czwartek, 31 stycznia 2019

Opowieść o nędzy ludzkich serc, czyli "Opera za trzy grosze" w Krakowskim Teatrze Variete [RECENZJA]

"Opera za trzy grosze" autorstwa Kurta Weilla i Bertolta Brechta jest w naszym kraju jednym z najpopularniejszych tytułów. Świadczy o tym chociażby fakt, iż od swojej polskiej prapremiery, czyli od roku 1929, doczekała się ona ponad siedemdziesięciu wystawień. Na warsztat brały ją zarówno sceny duże, jak i te trochę mniejsze, inspirowała ona twórców teatrów muzycznych, dramatycznych, a nawet lalkowych. Słowem - "Opera za trzy grosze" jest już tak wyeksploatowaną sztuką, iż wydaje się, że polska publiczność wyniosła z niej wszystko, co wynieść mogła. Tak wielkie zainteresowanie, trwające już prawie 90 lat, z jednej strony jest ogromnym wyzwaniem dla realizatorów... ale z drugiej stwarza ogromne ryzyko, że w powodzi nowinek, konwencji i wyszukanych rekwizytów łatwo o zagubienie samej treści. Treści, która jest gorzka, choć prześmiewcza i która powinna być dla widza z jednej strony ostrzeżeniem, a z drugiej - smutnym, ale prawdziwym odbiciem lustrzanym. 
   Krakowski Teatr Variete, gdzie niespełna dwa tygodnie temu odbyła się kolejna polska premiera "Opery za trzy grosze", postanowił w swojej realizacji zabawić się formą. Po podniesieniu kurtyny oczom widzów ukazuje się... arena cyrkowa. Można powiedzieć, że na dzień dobry otrzymujemy komunikat, iż wszystko, co zobaczymy przez trzy godziny przedstawienia, to nic innego, jak tylko zwykła błazenada. Błazenadą będzie biznes żebraczy Jonatana Peachuma, błazenadą będzie romans Polly i Mackiego... błazenadą będzie finał, który nie pozwala doświadczyć poczucia sprawiedliwości. Sztuka ukazana w takiej konwencji wydaje się wyjątkowo współgrać z zamysłem Brechta i Weilla - w końcu historia sztuki pokazuje nam jasno, że najtrudniejszą, ale też najbardziej trafną prawdę o nas samych możemy usłyszeć jedynie z ust błazna.
   Reżyser Jerzy Jan Połoński, decydując się na wykreowanie świata cyrkowego, konsekwentnie dba o utrzymanie tej konwencji w najdrobniejszych szczegółach. Widać to doskonale w pracy również innych realizatorów. Choreograf Jarosław Staniek, jak w wielu innych swoich dziełach, nie tylko wkłada w zespół wokalno-taneczny ogromne pokłady energii, ale też kształtuje jego charakter i osobowość. Nie boi się przy tym odważnych rozwiązań, które momentami wręcz upodabniają bohaterów do pełzających po scenie szczurów. Z kolei Marika Wojciechowska, która jest autorką zarówno scenografii, jak i kostiumów, postanowiła utrzymać scenę w stylistyce cyrkowej, natomiast zespół został przez nią przebrany za klaunów oraz inne wymyślne postacie, z których każda stanowiła prześmiewczy obraz swoich własnych wad. Czasem tylko ten błazeński przepych przyćmiewał nieco samą historię, w której sztuczność i brak emocji, które same w sobie stanowią wyborne uzupełnienie konwencji, poszły mimo wszystko trochę zbyt daleko. Pomimo, iż dzieło nazywane jest musicalem, w swojej budowie zbliżone jest bardziej do śpiewogry, i to realizatorzy tak naprawdę decydują, w jaki sposób zostanie ono sklasyfikowane. W tym przypadku, przede wszystkim dzięki wspaniałym choreografiom Jarosława Stańka, jest to dzieło znajdujące się mniej więcej w połowie drogi między śpiewogrą a musicalem - wciąż jednak widoczna jest ogromna warstwa dramatyczna, do której songi Kurta Weilla stanowią zaledwie komentarz, dlatego lekkie, przerysowane aktorstwo nie zawsze wypada dobrze. 
   Bez wątpienia największym walorem krakowskiej inscenizacji jest zespół; sprostanie tak kultowemu materiałowi, który dodatkowo został wzbogacony o konwencję cyrkową - wyczerpującą fizycznie zwłaszcza dla grupy tanecznej, na której spoczywały również wyczyny akrobatyczne - zasługuje na największy podziw. Na taki sam podziw zasługuje niezwykłe skupienie oraz zachowanie przez każdego z artystów kamiennej twarzy, gdy schodzą oni ze sceny, by żebrać między widzami - pomimo żywych reakcji oraz zabawy publiczności z powodu znalezienia się w środku spektaklu, wydźwięk tej sceny pozostaje niezwykle gorzki. Śmieszność, czy wręcz żałosność tych przerysowanych istot nie daje o sobie zapomnieć i tym bardziej podkreśla, iż wszystko, co widz ma przed oczami, jest tylko błazenadą.
   Gdy myśli się o głównej obsadzie, w pierwszej kolejności przychodzi na myśl wcielający się w narratora Mateusz Deskiewicz, artysta niezwykle charyzmatyczny, wspaniale śpiewający i posiadający ogromną świadomość własnego ciała. Patrząc na niego, w zasadzie zapomina się, że jest to artysta grający swoją rolę, a nie prawdziwa, żywa postać. Bardzo podobne odczucia wzbudza kreacja Dariusza Niebudka; jego Jonatan Peachum to postać pozbawiona skrupułów oraz jakichkolwiek uczuć, która po trupach idzie do celu, nie licząc się z niczyimi uczuciami. Trudno jest chwalić kreację, której efektem jest tak wielka niechęć widza do postaci, jednak tym bardziej jest to największy komplement dla artysty; swoim doskonałym warsztatem zdołał on zatrzeć granicę między fikcją a rzeczywistością. Dodatkowo jego umiejętności wokalne były wisienką na torcie, choć ani trochę nie sprawiły, że Peachum wydał się odrobinę bardziej sympatyczny.
   Jeżeli chodzi o najpiękniejsze głosy wieczoru, należy bezwzględnie wymienić Katarzynę Walczak, która wciela się w tym przedstawieniu w Jenny Knajpiarkę. Jej kreacja aktorska trafia do serca i jest tak samo błazeńska, jak cała reszta sztuki, jednak to jej głos jest tym, co zachwyca w sposób szczególny. Po piętach depcze jej wcielająca się w Polly Barbara Garstka, która dodatkowo błyszczy na scenie jako bardzo przerysowana, młoda dziewczyna. Jest to kreacja barwna i zapadająca w pamięć... i sprawia również, że Mackie Majcher, w którego wciela się doskonały aktor musicalowy, Rafał Drozd, wypada nieco blado. Nawet pomimo jego bardzo dobrego aktorstwa, chyba najbardziej emocjonalnej kreacji tego przedstawienia oraz fantastycznych umiejętności wokalnych; w tym duecie zdecydowanie wygrywa Polly. Tak, jak w duecie państwa Peachum wygrywa Dariusz Niebudek, choć partnerująca mu Małgorzata Krzysica posiada doskonały warsztat i naprawdę trudno jest znaleźć nawet jeden zarzut pod adresem jej pracy.
   "Opera za trzy grosze" to, jak zapowiada narrator na samym początku przedstawienia, dzieło wystawione z przepychem, jaki tylko żebracy mogą sobie wyobrazić, a jednocześnie na tyle tanie, by mogli sobie oni pozwolić na przybycie. "Opera za trzy grosze", czyli opera dla ubogich - która tak naprawdę z operą ma niewiele wspólnego. Jednak w tym "teatrzyku dla ubogich" ukryła się niezwykła, gorzka opowieść o nędzy ludzkich serc. I po raz kolejny doczekaliśmy się nowego wystawienia w Polsce - choć jest ono warte zdecydowanie więcej, niż tytułowe trzy grosze.

