali nam licencji. Jednak dwa lata temu, w 2016 roku, pasjonaci "Notrów" mogli odetchnąć z ulgą: dzieło zawitało pod strzechy Teatru Muzycznego w Gdyni.
   Historia garbatego dzwonnika oraz reszty stworzonych przez Victora Hugo bohaterów, jak można było się spodziewać, przyciągnęła nad morze tłumy musicalowych fanów. Trudno się dziwić, ponieważ ze względu na przyjęte warunki licencji, widz ma możliwość podziwiania na żywo oryginalnej, przybyłej z Paryża scenografii Christiana Rätza. Świadomość ogromnego znaczenia tych ruchomych platform, wiszących dzwonów oraz wielkiej, kamiennej ściany, nadaje obecności w teatrze nad Bałtykiem niezwykłego, magicznego wręcz wydźwięku. Jakby przeniesienie w czasie miało charakter podwójny i jednocześnie objawiał nam się Paryż na przełomie Średniowiecza i Renesansu oraz Paryż roku 1998. Wrażenie to uzupełnia szereg innych elementów, jak kostiumy, choreografie, czy światła imitujące katedralne witraże, które również pokrywają się z tym, co już doskonale znamy. Dla oddanego miłośnika musicali może być to źródło niezwykłych przeżyć... ale również rozczarowania. Bo nie można nie zauważyć, że w całej tej ogromnej, bajecznej produkcji, priorytetem była wierność oryginałowi, która sprawiała, że każdy element i każdy postawiony przez najgłębiej ukrytego artystę krok wydawał się wymierzony co do milimetra. Brakowało tu spontaniczności, a ruch sceniczny i choreografie wydawały się momentami wymuszone. Jakby to, co było lekkie i naturalne dwadzieścia lat temu dla Francuzów, zupełnie nie wpisało się w temperament artystów żyjących nad Wisłą. Kalka - tak można określić pierwszą polską produkcję musicalu "Notre Dame de Paris", ponieważ w całym przedsięwzięciu nie udało się uratować wspaniałego, gdyńskiego klimatu oraz indywidualności występujących artystów. Pokazuje to tylko, jak dobrą rzeczą jest licencja non-replica, dzięki której poszczególne teatry nie tylko dają pracę rodzimym twórcom (co też przekłada się na ceny biletów), ale przede wszystkim - eksponują swoją niepowtarzalność: artystów z ich pomysłami i temperamentem, choreografów tworzących w zgodzie ze swoją kulturą, scenografów pokazujących na scenie to, co jest nam dobrze znane... Tymczasem nie każdą replikę daje się łatwo odczytać oraz ocenić - czasem nawet powinno się przyjmować bezkrytycznie niektóre rozwiązania, które są świadectwem innej epoki oraz innej kultury. Ocenie podlega tylko wykonanie... które w tym przypadku jest kolejnym dowodem na niezawodność zespołu Teatru Muzycznego w Gdyni.
   Przed przejściem do oceny zespołu, warto zwrócić uwagę na polski przekład: jego autorem jest Piotr Olkusz, natomiast za stronę poetycką odpowiada Zbigniew Książek. Niestety, jest to jeden z najsłabszych elementów przedstawienia... jeśli nie najsłabszy. Przede wszystkim, widać tu "podział obowiązków" na tłumacza oraz poetę: jakby w pierwszej kolejności liryka została przełożona na prozę w innym języku, a potem ktoś z tej prozy na nowo próbował zbudować lirykę, skupiając się na wierności i zapominając, że poezja powinna być przede wszystkim piękna. Polska wersja "Notre Dame de Paris" piękna bywa tylko od czasu do czasu; dominują w niej dziwne zbitki wyrazów oraz infantylne, nic niewnoszące frazy... Jednak nie byłoby to tak rażące, gdyby w tekście nie pojawiały się regularnie frazy kompletnie niezgadzające się z muzyką. Naprawdę trudno uwierzyć, że teksty te zostały napisane przez Zbigniewa Książka, autora słów przesłynnego "Byłaś serca biciem" oraz współtwórcy kilku znakomitych oratoriów. Ciężko stwierdzić, w jaki sposób i dlaczego popełniono tutaj błąd... Być może musical to gatunek, o którym w Polsce wciąż za mało się wie - o czym świadczy również przykład tłumaczenia libretta "Jesus Christ Superstar", którego autorem był wybitny artysta słowa, Wojciech Młynarski, a które wzbudza więcej kontrowersji, niż sam musical. Pozostaje mieć nadzieję, że ten niezbyt udany przekład będzie lekcją i ostrzeżeniem dla obecnych i przyszłych tłumaczy musicali.
   Pomimo zgotowanych przez tę inscenizację pułapek takich jak przesadna wierność oryginałowi, czy słabej jakości tłumaczenie, doskonały zespół artystyczny wynagradza wszelkie mankamenty produkcji, sprawiając, że wieczór w Teatrze Muzycznym w Gdyni zachowuje wysoką wartość wydarzenia kulturowego. Prawdziwą ozdobą są tu występujące kobiety: Ewa Kłosowicz jako Esmeralda oraz Weronika Walenciak jako Fleur-de-lys. Songi w ich wykonaniu, na czele z "Beau comme le soleil", są zachwycające i sprawiają, że w czasie tych trzech godzin spektaklu niejeden raz w oku zaczyna kręcić się łza. Podobne odczucia można mieć, podziwiając odtwórcę roli Gringoire, Macieja Podgórzaka. Oprócz pięknego głosu, artysta posiada również niezwykłą charyzmę, która sprawiła, że nawet tak sztywno trzymający się oryginału spektakl pozwolił mu stworzyć rolę niepowtarzalną i ujmującą za serce. Gringoire hipnotyzował wzrokiem, poruszał się lekko jak wiatr, a opowieścią o wiekach katedr wydawał się doskonale bawić. Przeciwwagą lekkości tej postaci był kreowany przez Krzysztofa Wojciechowskiego Clopin; w tym przypadku otrzymaliśmy postać żywiołową i wyśpiewującą swój bunt emocjonalnie i z pełnym zrozumieniem postaci. Nie mniej emocjonalną kreacją popisać się mógł również Rafał Szatan, czyli kapitan Phoebus. Choć w tym przypadku można było dostrzec, iż od strony aktorskiej artysta nie zdołał do końca rozwinąć skrzydeł i w jego wejściach na scenę wyczuwało się lekką niepewność. Jednak kreację Rafała Szatana odbiera się naprawdę dobrze, a jego umiejętności wokalne są prawdziwą wisienką na torcie.
   Choć w całym zespole nie ma ani jednego artysty, który źle wywiązałby się ze swojego zadania, na szczególne wyróżnienie zasługują dwie osoby: Michał Grobelny jako Quasimodo oraz Piotr Płuska w roli archidiakona Frollo. Michał Grobelny, kreując postać garbatego dzwonnika, zadbał o najdrobniejszy element, od gruntownego studium emocji, przez szorstki, ale wciąż zachwycający śpiew, po właściwy dla garbusów i trudny kondycyjnie sposób poruszania się. Pomimo kostiumu, który dwadzieścia lat temu wyglądał wspaniale na Garou, a który dziś już trąci myszką, artyście udało się stworzyć wrażenie, iż faktycznie jest on mroczną istotą zamieszkującą dzwonnicę Notre Dame. Jeśli zaś chodzi o Piotra Płuskę, nie można znaleźć ani jednego elementu, który rzucałby cień na jego kreację. Pomimo trudności, jakie stawiało przed nim tłumaczenie, zdołał on ocalić piękno wykonywanych przez siebie utworów, nie szczędząc im emocji, a także gruntownego zrozumienia postaci. Frollo w całej tej historii był nie tylko groźnym kapłanem, ale również postacią miotaną wieloma sprzecznymi emocjami, która powoli umiera w środku - i właśnie te sprzeczności i tę postępującą martwicę serca widzowie otrzymali w tej kreacji. Gdy Piotr Płuska znajdował się na scenie, sztywna forma, którą dziełu narzuciła licencja, wydawała się nieco łagodnieć, a sam wydźwięk historii stał się o wiele bardziej gorzki i niejednoznaczny - dokładnie taki, jaki był w powieści Victora Hugo. 
   "Notre Dame de Paris" w Teatrze Muzycznym w Gdyni to jedno z największych współczesnych wydarzeń musicalowych w Polsce. I pomimo, że jest to tytuł niezwykły, jego surowość spowodowana warunkami licencji nie pozwala na pełne przeżycie tej niezwykłej przygody. Jednak mimo wszystko wciąż pozostaje on obowiązkową pozycją w kalendarzu każdego fana musicalowego. Warto wykorzystać ostatni sezon, by przypomnieć sobie opowieść o Cyganach, o trudnej miłości oraz o Paryżu, który głośno wzywa imienia Najświętszej Maryi Panny... A być może przyjdzie jeszcze czas, gdy to francuskie dzieło zdoła odwzajemnić miłość swoich nadwiślańskich fanów i pozwoli zrealizować się w licencji non-replica... ku naszej szczerej uciesze.