czwartek, 24 stycznia 2019

Jak zostać artystą musicalowym? Przydatne umiejętności oraz ich zdobywanie

Artyści musicalowi - czy, jak się oficjalnie mówi, aktorzy scen muzycznych - to ludzie posiadający cały kalejdoskop umiejętności. W tym zawodzie nic nie jest zbędne, wszystko można wykorzystać do pełniejszego oddania charakteru postaci.
   Artyści musicalowi to ludzie-orkiestry.
   Myślę, że nie będzie przesadą, jeśli stwierdzę, że sam pomysł zostania artystą musicalowym jest pomysłem szalonym. Zawód ten otoczony jest bardzo specyficzną legendą, z jednej strony wynoszącą wykonujących go ludzi na piedestał, a z drugiej zrównującą ich niemalże z marginesem społecznym. Jest to pewnego rodzaju getto, do którego trudno jest uzyskać dostęp, będąc kimś z zewnątrz: pomimo, iż z niemal każdym artystą można spędzić kilka minut na miłej, ciepłej rozmowie, na pewnym stopniu relacji bardzo często natrafia się na barierę, której przekroczyć się nie da. Wynika to, wydawać by się mogło, ze zbyt dużych różnic między światem artystów, a światem osób, które znają teatr tylko od strony widowni. W świecie artystów panują trochę inne zasady, nie wszystko można wytłumaczyć "po ludzku". Środowisko artystyczne to świat emocji, który wymyka się liczbom i schematom, w którym więcej się czuje, niż mówi. Wejście w ten świat to droga w jedną stronę.
   Chęć zostania artystą musicalowym to coś, co bardzo trudno jest podeprzeć jakimiś sensownymi argumentami. Wiele lat ciężkiej pracy, które i tak mogą skończyć się bezrobociem, nie przypomina scenariusza, o jakim marzy każdy z nas. Scena to coś, co ma dla nas sens tylko wówczas, jeśli ją kochamy. Miłość i pasja - to chyba jedyne powody, dla których teatr przetrwał aż do naszych czasów.
   Miłość do teatru, a przede wszystkim do interesującego nas najbardziej musicalu, to coś, co po prostu się zjawia i powoduje, że bycie na widowni przestaje nam wystarczać, a w głowie pojawia się ta pierwsza, ale decydująca myśl: "Ja też tak chcę". Jeśli nie pochodzimy z rodziny artystycznej, pierwszy moment, w którym czujemy zew sceny, może wywołać w nas poczucie zagubienia: przecież nie mamy pojęcia, jak zabrać się za realizację swojego powołania. Śpiewać, tańczyć i grać - tyle wiemy, a przecież bywa, że tam, gdzie mieszkamy, nawet tego typu lekcji nie ma. Co zatem zrobić?
   Chyba warto w tym momencie obalić bardzo szkodliwy mit: chcąc zostać artystą musicalowym, nie trzeba zaczynać od dziecka. Oczywiście, bywa to ogromnym ułatwieniem, ale też przeszkodą: maniera wyćwiczona przez lata u nauczycielki z domu kultury czasem okazuje się barierą nie do przeskoczenia, ponieważ w Polsce wciąż nie uczy się śpiewu, ani tańca musicalowego. Wchodząc na swoją pierwszą w życiu lekcję śpiewu w wieku dwudziestu lat, jest się czystą kartką, która może zostać zapisana dokładnie tym, czego potrzebujemy. Nie wiem, ile jest prawdy w tym, że po którymś tam nastym roku życia ciało dużo trudniej przyswaja pewne rzeczy. Na pewno jest w tym odrobinka prawdy - zwłaszcza, jeśli chodzi o balet, bo tu dyskusji nie ma - jednak nie jest to żadną przeszkodą. Mnóstwo ludzi zaczyna śpiewać w dorosłym życiu, bo w domu rodzinnym nie dostali takiej możliwości, a jeszcze więcej, marząc o musicalu, dopiero w dorosłym życiu zaczyna tańczyć. Czy da się zacząć tańczyć, będąc dorosłym człowiekiem? Powiem wam z własnego doświadczenia: tak. Gdy miałam 21 lat, zapisałam się do młodzieżowej szkoły musicalowej w Warszawie - tak, do młodzieżowej. Byłam tam najstarszą uczennicą, co weekend dojeżdżałam prawie sto kilometrów w jedną stronę na godzinę aktorstwa, godzinę śpiewu i dwie-trzy godziny tańca. Miałam nadwagę i mnóstwo kompleksów, wciąż dobrze pamiętałam znienawidzone lekcje wuefu, na których nigdy nie potrafiłam się odnaleźć. Taniec obnażał moje słabości, a widok dużo młodszych kolegów i koleżanek, którzy radzą sobie o wiele lepiej, również nie był łatwy. Na szczęście, otrzymywałam mnóstwo wsparcia i życzliwości, więc byłam w stanie zacisnąć zęby i zmusić się do kolejnej ciężkiej godziny walki z własnym ciałem. A potem, po dwóch-trzech miesiącach poczułam, że coś we mnie pęka i znienawidzony dotąd taniec zaczyna mi sprawiać przyjemność. Coraz więcej rzeczy zaczynało mi wychodzić, poprawiły mi się koordynacja i kondycja... W tamtym czasie również schudłam 12 kilogramów. Teraz myślę, że gdyby moje życie od tamtego momentu potoczyło się inaczej i gdybym dostała szansę rozwijania tej pasji, dziś mogłabym już być na scenie. Taniec, którego się tak bałam i który zaczęłam ćwiczyć bardzo, bardzo późno, stał się nagle moim przyjacielem: dopasowaliśmy się do siebie, poznaliśmy lepiej... Dzisiaj, choć czuję, że jestem w punkcie zero, z którego trudno jest mi się wyrwać, wiem, że nie jest to niemożliwe. I nie będzie nawet za 10 lat - będzie co najwyżej trochę trudniejsze, niż teraz.
   Mając tę świadomość, że nic nie jest niemożliwe, jeśli tylko ciężko się pracuje, możemy praktycznie w każdej chwili zacząć starania o przyjęcie do szkoły przygotowującej do zawodu aktora scen muzycznych. Co warto zaznaczyć - obecnie jest naprawdę małe prawdopodobieństwo, że uda nam się dostać "z marszu", bez większego przygotowania i tylko dlatego, że ktoś w komisji egzaminacyjnej dostrzeże w nas ukryty talent. Na egzaminach do szkół artystycznych nie szuka się gotowych artystów, a materiałów, z których dopiero można coś zrobić, jednak równie ważne jest, aby nauka nigdy nie zaczynała się od podstaw. Jeśli myślimy o graniu w musicalach, musimy bezwzględnie rozwijać cztery rzeczy:


  • Śpiew - o to jest stosunkowo łatwo, ponieważ szkół oraz prywatnych nauczycieli oferujących lekcje śpiewu, jest w dzisiejszych czasach naprawdę dużo. Jednak myślę, że najwłaściwiej jest szukać kogoś, kto sam ma do czynienia z musicalem. Przede wszystkim dlatego, że musicale to ogromne wokalne wyzwanie, więc taki nauczyciel nie tylko będzie rozumiał, czego od niego oczekujecie, ale sam prawdopodobnie będzie miał za sobą solidną szkołę wokalną. Jednak szukając nauczyciela śpiewu, trzeba mieć naprawdę spore szczęście, by trafić na tego, który będzie dla nas najlepszy. W końcu jest to człowiek, z którym spędzamy godzinę tygodniowo, pracując nad jednym z najdelikatniejszych organów w naszym ciele. Czasem po kilku miesiącach decydujemy się znaleźć kogoś innego - i to jest całkowicie normalne, ponieważ lekcje śpiewu są tak naprawdę czymś bardzo osobistym, dlatego powinniśmy mieć do nauczyciela stuprocentowe zaufanie.
  • Aktorstwo - na egzaminach do szkół artystycznych wymaga się przygotowania tekstów z pamięci, dlatego kilka indywidualnych lekcji jest czymś niezbędnym. Jednak naprawdę trudno nie docenić korzyści, jakie płyną z warsztatów grupowych: mało rzeczy na świecie jest w stanie tak otworzyć umysł, uruchomić wyobraźnię i oswoić z uczuciem bycia ocenianym. Warsztaty aktorskie to coś, na co często można liczyć w wakacje lub ferie, nawet w wersji dla dorosłych. Warto pytać o nie swojego prywatnego nauczyciela aktorstwa. Nauczyciela aktorstwa zaś najlepiej szukać w teatrze - nikt nie jest w stanie przekazać wiedzy scenicznej tak, jak zawodowy aktor. I w tym przypadku fakt, czy jest to aktor dramatyczny, filmowy, musicalowy, czy nawet lalkarz, nie ma najmniejszego znaczenia, bo podstawy zawsze są takie same.
  • Dykcja - sprawa często pomijana, a jednak niezwykle ważna. Nawet najlepiej podany tekst nie robi na widzu wrażenia, jeśli aparat mowy aktora nie jest wystarczająco sprawny. Ja sama bardzo cenię artystów za umiejętność wyraźnego przekazywania tekstu. (Zanim w chorzowskim "Bulwarze Zachodzącego Słońca" na rolę Gillisa wszedł Marek Chudziński, byłam święcie przekonana, że "Sheldrake to inne schodki"... Już zdążyłam docenić kunszt tłumacza, kiedy nagle okazało się, że "Sheldrake woli błyskotki".) U kogo warto uczyć się dykcji? Bezwzględnie u kogoś, kto ukończył studia logopedyczne lub przynajmniej z taką specjalizacją.
  • Różne style tańca - Bez względu na trenowany rodzaj tańca, warto pamiętać, że każdy rozwija w nas sprawność fizyczną oraz koordynację. Jedne więcej, inne mniej... Jednak każde doświadczenie z profesjonalnym tańcem jest w tym przypadku na wagę złota. Jednak nie znaczy to, że osoba, która od lat chodzi na zajęcia hip hopu, poradzi sobie na egzaminie z klasyki. I odwrotnie, nie każdy absolwent szkoły baletowej będzie potrafił odnaleźć się w typowym tańcu broadwayowskim. Jednak sprawne, regularnie poddawane treningom ciało to jeden z największych atutów osoby marzącej o scenie musicalowej. Dostosowanie się do nowego stylu wymaga zdecydowanie mniej pracy, niż przyzwyczajanie ciała do wysiłku zupełnie od podstaw. Większym problemem stają się czasem opory psychiczne: jeśli taniec jest dla nas sposobem na wyrażanie własnej ekspresji oraz czymś, co lubimy interpretować na swój sposób, sztywne ramy musicalu mogą być dla nas powodem ogromnego rozczarowania.
   Oprócz wyżej wymienionych, są również inne dziedziny, które okazują się bardzo przydatne, gdy staramy się o zostanie artystą musicalowym:

  • Dubbing i praca z mikrofonem - być może w samym musicalu jest to umiejętność raczej marginalna, jednak multum artystów musicalowych znajduje pracę również w studiach dubbingowych. Nie jest to przypadek: posiadając umiejętność zarówno śpiewania, jak i grania, ma się naprawdę ogromne szanse na stały angaż, co, oczywiście, nie wyklucza pracy na scenie, a może być jej uzupełnieniem.
  • Języki obce - nawet, jeśli nie marzy nam się kariera międzynarodowa, znajomość języków obcych pozwala nam w dużo ciekawszy sposób stworzyć postać obcokrajowca. Oczywiście, czasem wystarczy sama umiejętność naśladowania akcentów - jednak znajomość języków obcych pozwala nam również rozwijać się poprzez podglądanie pracy zagranicznych artystów.
  • Akrobatyka - jeśli scena tego wymaga, do zadań akrobatycznych zatrudnia się odpowiednio wykształcone do tego osoby, jednak sam fakt, iż główny artysta może w danym momencie stanąć na rękach, czy wykonać salto, jest ogromnym atutem i polem do poszukiwań ciekawych rozwiązań.
  • Pantomima - jak wyżej, jest to umiejętność dodatkowa, którą jednak można wykorzystać na ogromny plus spektaklu. Wyobraźnia reżyserów na tym polu jest nieograniczona, a każdy, nawet najmniejszy smaczek, może zamienić spektakl w niesamowite widowisko. 
  • Charakteryzacja - oczywiście, każdy teatr posiada osoby odpowiedzialne za makijaż, jednak w tym przypadku wygrywa zwykły rozsądek: jeśli charakteryzacja należy do wyjątkowo prostych (lub też ogranicza się do zwykłego przypudrowania, aby artysta nie świecił się na scenie), trudno jest wyobrazić sobie te długie i bezsensowne kolejki do charakteryzatorni. Kilka prostych zasad posługiwania się pędzlami i można przyjść do pracy pół godziny później, bo wszystko, co musimy mieć na twarzy, nakładamy sobie w minutę we własnej garderobie.
  • Improwizacja - bez względu na to, jak przemyślany i jak dobrze przygotowany będzie spektakl, artyści pozostają ludźmi i coś po prostu może się nie udać. W tej sytuacji, im więcej czasu w życiu poświęciliśmy improwizacji, tym łatwiej będzie nam wybrnąć, a nawet obrócić pomyłkę na korzyść spektaklu.
  • Szermierka - wszelkie sztuki walki, zwłaszcza te wymagające władania bronią, to perełka wśród umiejętności artystów musicalowych. Jest wiele produkcji, w których następują sceny pojedynków na szable, a wówczas sport trenowany przez lata wygląda zupełnie inaczej, niż kilka umówionych ciosów ułożonych kilka tygodni przed premierą. Oczywiście, każda walka sceniczna musi być mniej lub bardziej ustawiona, jednak znajomość broni, którą się włada, może spowodować, że zamieni się to w ucztę dla oka.
  • Gra na instrumentach muzycznych - nigdy nie wiadomo, kiedy i co przyda się na scenie. Oczywiście, można udawać, że się gra, gdy w rzeczywistości muzyka będzie leciała z orkiestronu, jednak jest to wyczuwalne dla widza. Gra na instrumencie to nie tylko wydobywanie dźwięków, to również odpowiedni wygląd oraz odpowiednie emocje - uważam, że jest to jedna z tych rzeczy, których nie da się podrobić na scenie i która zawsze powinna być prawdziwa.

   Myśląc o zostaniu artystą musicalowym, musimy przygotować się na to, że nasze życie to będzie ciągły rozwój. Musicale bywają tak samo okrutne, jak i piękne... jednak sprawia to, że zew, który czujemy w tym magicznym momencie, gdy widzimy scenę i dziejące się na niej cuda, jest jeszcze silniejszy. Droga na tę scenę bynajmniej nie jest usłana różami... Tą drogą idzie się tylko i wyłącznie z miłości do musicalu.

czwartek, 17 stycznia 2019

Musicale animowane - dlaczego warto je oglądać?