czwartek, 15 listopada 2018

Jak rozwijać swoją musicalową pasję?


Świat musicalu rozrasta się w zastraszającym tempie, a jakby tego było mało - w wielu miejscach jednocześnie. A przecież, by pokochać ten gatunek, czasem wystarczy jedna wizyta w teatrze... Co więc zrobić, gdy złapaliśmy bakcyla, chcemy rozwijać swoją wiedzę, a może i praktyczne umiejętności, ale świadomość ogromu wiedzy do zdobycia skutecznie utrudnia nam to i tak niełatwe już zadanie?
   Jest wiele sposobów, by wdrożyć się w magiczny świat sztuki, nie zwariować, a do tego doskonale się bawić. Jeśli więc jesteś osobą, która dopiero zaczyna stawiać kroki na tej niełatwej ścieżce... witam cię serdecznie i z ogromną radością! Na wstępie pragnę cię uspokoić, ponieważ domyślam się, że już zdążyłeś poczuć gorący oddech presji, ponieważ pokochałeś coś, o czym nie masz pojęcia: każdy zaczynał dokładnie w ten sposób. Każdy. Nawet osoby, które wymieniają w twojej obecności mnóstwo nazwisk, dziwnych pojęć oraz nieznanych ci tytułów i wyrażają głębokie oburzenie, jak śmiesz nazywać się fanem musicalu. Nie zwracaj na nich uwagi. Po prostu pozwól, by nowa pasja zawładnęła twoim sercem, bo być może stoisz u progu najpiękniejszej przygody swojego życia. Oczywiście, wszelka wiedza musicalowa jest i zawsze będzie w cenie: pomoże ci ona odkrywać nowe zakątki tej Krainy Czarów oraz lepiej rozumieć to, co już udało ci się poznać. Dlatego właśnie chcę podzielić się z tobą moim doświadczeniem. Jak rozwijać swoją musicalową pasję? Odpowiedź znajdziesz poniżej!


   1. Nie traktuj tego jak wyzwania: to ma ci sprawiać przyjemność.

   No, chyba, że lubisz wyzwania. Jednak w musicale warto zainwestować przede wszystkim serce, a nie znajomość "najbardziej podstawowych" tytułów. Zamiast obstawiać się książkami, przeglądać amerykańskie fora i stwierdzać, że zanim obejrzy się jakikolwiek tytuł, należy znać pojęcia typu "backstage musical", czy "eleven o'clock number", po prostu daj sobie polecić jakiś fajny tytuł. Jeśli ci się nie spodoba, wróć do niego za jakiś czas. A jeśli przypadnie ci do gustu, pozwól sobie trochę z nim "pobyć": słuchaj ścieżki dźwiękowej, szukaj informacji o artystach, którzy ci się najbardziej spodobali, oglądaj w internecie nagrania z prób, a w przypadku filmów - wycięte sceny... Słowem: rób wszystko, na co masz ochotę. Nie musisz twardo trzymać się tego jednego musicalu przez określony czas, po prostu sięgaj po niego, jeśli tylko przyjdzie ci na to ochota.


   2. Daj sobie czas i odpuść bycie ekspertem.

   Być może będzie to dla ciebie zła wiadomość, ale nie da się zostać oczytanym fanem musicalu w trzy miesiące. Jeśli chcesz zafundować sobie kilka bezsennych nocy na pochłanianie wiedzy, tytułów i nazwisk, to oczywiście masz do tego prawo... Jednak spróbuj podejść do sprawy tak, jakbyś poznawał człowieka: z ciekawością, życzliwie i cierpliwie. Musicale to coś, w czym powinno zwyciężać serce, a nie rozum, ponieważ można zachwycić się "Upiorem w Operze", nie wiedząc, kim jest Andrew Lloyd Webber... Ale wiedzieć, kim jest Andrew Lloyd Webber i nie zachwycić się "Upiorem w Operze" - to zdecydowanie mija się z celem. Pamiętaj, że żaden fan "z wieloletnim stażem" nie ma w głowie całego vademecum świata musicalowego (nawet, jeśli sam tak twierdzi).