źródło
W dzisiejszych czasach (na całe szczęście!) kreskówki powoli przestają kojarzyć się z produkcjami przeznaczonymi jedynie dla dzieci. Coraz więcej osób sięga po animacje, które też powoli zaczynają wykorzystywać swoje ogromne możliwości do kreowania świata zrozumiałego jedynie dla ludzi dorosłych. Jednak nie zmienia to faktu, że w ogromnej części społeczeństwa wciąż pokutuje przekonanie, że od pewnego momentu życia należy bezwzględnie z tych animacji zrezygnować - być może dlatego, że (z pozoru) przestają być one do nas adresowane. Ich struktura oraz warstwa psychologiczna faktycznie w większości przypadków dopasowana jest do odbiorcy w wieku szkolnym. Unika się tam poważniejszych, "dorosłych" tematów, za to prawie nigdy nie rezygnuje się z lekcji życiowych i morałów. Te właśnie cechy rysunkowych produkcji wydają się wybijać ponad wszystkimi innymi i dlatego wyjmowanie ich z szufladki "dla dzieci" idzie nam bardzo małymi krokami.
   W moim życiu potrzeba było dopiero miłości do musicali, bym nauczyła się znów sięgać po to, z czego (jak naiwnie sądziłam) już dawno wyrosłam. Na początku z pewnym wstydem odnajdywałam disneyowskie hity takie jak "Człowieka syn" czy "Kolorowy wiatr", potem, zachęcana przez innych musicalowych fanów, zagłębiałam się w całe animacje, by w końcu ze zdumieniem stwierdzić, jak wiele mają mi one do przekazania. Między oczywistymi, życiowymi lekcjami, które pamiętam z dzieciństwa i które kształtowały mnie jako wkraczającego w życie człowieka, znalazłam całe mnóstwo niesamowitych prawd, a także delikatnych smaczków, których nie zauważałam jako dziecko, a które dzisiaj wywołują u mnie wielogodzinne refleksje lub śmiech aż do bólu przepony. Do tego te przepiękne ścieżki dźwiękowe, których autorami są między innymi dobrze nam przecież znani Elton John, czy Lin-Manuel Miranda... Umówmy się - życie fana musicalowego bez wielkich, muzycznych animacji z Disneyem na czele, byłoby o wiele uboższe. 
   Być może nie wszyscy się ze mną zgodzą, jednak osobiście uważam, że przenoszenie animacji na deski teatrów nie zawsze jest rozwiązaniem, które dobrze się sprawdza. To, co dzieje się na ekranie, jest zupełnie innym rodzajem doznań, zdecydowanie bardziej dosłownym, i potrafi być w tej swojej konwencji naprawdę piękne. Teatr operuje zupełnie innymi narzędziami - tam wszystko dzieje się tu i teraz, jest obecna zupełnie inna energia, pojawia się kontakt z widzem... Oczywiście, wszystko zależy od inscenizacji, jednak stykając się z inscenizacją produkcji filmowych (czy to na żywo, czy w sieci), często odnoszę wrażenie, że twórcy są zbyt skupieni na oddawaniu oryginalnej historii, przez co wpadają w pułapkę różnic między tymi dwoma nośnikami. W zasadzie występuje tu zjawisko bardzo charakterystyczne również dla przekładów tekstów piosenek: wierność zabija piękno, piękno zabija wierność. Potrzebny jest naprawdę ogromny wkład pracy, by z materiału, który został stworzony pod kreskę, zbudować spektakl. To, co będzie idealnym rozwiązaniem dla ekranu, okaże się niemożliwe (lub prawie niemożliwe) do uzyskania na scenie. Oczywiście, istnieje wiele sposobów, by na nowo wydobyć piękno z czegoś bardzo znanego - ale pod warunkiem, że będzie się otwartym na zupełnie nowe rozwiązania. Tu posłużę się moim ulubionym przykładem, czyli utworem "Circle of life" z filmowej oraz scenicznej wersji "Króla Lwa".

Król Lew (1994)

Choć jest to utwór wprowadzający w historię Simby, mamy tu przede wszystkim gloryfikację życia oraz przyrody. W przypadku filmu z 1994 roku doświadczamy czegoś w rodzaju podróży: oglądamy wschód słońca, podglądamy zwierzęta, doświadczamy zmian pogody. W tym przypadku rozmaitość krajobrazów oraz stosowanie różnych perspektyw pozwalają poczuć niezwykłość miejsca, w które właśnie wchodzimy, zauważyć jego ogrom oraz rozmaitość fauny i flory. Jednak mimo wszystko zwierzęcym bohaterom nadane są tutaj ludzkie cechy, dostrzegamy w nich określone emocje i obserwujemy przedstawiony szczegółowo rytuał powitania na świecie nowego członka rodziny królewskiej. Muzyka jest obecna jakby w tle - trudno powiedzieć, skąd pochodzi, jednak to właśnie ona ostatecznie nadaje całej sekwencji atmosferę wzniosłości.


"Circle of life", Musical Awards Gala 2018

W tym przypadku z kolei mamy do czynienia z wersją sceniczną tego samego utworu i tej samej opowieści o życiu, przyrodzie oraz powitaniu na świecie przyszłego króla. Podstawą jest tutaj zaakceptowanie tego, że wszystko, co dzieje się na naszych oczach, jest rodzajem umowy między nami a artystami. Bo trudno jest raczej oczekiwać, że ktokolwiek uwierzy w obecność na scenie prawdziwych, dzikich zwierząt... Jednak o to tu właśnie chodzi: świadomość fikcji przy jednoczesnym doświadczaniu prawdziwości tego świata to kwintesencja tego, po co przychodzi się do teatru. Artyści-lalkarze z niezwykłą starannością operują swymi zwierzęcymi postaciami, grając wyobraźnią widzów i - wydawać by się mogło - swoją własną również. Pochwała przyrody jest tu tak samo wyrazista, jak w przypadku filmu z 1994 roku, choć na główny plan wysuwa się fauna, a warstwa psychologiczna bohaterów jest ledwie drobnym dodatkiem. Nie da się bliżej wejść w świat przyrody, niż dzieje się to w przypadku musicalu "Król Lew" - powiedzieć, że widzowie widzą ten świat na żywo, jest mocnym niedopowiedzeniem... Widzowie po prostu w nim SĄ.
   Jedna scena, jeden piękny utwór... i dwa tak różne sposoby wywoływania emocji. Myślę, że ten przykład doskonale pokazuje, że w życiu fana musicalowego nie warto ograniczać się tylko do teatru. I nie dlatego, że teatr nam czegoś "nie daje" - wprost przeciwnie, jest to jeden z najwspanialszych wynalazków ludzkości. Po prostu warto mieć świadomość tego, że scena i ekran to dwa wyjątkowe nośniki, które różnią się od siebie - tak, jak różnią się od siebie dwaj aktorzy, którzy tworzą tę samą postać, każdy na swój niezwykły sposób. Ja od pewnego czasu uzupełniam sobie moją pasję filmami, a najchętniej właśnie - kreskówkami musicalowymi. Wieczór z filmem jest dla mnie oddechem od bycia na widowni, bo wymaga ode mnie znacznie mniej uwagi (oglądając film, nie grozi mi, że coś bezpowrotnie przegapię). Nie muszę nigdzie wychodzić, mogę sobie zrobić kanapki i ciepłą herbatę i - można powiedzieć - tym razem nie gościć na musicalu, a gościć go u siebie. Docelowo najbardziej kocham teatr, ale dlaczego miałabym rezygnować z czegoś, co nim nie jest? Piękno można przekazać na tak wiele sposobów, a ja z radością przyjmuję każdy z nich - również animacje, które przenoszą mnie w zupełnie inny świat, niż teatr. Pewnych rzeczy nie są w stanie powtórzyć... ale w innych z kolei osiągają mistrzostwo. W tym miejscu nie odmówię sobie małej analizy utworu "Zrobię z was mężczyzn".

Mulan (1998)

   Tym, co trudno jest uzyskać na scenie w zadowalającej formie, są postacie nie-ludzkie; w tym przypadku Mushu i świerszcz. Obecność na scenie małego, wijącego się jak jaszczurka smoka, wymagałaby naprawdę dobrego pomysłu, aby odpowiednio działał on na wyobraźnię. Tutaj nie ma z tym problemu: Mushu po prostu jest, a jego niewielki rozmiar nie ma znaczenia dla jego widoczności, ponieważ w odpowiednich miejscach wystarczy zmiana perspektywy. Inną kwestią jest możliwość wykonywania przez bohaterów skomplikowanych sztuczek: Shang w tym krótkim fragmencie daje popis swojej niezwykłej siły, doskonałego refleksu oraz tego wszystkiego, co sprawia, że jest po prostu kapitanem z krwi i kości. Takiego poziomu sprawności raczej nie wymaga się na studiach aktorskich, dlatego podobny efekt jest dość trudny do osiągnięcia (choć wcale nie niemożliwy). Zresztą, jest on zupełnie niepotrzebny - w teatrze w tym miejscu powinno pojawić się kilka symbolicznych ćwiczeń, a resztą opowieści o walce może bez problemu stać się odpowiednia choreografia. Gdyby w filmie wojsko nagle zaczęło tańczyć, byłoby to co najmniej dziwne... Tymczasem mamy tu szereg krótkich scenek dziejących się w wielu kompletnie różnych miejscach. Na przestrzeni trzech minut można się niejeden raz roześmiać, ale też posmutnieć - poczucie humoru obecne w filmach wytwórni Disney to coś, co szczerze uwielbiam. Gdy trzeba, jest smutno, ale gdy nie trzeba, można w kilku sekundach zawrzeć najlepszy żart. To jest coś, czego nie da się naśladować i scena powinna iść swoją własną drogą... co zresztą w wielu przypadkach z powodzeniem robi. 
   Pomimo różnic między sceną a ekranem, uważam, że mimo wszystko jedno od drugiego może się sporo nauczyć. Zauważyłam, że wyobraźnia twórców animacji jest ukształtowana nieco bardziej... odważnie? Surrealistycznie? Trudno jest mi znaleźć właściwe określenie, jednak chodzi mi o to, że kreska pozwala na zabawę formą, jaka jest raczej trudna w realizacji w tzw. "żywych" filmach, czy w teatrze. Spróbuję pokazać to na przykładzie utworu "Otwarty szlak".


Goofy na wakacjach (1995)

   Choć nie jest to dzieło kojarzone z pojęciem "musicalu", to odnalezione po latach, postanowiło przypomnieć mi z przytupem, ile energii powinna mieć w sobie sekwencja wokalno-taneczna. Oczywiście, nie każde rozwiązanie widoczne powyżej jest możliwe do zrealizowania na scenie... jednak pewne odrealnienie graniczące z szaleństwem to coś, czego tej piosence może zazdrościć niejeden wielki musical. Jeśli przewiniecie materiał mniej więcej do połowy, natraficie na włączające się do utworu, zupełnie przypadkowe osoby. Większość z nich, podobnie jak Goofy i Maks, wybiera się na wakacje, jednak są tam obecni również inni uczestnicy ruchu drogowego. W zasadzie, mamy tu wspaniały, dowcipny przekrój społeczeństwa, który bazuje częściowo na stereotypach, a częściowo na ich przeciwieństwach - za majstersztyk uważam starszą panią ze stadem kotów, która jest królową autostrady w swoim bardzo młodzieżowym i bardzo niepokornym aucie. Końcówka utworu jest tym, co przechodzi wszelkie pojęcie, bo w jednym miejscu zbierają się pojazdy oraz ich kierowcy i pasażerowie. I wszyscy, jak jeden mąż, zaczynają śpiewać, i to bez względu na to, czy są to nowożeńcy, czy związany jegomość w bagażniku, czy wyłażący z trumny umarlak - wszyscy są szczęśliwi, mając przed sobą otwarty szlak. Musicalowe szaleństwo z elementami absurdu i niesamowitym przepychem - dzięki Disneyowi możemy sobie przypomnieć, jakie to jest wspaniałe... i jak potrzebne również na scenie, na której czasem jednak zabraknie tej odwagi do robienia rzeczy dziwnych.
   W momencie, gdy na świecie jest tak wiele wspaniałych wytworów wyobraźni ludzkiej, przykro jest tracić głowę tylko dla jednego. I chociaż w moim sercu panem na włościach jest bezwzględnie teatr muzyczny, dla innych rodzajów sztuki również znajdzie się miejsce. Animowane musicale zawsze witam z otwartymi ramionami, bo choć z pozoru nie jestem ich adresatką, potrafią dać mi mnóstwo wspaniałej zabawy... a także obudzić we mnie dawno uśpione dziecko. To właśnie dziecko w tym smutnym, wykrochmalonym świecie, każe szukać ważnych odpowiedzi po drugiej stronie lustra, słowami najpiękniejszych piosenek pomaga mi uporać się z tęsknotą za czymś, czego naprawdę chcę, a także przypomina, by się nie poddawać, bo czeka na mnie świat. Myślę, że taki głos - głos czegoś, co również jest musicalem! - jest potrzebny każdemu z nas.

czwartek, 10 stycznia 2019

"Mary Poppins Powraca": sentymentalne wspomnienie najsłynniejszej niani świata [RECENZJA]

   Obraz Julie Andrews, która, dzierżąc parasolkę, przelatuje nad dachami Londynu, jest nam wszystkim doskonale znany. W 1964 roku powstała wyjątkowa produkcja, którą jej twórcy z pozoru adresowali do najmłodszych widzów, jednak zostało w niej umieszczone wiele ważnych, życiowych prawd, o których z reguły zapomina się, wkraczając w dorosłe życie... I ta właśnie produkcja, po ponad pół wieku od powstania, doczekała się kontynuacji.



   Możemy zadawać sobie pytanie, czy coś, co osiągnęło nie tylko ogromny sukces w swoich czasach, ale również status ponadczasowego dzieła, powinno zostać przypominane w taki sposób, w jaki miało to miejsce w tym przypadku? Koniec końców kultowe kreacje, charakterystyczne sekwencje oraz ścieżka dźwiękowa to coś, do czego wciąż porównywany będzie sequel - i w tym przypadku od porównywania do pierwowzoru uciec się, po prostu, nie da. Wszystko dlatego, iż film z Emily Blunt w tytułowej roli stanowi pewnego rodzaju kalkę, którą nałożono na realia ukazujące dom przy ulicy Czereśniowej 20 lat po wydarzeniach dziejących się w pierwszej części. "Mary Poppins Powraca" jako samodzielne dzieło nie miałoby w dzisiejszych czasach racji bytu. Jednak, wciąż i wciąż odwołując się do żywej i miło przez nas wspominanej legendy, może stanowić pewną łatkę.
   Za reżyserię tej produkcji odpowiada nie byle kto, bo sam Rob Marshall, spod którego ręki wyszły takie dzieła filmowe, jak "Chicago", "Nine", czy "Wyznania gejszy". Lekki, ciepły styl, którym charakteryzują się poprzednie jego produkcje, doskonale sprawdził się w opowieści o disneyowskiej niani. Ponadto wydaje się, że współpracujący z nim operator (odpowiedzialny za zdjęcia również we wcześniej wymienionych przeze mnie filmach), Dion Beebe, w pełni dał się porwać baśniowej konwencji i przemycił do produkcji przepiękne krajobrazy Londynu z niemal dziecięcą radością odkrywania niezwykłości rzeczy zwykłych. W dodatku krótkie, ruchome ujęcia, które wydają się z uwagą podążać za bohaterami, dorównują niespożytej energii oraz ciekawości świata najmłodszych widzów; nie można mieć wątpliwości, że tym, co na pewno nie grozi widzom w kinie, jest nuda.
   Scenariuszowo ten film nie wydaje się zbyt oryginalny - koniec końców jego największą bronią jest tytułowy powrót Mary Poppins. Na szczęście, scenarzysta David Magee, decydując się na fabułę, która momentami zahacza o remake, konsekwentnie trzymał się tej konwencji od początku do końca. Niemniej konstrukcja scenariopisarska wyraźnie różni się od tej z 1964 roku: oprócz obecności wielu easter eggów (jak choćby szklanej kuli z katedrą św. Pawła, czy ożywającego odbicia lustrzanego Mary Poppins), pojawiają się również co najmniej dwie "strzelby Czechowa", jak również wyraźnie zarysowany czarny charakter w osobie prezesa banku. Scenarzysta jednak postanowił zadbać, by echo oryginalnej produkcji brzmiało niemal w każdej scenie: mamy więc postać Topsy (w tej roli genialna Meryl Streep), która nawiązuje do wujka Alberta, mamy również piękną, musicalową sekwencję latarników, bez wątpienia zainspirowaną tańcem kominiarzy. Pojawiają się również dobrze znane nam cztery urocze pingwiny (choć ich obecność w kulturze budzi dziś zupełnie inne skojarzenia, niż pół wieku temu), a nawet wycieczka do narysowanej krainy - kiedyś były to chodnikowe malowidła Berta, obecnie zaś ulubiona waza pani Banks.
   Moim zdaniem, jednym z najpiękniejszych prezentów, jaki twórcy mogli podarować fanom Disneya, jest udział w realizacji Dicka Van Dyke, czyli niezapomnianego Berta. Co ciekawe, Van Dyke wystąpił w roli Pana Dawesa Jra, tymczasem ponad 50 lat wcześniej wcielił się również w jego ojca. Trudno oczekiwać większego ukłonu w stronę artysty, który w jednym z wywiadów przyznał, iż czuje się, jakby kręcił jeszcze raz ten sam film. Wspanialszym prezentem mogłaby być tylko obecność samej Julie Andrews - dla której, zresztą, napisano małą rolę pod koniec filmu. Jednak Julie Andrews postanowiła nie występować w filmie, aby, jak sama twierdzi, nie odwracać uwagi od Emily Blunt. Rolę starszej pani z balonikami otrzymała zatem inna legendarna artystka Disneya - Angela Landsbury. Ja sama uważam ten gest za bardzo szlachetny, ponieważ Emily Blunt tak czy siak naraziła się na ogromną falę hejtu z tego tylko powodu, że nie jest Julią Andrews... Jednak w mojej ocenie postać starszej pani z balonikami była napisana tak bardzo pod "emerytowaną Mary Poppins", że obecność pierwotnej odtwórczyni tej roli nie tylko nie zaszkodziłaby młodszej artystce, ale byłaby wręcz czymś w rodzaju przekazania pałeczki. W dodatku ujrzenie na ekranie posuniętej w latach, ale wciąż tak samo uśmiechniętej i mrugającej porozumiewawczo niani, mogłoby być najbardziej wzruszającym momentem całego filmu. Jakby Mary Poppins czuwała nad tymi wszystkimi dziećmi, które kiedyś zabierała w niezwykłe podróże pełne cudów i wspaniałych zabaw, a które dziś są już dorosłe i pragną opowiedzieć te niezwykłe przygody swoim własnym dzieciom.
   Ocena gry aktorskiej w przypadku tej produkcji jest niezwykle trudna, zwłaszcza, jeśli chodzi o Emily Blunt. Z jednej strony echo Julie Andrews pobrzmiewało przez cały film, sprawiając, że młodsza artystka wydawała się niewystarczalna. A jednak widać było, jak ciężka praca została włożona w tę kreację, bo delikatne uśmiechy Mary Poppins oraz jej pozorna surowość, czy nawet sposób ułożenia stóp, gdy unosiła się nad dachami Londynu, wyraźnie przemawiają za tym, że trudno byłoby znaleźć lepszą odtwórczynię tej właśnie roli.
   Paradoksalnie najwierniejszy swojemu pierwowzorowi był Jack - czyli przesławny ojciec "Hamiltona", Lin-Manuel Miranda. Choć Jack i Bert to dwie zupełnie różne postacie, spełniają w filmie dokładnie tę samą rolę, a Dick Van Dyke, jak i Lin-Manuel Miranda są w niesamowity sposób tak dobrani pod względem energii, wzbudzanej sympatii, a nawet lekkiego fizycznego podobieństwa, jakby byli rodzonymi braćmi, a nie aktorami, których dzieli ogromna różnica wieku.
   Czy warto wybrać się do kina na "Mary Poppins powraca"? Jest to bardzo trudne pytanie, ponieważ to tak naprawdę zależy od tego, jak bardzo pragniemy zobaczyć na ekranie prawdziwą, żywą Mary Poppins w dokładnie takim wydaniu, w jakim zaprezentowała nam ją Julie Andrews. Jeśli pozostaniemy otwarci, a jednocześnie stęsknieni niezwykłych przygód, jakie na co dzień są udziałem tylko dzieci - będzie to seans pełen wzruszeń, zachwytów oraz doskonałej zabawy. Ja wyszłam z kina z naładowanymi akumulatorami i pewną refleksją nad tym, jak bardzo pozwoliłam zabić w sobie dziecko... Myślę, że jeśli podczas seansu w Waszych głowach pojawi się podobna myśl, czas poświęcony temu filmowi na pewno nie będzie należał do straconych.