   3. Poznawaj artystów.

   Teatr, a więc i musical, to obcowanie z żywą sztuką. A co tworzy żywą sztukę? Oczywiście, ludzie. I to w wielu przypadkach ludzie bardzo uzdolnieni oraz niezwykle sympatyczni, którzy z chęcią podpiszą program, pogadają o sztuce, a czasem nawet zaproszą na kawę. Budowanie takich relacji nie jest niczym niewłaściwym - tu panują takie same zasady, jak w kontaktach ze wszystkimi innymi osobami. A nawet, jeśli nie uda ci się z nikim nawiązać nici porozumienia, fantastyczną sprawą jest samo bycie fanem. Sprawia to, że do każdej musicalowej działalności danego artysty dojdziesz jak po sznurku, staniesz się w tym ekspertem... A gdy dojdzie do tego okazjonalna nawet interakcja z artystą, będziesz mógł czerpać garściami z jego wiedzy oraz pasji, którymi zapewne chętnie się z tobą podzieli.


   4. Jeździj na warsztaty musicalowe.

   Trudno o lepsze miejsce skupiające miłośników musicalu. Co w tym wszystkim jest najlepsze - prawdopodobnie większość uczestników takich warsztatów kręcić się będzie wokół jednego, konkretnego teatru. Dlatego nawet kilka dni w towarzystwie grupki erudytów, którym na hasło "teatr" przestają zamykać się usta, będzie dla ciebie doskonałą szkołą tego środowiska. Warsztaty to również miejsce, w którym poznajesz artystów - bo ich organizatorami oraz nauczycielami są właśnie aktorzy, wokaliści i tancerze, którzy na co dzień pracują na scenie... Nie wspominając o tym, że pracujecie tam na konkretnych, musicalowych dziełach. Zapewniam, nic tak nie związuje człowieka z musicalem, jak warsztatowa praca, podczas której przechodzi się całą paletę emocji, od wstydu, przez rezygnację, po satysfakcję i dumę.


   5. Podróżuj.

  W tym miejscu musisz dowiedzieć się jeszcze jednej, ważnej rzeczy: chcąc być fanem musicali, raczej skazujesz się na pokonywanie setek kilometrów, by obejrzeć kilkugodzinne dzieło. No, chyba, że w pełni wystarcza ci repertuar najbliższego teatru muzycznego - to oczywiście twoja decyzja. Jednak pasja musicalowa, która nieodłącznie wiąże się z poznawaniem, staje się o wiele bogatsza, gdy pozwalamy sobie na kilka "musicalowych pielgrzymek" w ciągu roku. Możemy dzięki temu poczuć klimat każdej z odwiedzanych scen - zapewniam, nie ma nic bardziej różnego od tego samego musicalu granego w kilku różnych teatrach. Lokalny charakter każdej z odwiedzanych przez nas instytucji jest czymś cudownym, do czego wciąż i wciąż chce się wracać - a o to przecież chodzi w musicalach, prawda? By chcieć ciągle do nich wracać.


   6. Edukuj się z pomocą publicystów i dziennikarzy musicalowych.

   Choć ślęczenie nad książkami i artykułami jest w pasji musicalowej sprawą drugorzędną, to jednak stanowi to bardzo ciekawe uzupełnienie tego, co wyniesiemy z teatrów. Jednak tu też chodzi o to, by podążanie za innymi badaczami i miłośnikami sprawiało ci przyjemność. Jak wszędzie - słuchaj swojego serca, bo ono wie, co tak naprawdę chcesz wiedzieć. Jednak nie da się ukryć, że obcowanie z publikacjami lub słuchowiskami innych pasjonatów daje mnóstwo radochy oraz satysfakcji z odkrywania nowych zakamarków tego cudownego świata. A jeśli w tym wszystkim znajdzie się miejsce na kreatywną dyskusję - można przepaść na wiele, wiele godzin.


   7. Wyławiaj z musicalu to, co spodobało ci się najbardziej i podążaj za twórcą.

  Piękna muzyka? Sprawdź listę dzieł tego kompozytora. Wspaniała kreacja sceniczna? Jeździj na spektakle z udziałem tego artysty. Zachwycająca choreografia? Dowiedz się, gdzie jeszcze pracuje jej autor. Taka "łańcuchowa" metoda poznawania musicali wprawdzie grozi tym, że zrezygnujemy z fajnego spektaklu tylko dlatego, że w obsadzie i wśród realizatorów nie będzie nikogo, kogo lubimy... Jednak polski świat musicalu jest na tyle mały, że prędzej czy później zapuścimy swoje korzenie wszędzie, gdzie tylko się da. A będąc otwartym i wciąż nienasyconym pięknych przeżyć, zapewniamy sobie źródło ciekawej wiedzy na długi, długi czas.


   8. Jeśli często bywasz w jakimś teatrze, dołącz do fanklubu.

  Albo sam go stwórz! Jednak jeśli taki fanklub już istnieje (poznasz go bardzo łatwo), nawiąż kontakt, spotkaj się pod wyjściem służbowym i pokaż, że też kochasz musicale. Ani się obejrzysz, a dasz się wciągnąć w ten świat, gdzie spotkania z artystami są czymś normalnym, gdzie otrzymujesz dostęp do szeregu skarbów niedostępnych zwykłym zjadaczom chleba (wśród nich są choćby plakaty, kostiumy, które możesz przymierzyć, a czasem nawet libretta spektakli oraz pracownicze nagrania), i gdzie każda okazja: początek sezonu, zielony spektakl, urodziny artystów - to okazja do wspaniałych grupowych przedsięwzięć, równie szalonych i kreatywnych, co miłych dla artystów.


   9. Przyjaźnij się z kimś, kto lubi musicale.

   Jest to trochę ryzykowna propozycja, ponieważ gustów musicalowych jest tyle, co chodzących do teatru ludzi. Jednak wystarczy, że wykażesz odrobinę zainteresowania, a twój zachwycony przyjaciel zadba, byś musicale zjadał na śniadanie.


   10. Załóż bloga, konto na YouTube lub fanpage na Facebooku.

  Najlepszym sposobem na to, by coś poznać, jest... opowiadać o tym. Pisanie, mówienie, gromadzenie zdjęć i nagrań pozwala nam w pewien sposób uporządkować naszą wiedzę, przetestować ją, wyciągać więcej wniosków i, oczywiście, nadal się rozwijać. Gdy wokół nas zgromadzi się grupa zainteresowanych osób, częste podróże, czy próbowanie swoich sił w nowych dziedzinach (jak w moim przypadku - pisanie recenzji) jest czymś naturalnym. Ma to oczywiście związek z pewną regularnością, którą trzeba sobie narzucić, jednak nasza pasja może tylko na tym zyskać. A może nawet zamienić się w zawód? Jedno jest pewne: decyzja o pokazaniu swojej pasji publicznie ma zdecydowanie więcej plusów, niż minusów.


   Mam nadzieję, że mój krótki poradnik był dla was ciekawą i dającą do myślenia lekturą. Choć najważniejsze w pasji musicalowej jest po prostu to, by kochać musicale, zawsze warto trochę tej pasji pomagać i rozwijać ją w miarę swoich możliwości.
   Macie jakieś swoje sposoby na rozwijanie tej pięknej pasji? Podzielcie się nimi koniecznie w komentarzach!

czwartek, 8 listopada 2018

Bajeczny lot do przeszłości [RECENZJA]