czwartek, 3 stycznia 2019

Urodzeni do swoich ról - 6 kreacji na polskich scenach musicalowych, które mnie oczarowały

obraz: Rob Ellis, źródło
Doskonały warsztat oraz pasja w wykonywaniu swojego zawodu - oto podstawa, aby móc mówić o dobrym artyście. Jednak jest jeszcze coś, co bezwzględnie wpływa za to, w jaki sposób rola zostanie odebrana przez publiczność - a jest to sam artysta.
   Pomimo ogromnego kultu ciężkiej pracy oraz wkładania serca w tworzenie roli - kultu zrozumiałego i bardzo potrzebnego - to mam wrażenie, że czasem zapominamy o tym, że artyści, jak wszyscy ludzie, po prostu się od siebie różnią. Każdy ma inne zalety, inną energię, inną osobowość... oraz inny bagaż przeżyć, który można odpowiednio wykorzystać na scenie. A przecież właśnie to jest, moim zdaniem, największą siłą kreatora ról: podobieństwo, zarówno w wyglądzie, jak i przeżyciach wewnętrznych. Jasne, że podczas kompletowania obsady, nie zawsze warto się sugerować tym tzw. emploi artystów - bardzo łatwo umieścić kogoś w wąskiej szufladce, a przecież nie o to chodzi. Ale tuszowanie indywidualności w imię "równego traktowania" (które, nawiasem mówiąc, tak czy siak jest utopią świata artystycznego), to ogromna krzywda wyrządzana zarówno obsadzie, jak i widzom. Prawda, jak to często z nią bywa, leży pośrodku: warto dawać szansę ludziom sceny, by sprawdzali się na wielu różnych płaszczyznach, ale zdecydowanie się na jedną, czy dwie kreacje "po warunach" (zwłaszcza, jeśli postać jest charakterystyczna), może mieć wpływ nie tylko na tę jedną postać, ale i na całą sztukę.
   Muszę się przyznać, jestem ogromną fanką właśnie takich castingów: w których wykonawcy głównych ról mają nie tylko talent oraz dobry warsztat - ale również "to coś". I to rozumiane często w sposób, który nie ma nic wspólnego z poprawnością polityczną. Scena to miejsce, które wysyła nam wiele bodźców, a te wizualne, ukryte pod kostiumami i fryzurami, na które niekoniecznie da się coś poradzić, są tak samo ważne. Ktoś do danej roli może być po prostu za stary, za młody, za niski, za wysoki, za brzydki, za ładny, za czarny, za biały... Niestety, temat tolerancji jest u nas wciąż tak delikatny, że wszyscy dostajemy gęsiej skórki na samą myśl, że można nie wybrać kogoś do danej roli tylko dlatego, że ma ciemną skórę. (Tak nawiasem - musical "Król Lew" posiada wymóg, by obsada była ciemnoskóra i stąd kłopoty z uzyskaniem licencji w Polsce - tu chyba nikt się na nikogo nie obraża 😉.) Czasem myślę, jak bardzo mogłyby zyskać wystawiane u nas musicale, gdybyśmy wszyscy umieli dostrzegać i akceptować różnice między nami - bo są one piękne! Przede wszystkim właśnie w sztuce, gdzie z każdej różnicy i każdego mankamentu można zrobić największy walor; najlepszym przykładem jest Marty Feldman, słynny komik, na którym zapewne niejedna osoba postawiła krzyżyk, gdy zachorował. Dla mnie wszystko, co sprawia, że ktoś wyróżnia się z tłumu, jest po prostu ciekawe i pobudzające kreatywność... To moje małe guilty pleasure i dlatego bardzo, bardzo cierpię, gdy w teatrze scenariusz komunikuje mi jedno, a fizyczność artysty drugie.
   Na szczęście, przypadków bolesnego niedopasowania artysty do postaci widziałam w swoim życiu niewiele. Na co dzień w teatrze staram się być otwarta, bo często okazuje się, że pomimo pozornego niedopasowania artysty do roli, wszystko wspaniale do siebie pasuje, a czasem nawet wydobywa ze sztuki to, czego nie było widać w momencie, gdy odtwórca roli dobrany był według utartego schematu. I na takie niespodzianki obsadowe czekam z niecierpliwością zawsze., o ile na horyzoncie nie pojawi się ktoś, kto wydaje się nie ciężko pracującym człowiekiem z dyplomem uczelni artystycznej, a - prawdziwą, żywą postacią, która w magiczny sposób opuściła świat fikcji i stała się człowiekiem z krwi i kości. W swoim życiu musicalowej fanki spotkałam się z takimi właśnie kreacjami, którym Mel Brooks nie pożałowałby swojego słynnego okrzyku: "Mamy Hitlera!", i o których właśnie chciałabym tu opowiedzieć.
   Co warto podkreślić: są to wyłącznie te kreacje, które miałam możliwość zobaczyć na żywo, zatem zdaję sobie sprawę, że moja osobista lista scenicznych cudotwórców z każdym nowo poznanym spektaklem może poszerzyć się o kolejne osoby. Tymczasem jednak zapraszam Was do zapoznania się z poniższą szóstką.