Musical "Piotruś Pan" z librettem Jeremiego Przybory oraz muzyką Janusza Stokłosy po raz pierwszy został wystawiony w 2000 roku w Teatrze Muzycznym Roma. Teraz, po kilkunastu latach, ponownie zagościł na jednej z warszawskich scen - w teatrze Studio Buffo. Zapewne niejedna osoba, która widziała to przedstawienie jako dziecko, dziś, już jako dorosły, zabiera na nie swoje pociechy. I doświadcza rzeczy przedziwnych: przypomina sobie, jak szczęśliwy był jako dziecko, wspomina minione lata z nutką rozrzewnienia... i na własne oczy przekonuje się, że Piotruś Pan, który kiedyś zabrał go w fantastyczną podróż do Nibywalencji, wciąż jest tym samym, małym i żądnym przygód chłopcem. Spektakl dla dzieci staje się nostalgiczną podróżą w czasie, jednocześnie wywołując ogromną tęsknotę za tym, co już bezpowrotnie minęło oraz odsłaniając nam kurtynę, za którą znajduje się piękna, beztroska przeszłość. Bo musical "Piotruś Pan" w wykonaniu artystów Studio Buffo sprawia, że każdy może na powrót poczuć się jak dziecko.
   Choć libretto oraz muzyka spektaklu zostały napisane przed kilkunastoma laty, nie można mieć wątpliwości, że bez problemu trafiają do serc najmłodszych widzów - świadczą o tym żywe reakcje absolutnie całej sali. Wydaje się wręcz, że styl tej opowieści, przypominający raczej klasyczne filmy Disneya, niż produkcje, do których obecnie przyzwyczajone są dzieci, to jej największy atut. Wypowiadane przez aktorów kwestie są niezwykle miękkie i łagodne, a muzyka to ich fantastyczne dopełnienie. Należy tutaj dodać, jak wielkim walorem całego musicalu jest libretto Jeremiego Przybory, mistrzowskie pod względem literackim oraz pełne wspaniałych gagów, które ze smakiem łączą się z refleksyjną nutą. Ze wszystkim wspaniale współgrają światło (za które odpowiada Sławomir Zwierzyński) oraz wizualizacje (autorstwa Mateusza Będzińskiego), zaś jeśli chodzi o scenografię, momentami można mieć wątpliwości, czy to jest jeszcze scena, czy może już prawdziwa, magiczna kraina (autorem tego arcydzieła jest Andrzej Woron). Kolejnym wspaniałym elementem są choreografie. Gdy reżyser spektaklu jest jednocześnie autorem układów tanecznych, widowisko staje się kolorową bombą energetyczną. Tak też było w tym przypadku: Janusz Józefowicz po raz kolejny udowodnił, że pojęcie "musicalu" rozumie doskonale i realizuje je w swoim teatrze od A do Z. Pokazał też, że dba o solidne przygotowanie każdego ze swoich aktorów, bez względu na to, czy jest to doświadczony artysta z dyplomem, czy dziecko, czy nawet... pies. 
   Chcąc zaszczepić w swoim dziecku miłość do teatru, warto pokazać mu, jak wiele radości można mieć z obcowania z fikcyjnym światem na żywo. Właśnie dlatego w dzisiejszych czasach kładzie się tak wielki nacisk na interakcje z publicznością, rzadko jednak można doświadczyć pełnego "bycia w środku spektaklu". Jeśli jednak chodzi o "Piotrusia Pana", przedstawienie ma się praktycznie wszędzie wokół siebie. Indianie biegający między rzędami, dzieci latające nad widownią, bajeczny statek piratów będący na wyciągnięcie ręki - to tylko przykłady tego, jak Studio Buffo przekuło niewielki metraż sceny w ogromny walor. Bliskość magicznego świata, który do złudzenia przypomina prawdziwe życie oraz brawura, z jaką jest on ukazany, to najlepszy sposób, by najmłodsze pokolenie uwierzyło, że teatr jest wspaniałym miejscem, do którego warto wracać.
   "Piotruś Pan" jest też kolejnym triumfem artystów współpracujących z teatrem Studio Buffo. Przede wszystkim, wspaniałym zaskoczeniem jest ponowna obecność w tym miejscu fenomenalnego Jakuba Szydłowskiego, niegdyś wyzwolonego kapłana na motocyklu w musicalu "Romeo i Julia", który w tym przypadku mistrzowsko wcielił się w pana Darlinga oraz Kapitana Haka. Podobne pozytywne emocje wzbudziła we mnie obecność na scenie Mariusza Czajki, czyli pirata Sznapsa. Mariusz Czajka, którego nieśmiertelne "łan, tu, fru, sru" kojarzy chyba każdy fan musicalu w Polsce, kolejny raz pozwolił cieszyć się widowni swoją wyrazistą i przezabawną osobowością sceniczną. Z rozrzewnieniem oglądało się również Annę Frankowską kreującą postać matki, a z jeszcze większą przyjemnością słuchało się wykonywanych przez nią utworów. Jednak w całym tym spektaklu niewątpliwie największe pochwały należą się występującym dzieciom, przede wszystkim Kubie Laskowskiemu oraz Natalce Turzyńskiej, czyli Piotrusiowi i Wendy. Udźwignięcie ciężaru głównych ról przedstawienia to nie lada wyczyn dla dorosłych aktorów, a co dopiero dla osób tak młodych - za to po stokroć brawo. I brawo tak naprawdę dla każdego artysty, który pojawił się na scenie, ponieważ każdy bez wyjątku wykonał tutaj kawał dobrej roboty.
   Mimo upływu lat, Studio Buffo nie przestaje zaskakiwać widzów, zarówno tych starszych, jak i młodszych. W tym przypadku otrzymaliśmy dzieło, które jest nie tylko w pełni profesjonalne, ale też pełne niezwykłych emocji... oraz tęsknoty. Co prawda, dzieci, które pojawią się na widowni, zobaczą przede wszystkim wspaniałą baśń pełną niezwykłych efektów specjalnych, jednak dla każdego dorosłego będzie to również bajeczny lot do przeszłości. Wszystko w tej produkcji przypomina o tym, co było: duch dawnych, dobrych opowieści dla najmłodszych, słodka, magiczna muzyka, dawni, ulubieni artyści... I nagle to wszystko na powrót staje się jawą - jakby Piotruś Pan, ten sam, którego znamy z dzieciństwa, przyleciał szukać sobie mamy, która pomoże mu w wiosennych porządkach...