źródło: fanpage Marty Burdynowicz

MARTA BURDYNOWICZ jako Mary
"Azaliż" to jeden z najbardziej zapadających w pamięć utworów z musicalu "Piloci". Mamy tu rannego Stefana oraz pielęgniarkę Mary, którzy zakochują się w sobie: on jest drobnym młodzieńcem przechodzącym rekonwalescencję, a ona - słusznych rozmiarów kobietą z delikatnym, anielskim głosem. Stefan, śpiewając o swoich wątpliwościach, czy jeszcze żyje, czy znajduje się w niebie, raz po raz zwraca się do niej: "Aniele w wielkim ciele". Miłość okazuje się odwzajemniona i scena kończy się sekwencją wspólnego tańca, w której jej atrybutem jest strzykawka, a jego - kaczka z moczem. 
   Walory najnowszej produkcji Teatru Roma są bardzo dyskusyjne, ale, na szczęście, nie o nich jest wpis. Kluczowa i najważniejsza w tym momencie jest kwestia artystki wcielającej się w Mary - niezwykłej i barwnej Marty Burdynowicz. Jest to osoba, która nie tylko może poszczycić się słodkim, anielskim głosem, ale również fizycznością, która w naszej kulturze wciąż jest bardzo niemile widziana, a którą ona przekuła w prawdziwą perłę kilku polskich produkcji. 
   Marta Burdynowicz nie zagra każdej roli, co do tego nie można mieć wątpliwości. Nasuwa się również pytanie, jak radzi sobie kondycyjnie, czy jej dodatkowe kilogramy nie dyskwalifikują jej w zawodzie aktorki musicalowej, w którym przecież trzeba tańczyć. Problem w tym, że... Marta Burdynowicz, pomimo dodatkowych kilogramów, jest na scenie lekka jak piórko. Również w sekwencji "Azaliż", gdzie musi zaprezentować swoje umiejętności taneczne. I chociaż trudno oczekiwać, że wszystkie produkcje musicalowe będą stały przed tą artystką otworem, samo myślenie o tym nasuwa tylko pytanie... po co mielibyśmy tego chcieć? Tylko w tym momencie jej wygląd plus size doskonale sprawdza się w Łodzi w spektaklu "Madagaskar", w Poznaniu w "Zakonnicy w przebraniu" oraz "Nine", no i przede wszystkim - w "Pilotach". A potem - kto wie? Czy w musicalach jest naprawdę tak mało miejsca dla puszystych postaci? A nawet, jeśli libretta nie poruszają tej kwestii wprost - czy taka odmiana nie byłaby fajna i wybijająca z rutyny? Myślę, że to naprawdę piękne, iż ta młoda, bardzo utalentowana aktorka i wokalistka postanowiła wyjść na scenę i pokazać się ludziom taka, jaka jest. Tak samo piękne jest to, że ludzie, którzy pomagali jej się rozwijać, nie zabili jej wiary w siebie i podarowali szansę. Oczywiście liczę się z tym, że wizerunek Marty Burdynowicz może w przyszłości ulec zmianie... Jednak obraz anielskiej Mary w wielkim ciele na długo pozostanie w mojej pamięci, a liczę na to, że dołączą do niego też inne - kolejne dowody na to, że świat artystyczny nie potrzebuje ludzi "uniwersalnych", a "wyjątkowych".



fot. Artur Wacławek
MAREK CHUDZIŃSKI jako Joe Gillis
Zachwycił mnie jako Piotr w chorzowskim "Jesus Christ Superstar", był bezapelacyjnie najlepszym Fiedką wszystkich dotychczas obejrzanych przeze mnie inscenizacji "Skrzypka na dachu"... jednak prawdziwym strzałem w dziesiątkę okazała się dla niego główna męska rola w musicalu "Bulwar Zachodzącego Słońca". Rola, na którą wszedł półtora roku po polskiej prapremierze tego tytułu - była to zmiana obsadowa wyczekiwana przeze mnie, jak żadna inna, nawet pomimo mojego ogromnego szacunku do premierowego Gillisa, Artura Święsa. Marek Chudziński to doskonały aktor, obdarzony pięknym, ciepłym głosem oraz fantastyczną energią, jednak w tym przypadku, twardo i wyraźnie jak nigdy wcześniej, rolę odegrała jego fizyczność: wysoka, wysportowana sylwetka, przystojna twarz z lekkim zarostem oraz grube, niesforne włosy do ramion. Oglądając tę kreację - głęboką, emocjonalną i kompatybilną ze scenariuszem - nie można się zastanawiać, dlaczego Joe Gillis ma takie powodzenie u kobiet. Jego młody wygląd również ma tu znaczenie: relacja Joego z Normą powinna szokować i podkreślać, jak straszny i zepsuty jest świat Hollywood, w którym młodzi, przystojni mężczyźni rezygnują z marzeń i stają się utrzymankami bogatych, starszych pań. Marek Chudziński tworzy z fenomenalną Marią Meyer duet oburzający, momentami obleśny, choć czasem lekko wzruszający - czyli dokładnie taki, jaki on być powinien. Ten sam artysta w tym samym przedstawieniu, u boku Wioletty Białk, tworzy relację słodką, infantylną, kojarzącą się z lekkim, sielankowym filmem romantycznym, w którym ona jest piękna i niewinna, on - przystojny i silny. Ale ten brakujący element układanki, jakim w chorzowskim "Bulwarze Zachodzącego Słońca" był Marek Chudziński, sprawdza się perfekcyjnie w konfiguracji z każdą, bez wyjątku, postacią. Joe i Artie - dwaj kumple w podobnym wieku, którzy kiedyś mogli przyjaźnić się na śmierć i życie, dziś zaczynają oddalać się od siebie, gdyż jeden z nich osiągnął sukces, a drugiemu zaczyna brakować na chleb. Joe i Max - obecny i były mężczyzna Normy, Joe żyjący z nią dla pieniędzy, Max wierny od lat i szaleńczo zakochany - jednak pytanie, którego z nich i dlaczego wybrała kobieta, wydaje się zbędne. Joe i Sheldrake - poszukujący zleceń młody, przystojny scenarzysta i szydzący z niego stary, pisarski wyżeracz studia Paramount. Na tę kreację trudno pozostać obojętnym, bo gdy się kupuje historię, kupuje się również Joego, i to dokładnie takiego, jakim stał się on w ciele Marka Chudzińskiego.



fot. Grzegorz Celejewski
KATARZYNA HOŁUB jako Morticia Addams
Wydawać by się mogło, że w roli słynnej żony i matki najbardziej upiornej rodziny świata, nie ma zbyt wielkiej filozofii. Zwłaszcza, że musical "Rodzina Addamsów" to po prostu dobra, wesoła rozrywka z elementami czarnego humoru, której główny wątek kręci się wokół Wednesday. Za Morticię całą pracę wykonują scenariusz oraz wizerunek, które przewidują ważne miejsce w konflikcie, budzący dreszczyk grozy utwór o czekaniu na śmierć oraz przyciągający uwagę dekolt. Postać jest typowym dziełem popkultury, który obroni się sam. Tymczasem spektakl trwa, w każdej scenie uwagę kradną niewybredne żarty z podtekstem seksualnym... a Katarzyna Hołub jako Morticia zachwyca najbardziej z całej obsady.
   "Rodziny Addamsów" nie zobaczymy już w Gliwicach, gdzie można było podziwiać tę właśnie wyjątkową kreację. Ja, będąc na tym spektaklu prawie cztery lata temu, w tym momencie mam tylko przebłyski pamięci, które dodatkowo zacierają się przez obecną inscenizację w Teatrze Syrena. Jednak w tej śląskiej produkcji pamiętam jak żywo jedną rzecz: przejmujący chłód. Gdy Katarzyna Hołub wychodziła na scenę jako Morticia, temperatura na widowni spadała poniżej zera. W dodatku każdy krok aktorki pełen był gracji, każde jej spojrzenie mroziło duszę, a jej głos był ostry jak brzytwa. Wydawała się wprost idealną partnerką dla zupełnie przeciwnego jej, gorącego Hiszpana Gomeza, i gdyby tylko gliwicka obsada dysponowała wystarczająco temperamentnym odtwórcą, musical ten zyskałby prawdziwą niepowtarzalność. Tymczasem Katarzyna Hołub zapisała się w mojej pamięci wielkimi, tłustymi literami, i pomimo, iż w każdej kolejnej produkcji zaskakuje mnie na nowo, to właśnie wspomnienie o jej lodowatej Morticii pielęgnuję ze szczególnym sentymentem.