sobota, 27 października 2018

Zawsze być sobą. "Billy Elliot" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie [RECENZJA]

Nie jest miło, gdy piękne, pełne emocji i dobrych wartości dzieło poznajemy na chwilę przed jego zejściem z afisza. Tak było niestety w moim przypadku: na "Billy'ego Elliota" dotarłam w piątek, zaś w sobotę obsada po raz ostatni ukłoniła się publiczności. W zasadzie długo wahałam się, czy odwiedzić jeden z moich ulubionych teatrów. Pojechać, pokochać spektakl i kreacje aktorskie, a potem mieć świadomość, że to za chwilkę przeminie, że nigdy nie będę mogła do tego wrócić? Jednak potrzeba poznania kolejnej musicalowej historii okazała się silniejsza... choć spełniły się moje najgorsze obawy: piękna muzyka, emocjonalna historia oraz ulubieni artyści w kolejnych, wspaniałych wcieleniach to coś, co zapragnęłam mieć w zasięgu ręki do końca życia. Dlatego ten jeden, jedyny wieczór, który dla siebie ocaliłam, to z jednej strony stanowczo za mało, ale z drugiej - wciąż bardzo, bardzo dużo.
   "Billy Elliot" to historia chłopca żyjącego w środowisku robotników, który w pewnym momencie odkrywa w sobie zamiłowanie do tańca klasycznego. Opowieści tej nie można nazwać oryginalną, ponieważ pojawiają się tu elementy, które w popkulturze przewijały się już setki razy, przede wszystkim wielki talent odkryty na głębokiej prowincji... Jednak wydaje się, że w żadnym wypadku nie jest to spektakl, w którym oryginalna, dynamiczna fabuła jest do czegokolwiek potrzebna. "Billy Elliot" to spektakl o emocjach: każda relacja została stworzona z niezwykłą dokładnością oraz znajomością ludzkich charakterów. Tutaj nie ma postaci dobrych i złych; tu każdy ma swoją prawdę, w którą się wierzy, choć nie zawsze się jej kibicuje. Z tego wszystkiego wyłania się piękna opowieść o długiej i trudnej drodze do spełnienia marzeń, na której przeszkodą może okazać się wszystko: własne ciało, brak pieniędzy... czy nawet najbliższa rodzina. Jednocześnie pojawia się w tym wszystkim nadzieja, że nigdy nie będziemy zostawieni samym sobie, ponieważ w momencie, gdy wydaje nam się, że wszystko jest stracone, pojawi się życzliwa dłoń - bo ludzie, oprócz zła, mają w sobie również dobro.
   Choć w musicalu ukazany został przede wszystkim świat baletu, realizacja chorzowska poświęca wiele uwagi oprawie nawiązującej do jednej z największych wizytówek Górnego Śląska - górnictwa. W scenografii (autorstwa Luigi Scoglio) pojawiają się elementy szybów kopalnianych, zaś kostiumy oraz mentalność bohaterów wydają się żywcem wyjęte z polskich lat osiemdziesiątych. Co prawda, można mieć wątpliwości, czy w kontekście całej historii należało aż tak wyeksponować środowisko, w którym wychowuje się Billy, jednak muszę przyznać, że miało to swój niezwykły klimat. Choć niewątpliwie warto byłoby z równą starannością potraktować balet. Świat, który przecież kojarzony jest z bielą i lekkością, wydawał się tak samo surowy i monotonny, jak wszystkie elementy świata robotniczego. 
   Bez wątpienia jednym z największych walorów musicalu jest muzyka autorstwa Eltona Johna. Sprostanie jej wymaganiom to nie lada wyzwanie nawet dla doświadczonego zespołu wokalnego. Na szczęście, w Teatrze Rozrywki nie brakuje doskonałych wokalistów, którzy sprawili, że wieczór z "Billym Elliotem" to w dużej mierze wspaniała uczta dla ucha. Nie inaczej jest, jeśli chodzi o aktorstwo: zespół prezentuje się jako grupa wyjątkowo zgrana oraz zaangażowana w swoje zadania, a nawet najgłębiej ukryte postacie były żywe i trójwymiarowe. Jeżeli zaś chodzi o główną obsadę, należy bezwzględnie docenić dwóch odtwórców ról dziecięcych: Krystiana Stańczykiewicza jako Michaela oraz tytułowego Billy'ego - Beniamina Brackiego. Na scenie prezentowali się z niezwykłą swobodą, w dodatku nie można nie zauważyć, jak wielką pracę musieli wykonać, aby móc sprostać stawianym przez spektakl wymaganiom. I pomimo, że z tego materiału można było wyciągnąć o wiele, wiele więcej tańca, to jednak nie ulega wątpliwości, że obaj chłopcy - przede wszystkim Beniamin Bracki, na którego barkach spoczywała największa odpowiedzialność - mogą być dumni ze swojej pracy oraz swojej kondycji.
   Pomimo wyraźnie robotniczego zabarwienia spektaklu, jest kilka takich scen, gdy nad wszystkim góruje balet, udowadniając, jak zapierający dech w piersiach może być. Już sama obecność scen z muzyką Piotra Czajkowskiego wydaje się fascynująca, jednak prawdziwą i najważniejszą pracę wykonuje tu solista baletu - Łukasz Zasik. Jego niezwykła lekkość oraz gibkość sprawiają, że trudno od niego oderwać wzrok; jest to sztuka, na której nie trzeba się znać, aby wyjść z teatru ze łzami w oczach. W tańcu Łukasza Zasika widać nie tylko świadectwo wielu lat ciężkiej pracy w szkole baletowej, ale też niezwykłą pasję oraz świadomość tego, co chce się przekazać. I jest to obecne nie tylko w występie solowym, ale również w scenach z Beniaminem Brackim oraz Wiolettą Białk, którzy zdawali się czerpać z jego energii pełnymi garściami, pozwalając się prowadzić i będąc tak samo piękni, jak on. Bez wątpienia właśnie za scenami z udziałem Łukasza Zasika będę tęsknić najbardziej, wspominając chorzowskiego "Billy'ego Elliota".
   Wymieniając inne, doskonałe prezentacje głównej obsady, nie można zapomnieć o Jarosławie Czarneckim: surowym, ale kochającym ojcu Billy'ego. W tej kreacji podziwiam przede wszystkim wewnętrzną walkę pomiędzy własnymi przekonaniami a chęcią, by syn miał godne i dostatnie życie - najpiękniejsze jest to, że od początku do końca wierzyło się, że nawet najtwardsze zarzuty i najbardziej raniące słowa podyktowane są ojcowską miłością, którą po prostu trudno było wyrazić doświadczonemu przez życie mężczyźnie. Pewną równoważnią dla tej surowej postaci jest matka - stworzona przez fenomenalną Wiolettę Białk - jednocześnie nieobecna i cały czas czuwająca nad synem. Postać, pomimo swojego smutnego charakteru, była jednym z najpiękniejszych akcentów całego musicalu. Delikatna uroda Wioli Białk, jej wdzięk, wrażliwość oraz piękny głos nadawały jej wygląd anioła, którym istocie w tym musicalu była - aniołem stróżem swojego syna, powtarzającym mu, by bez względu na wszystko, zawsze był sobą. Bardzo ciekawą kreację stworzyła również Anna Ratajczyk, będąc wypaloną nauczycielką baletu, w której w pewnym momencie budzi się dawno zapomniana pasja, gdy na jej drodze pojawia się utalentowane dziecko. W tej roli aktorka mogła zaprezentować przede wszystkim swój niezwykły potencjał wokalny, ale również umiejętność tworzenia poważnych, psychologicznych charakterów i wypada w tym niemal równie dobrze, co w swoich mistrzowskich, komediowych wcieleniach. Na scenie mogliśmy podziwiać również Marię Meyer, która wcieliła się w nieco stukniętą babcię Billy'ego. Tu nie jest potrzebny żaden komentarz - kreacja Marii Meyer, jak zawsze, była po prostu klasą samą w sobie.
   "Billy Elliot" to spektakl, którego nie zobaczymy już na deskach Teatru Rozrywki. Pomimo swojego nieco zbyt górniczego charakteru, wciąż była to przepiękna opowieść o spełnianiu marzeń, o byciu sobą... i o niezwykłości baletu. Emocjonalność, która jest nieodłączną częścią muzyki Eltona Johna wspaniale sprawdzała się w zgranym ze sobą i angażującym się całym sercem zespole Teatru Rozrywki. Reżyseria Michała Znanieckiego, który zasłynął z takich dzieł musicalowych, jak "Jekyll&Hyde", czy "Bulwar Zachodzącego Słońca" była soczystą wisienką na torcie. I pomimo żalu za pożegnaniem czegoś, co dopiero się poznało, nie umiem żałować, że podarowałam sobie wizytę na "Billym Elliocie"; ten jeden wieczór to z jednej strony o wiele za mało, ale z drugiej - bardzo, bardzo dużo.

Popularne posty