fot. P. Burda
PIOTR PŁUSKA jako Frollo
O tym, że Piotr Płuska jest idealnym kandydatem do roli mrocznego archidiakona w musicalu "Notre Dame de Paris" wiedziałam już od koncertu sylwestrowego "W Zaczarowaną Noc", który można było oglądać na deskach Teatru Muzycznego w Łodzi na przestrzeni całego 2016 roku. Jedną z wykonywanych tam piosenek było słynne "Belle", a w roli Klaudiusza Frollo wystąpił właśnie Piotr Płuska. Trudno jest, mając do dyspozycji jedną zwrotkę i refren, wybudować zapadającą w pamięć postać, by potem pojawić się na scenie w kolejnych numerach, z których każdy pochodzi z innego dzieła. A jednak, gdy ten artysta rozpoczął swój występ, stało się coś niezwykłego. Trudno mi powiedzieć, co właściwie spowodowało, że ten, a nie inny człowiek wydał mi się czystą inkarnacją bohatera z powieści Victora Hugo... Wydawało się po prostu, że Piotr Płuska rozumie swojego bohatera tak dobrze, że przez kilka minut, w tym właśnie utworze, stali się oni jedną i tą samą osobą. 
   Jeszcze w tym samym roku w Teatrze Muzycznym w Gdyni odbył się casting do musicalu "Notre Dame de Paris", a odkąd dowiedziałam się, że Piotr Płuska postanowił się na niego wybrać, byłam już właściwie całkowicie spokojna. Teraz, po ponad dwóch latach, zdecydowałam się w końcu na wycieczkę do Gdyni i poznanie spektaklu; oczywiście, moim warunkiem był Piotr Płuska w obsadzie. I ten właśnie aktor i wokalista - który choćby swoją rolą Piłata w "Jesus Christ Superstar" udowodnił mi i wielu innym swoim widzom, że ma nie tylko doskonały warsztat wokalny, ale i ogromny talent oraz piękne, emocjonalne wnętrze - okazał się prawdziwą perłą wieczoru. Mając w swoich rękach materiał będący praktycznie kalką sprzed prawie dwudziestu lat, wcielił się w swoją postać tak, jakby nikt wcześniej nie robił tego przed nim, jakby było to libretto napisane specjalnie dla niego. Jego warsztat klasyczny okazał się dodatkowym atutem, gdy przyszło mu zmierzyć się z niezbyt zgrabnym przekładem Zbigniewa Książka; nawet najtrudniejsze zbitki sylab i nielogiczne wersy, w dodatku często zmuszające go do transakcentacji, brzmiały w jego ustach naturalnie i pięknie. Trudno jest, patrząc na tego niewyróżniającego się w tłumie człowieka, dostrzec pretendenta do jakiejkolwiek roli. Lecz gdy pojawia się on na scenie, a orkiestra zaczyna grać pierwsze dźwięki... zaczyna dziać się prawdziwa magia.



fot. Andrzej Wencel
MARTA SMUK jako Oda Mae
"Ghost the musical" to typowy wyciskacz łez. Śmierć pojawia się tam już w połowie pierwszego aktu, a reszta produkcji opiera się na psychicznym uporaniu się z nagłym i bolesnym rozdzieleniem dwojga młodych, kochających się ludzi, którzy stali u progu nowego życia. Tutaj potrzebny był jednak element, który nieco rozładuje zbyt ciężką atmosferę i który choć trochę wykorzysta komediowy potencjał, jaki drzemie w pomyśle komunikacji między światem żywych i umarłych. Oszustka podająca się za medium, która nagle odkrywa, że faktycznie słyszy głosy błąkających się po ziemi duchów? Brzmi jak strzał w dziesiątkę! W dodatku realizacja tego pomysłu w wykonaniu Whoopi Goldberg takim właśnie strzałem w dziesiątkę była. Co jednak, gdy kultowy film zostaje przeniesiony na deski teatru, dopisane mu są piosenki i należy przeskoczyć wysoko postawioną poprzeczkę? 
   Widzowie Teatru Muzycznego w Gdyni - nawet zagorzali fani filmu "Uwierz w ducha" - nie mają najmniejszego powodu do obaw, ponieważ w postać zwariowanej, czarnoskórej oszustki-medium wciela się Marta Smuk - artystka o niezwykłym temperamencie i poczuciu humoru. Co ważne, scenariusz wymaga, aby Oda Mae była ciemnoskóra, a ponieważ w zespole teatru nad Bałtykiem nie ma osoby spełniającej to wymaganie, użyto tu ciemnej farby do ciała. Umówmy się, ten zabieg jest tylko wskazówką dla widza, który otrzymuje komunikat: "Oda Mae ma ciemną skórę", a wizualnie pozostawia trochę do życzenia... Warto jednak pamiętać, że afroamerykańscy artyści słyną nie tylko z odpowiedniej ilości melaniny w organizmie, ale też między innymi ze specyficznego brzmienia głosu oraz jego niezwykłej siły. Marta Smuk dysponuje potężnym głosem, który nie tylko jest w stanie sprostać wymogom kompozytora, ale też stwarza niemal stuprocentowe złudzenie, że mamy do czynienia z osobą ciemnoskórą. A powiedzieć, że swoją energią i lekkim, dowcipnym sposobem bycia ożywia cały spektakl, to jak nie powiedzieć nic. Marta Smuk jako Oda Mae to prawdziwa ozdoba gdyńskiego "Ghosta" i absolutny, obsadowy strzał w dziesiątkę.



fot. Michał Matuszak
ROBERT SARNECKI jako biczownik
Choć przez cały spektakl "Jesus Christ Superstar" nie wypowiada ani słowa, a jego wejścia na scenę można policzyć na palcach jednej ręki, to właśnie on - mroczny biczownik z jednej z ostatnich scen musicalu - wydaje się tak prawdziwy i przerażający, jakby faktycznie był psychopatycznym katem na usługach Piłata, a nie (jak dowiadujemy się ze strony internetowej Teatru Muzycznego w Łodzi) absolwentem szkoły baletowej.
   Na tę kreację składa się dosłownie wszystko, co buduje wizerunek Roberta Sarneckiego: jego drobna, szczupła sylwetka, groźna twarz o ostrych rysach, wąskie i czujne oczy, burza kręconych włosów oraz lekka charakteryzacja i czarny strój. Zwieńczeniem tego jest wyraz spokoju i opanowania na jego twarzy, który od czasu do czasu ustępuje miejsca okrutnemu grymasowi, oraz wyważone, ale gniewne uderzenia batem. Największym atutem sceny biczowania w łódzkim "Jesus Christ Superstar" jest jej minimalizm, który wykorzystuje pięć najlepszych elementów, którymi może pochwalić się ta produkcja: fenomenalną muzykę Andrew Lloyda Webbera, efekty świetlne, za które odpowiada Tomasz Filipiak, emocjonalne liczenie od jednego do trzydziestu dziewięciu w wykonaniu Piotra Płuski, nieme cierpienie Marcina Franca oraz - żywy dreszcz grozy, jakim jest Robert Sarnecki. Przeżywanie tej sekwencji budzi we mnie skrajne emocje, ale jednak zawsze wiąże się z ogromną satysfakcją wynikającą z tego, że mam przed sobą coś, co jest niemalże tak samo prawdziwe, jak wszystko, co otacza mnie poza teatrem. A widok Roberta Sarneckiego - Artysty przez duże "A", będącego oddanym tancerzem oraz aktorem-naturszczykiem lepszym od wielu swoich kolegów po fachu - to jakość sama w sobie.


   A czy Wy posiadacie swoje wyśnione i wyczekane kreacje, które przerosły Wasze oczekiwania? Dawajcie znać w komentarzach!

Popularne posty