czwartek, 29 listopada 2018

Accantus na żywo: Adrian Wiśniewski [RECENZJA]

Źródło grafiki
Powiedzieć, że Studio Accantus to grupa pasjonatów, która osiągnęła sukces, to jak nie powiedzieć nic. Choć niewątpliwie to właśnie na pasji zbudowane jest wszystko, co kręci się wokół działalności kanału youtubowego stworzonego przez Bartka Kozielskiego. Młodzi ludzie, którzy pasję muzyczną zamienili w pracę i już szósty sezon dzielą się swoimi wysokiej jakości coverami utworów musicalowych (a czasem sięgają również po inne gatunki), nierzadko dodając do nich swoje autorskie przekłady na język polski, to prawdziwy fenomen muzycznej części polskiego Internetu. Ci właśnie ludzie już od kilku lat wychodzą do swoich fanów, organizując recitale oraz koncerty symfoniczne. I właśnie na jednym z takich wydarzeń - na recitalu wokalisty Studia Accantus, Adriana Wiśniewskiego - byłam ostatnio w łódzkim Teatrze DOM.
   Recital wokalisty Studia Accantus nie jest stricte wydarzeniem musicalowym; jego repertuar oraz charakter zależy w dużej mierze od preferencji wykonawcy i można powiedzieć, że jest swego rodzaju wizytówką: gromadzi style, gatunki oraz energię charakterystyczną dla tego, a nie żadnego innego wokalisty. Jednak to właśnie musical jest tym, co łączy wszystkie accantusowe wydarzenia, nie tylko poprzez repertuar, ale też dzięki ogromowi energii, dopracowanym szczegółom oraz wielu wydarzającym się na scenie niespodziankom.
   Adrian Wiśniewski, absolwent Wydziału Aktorskiego PWST w Krakowie, jest artystą niezwykle charakterystycznym, potrafiącym zarówno przerażać swoich widzów, jak i bawić ich do łez. Ma on na swoim koncie współpracę z wieloma teatrami, między innymi Gliwickim Teatrem Muzycznym oraz Teatrem Rampa na Targówku, a także bogate doświadczenie w pracy przed kamerą. Jest on również instruktorem zajęć teatralnych... jednak to właśnie dzięki swojemu dorobkowi wokalnemu zyskał internetową sławę. Muszę jednak podkreślić, że wykształcenie aktorskie odgrywa w pracy Adriana Wiśniewskiego rolę tak wielką, że tak naprawdę trudno wyobrazić sobie wykonywany przez niego repertuar, który nie byłby wypełniony głęboką, profesjonalną interpretacją. Śpiew i aktorstwo w pracy tego artysty wzajemnie się uzupełniają, i pomimo, że każdy z wokalistów Studia Accantus rozumie, o czym śpiewa i wkłada w to maksimum serca, piosenka aktorska w najlepszej swojej odsłonie jest znakiem rozpoznawczym właśnie Adriana Wiśniewskiego.
   Przechodząc do recitalu - gdybym miała opowiedzieć jednym zdaniem o tym, co przez dwie godziny wydarzenia widziałam, słyszałam i czułam, powiedziałabym: "Na tej scenie działo się wszystko". Choć niewątpliwie podczas całego wieczoru królował śmiech - nie tylko dzięki zabawnym, muzycznym historiom, ale też za sprawą szeregu anegdot opowiadanych przez artystę - to nie zabrakło tu miejsca na przyjemne, lekkie utwory, jak również na te wywołujące smutek, tęsknotę oraz dreszczyk grozy. Duża część repertuaru - co jest zaskoczeniem, ale i gratką dla fanów znających artystę wyłącznie z Internetu - nigdy nie pojawiła się na kanale Studia Accantus. Wśród takich niespodzianek można wymienić utwory Kabaretu Starszych Panów, Mariana Hemara czy Claude Nougaro. Jednak żaden miłośnik musicali nie miał prawa wyjść z teatru rozczarowany, ponieważ repertuar zahaczał o największe dzieła gatunku, od Broadwayu przez Disney aż po serial musicalowy "Smash".
   Choć recital jako gatunek nie daje zbyt wielkich możliwości, jeśli chodzi o rozmach, w tym przypadku każda, nawet najmniejsza sposobność na ożywienie sceny, została wykorzystana. Ogromną rolę odgrywa tu światło, które, choć skromnie zaaranżowane, doskonale współgra z nastrojem utworów. Wspaniałą rolę odegrali tutaj muzycy, przede wszystkim doskonale władająca syntezatorem Kasia Mazurkiewicz; klawisze pod jej sprawnymi palcami tworzyły aranżacje idealnie współpracujące zarówno z wokalistami, jak i nastrojem poszczególnego utworu. Biorąc pod uwagę, iż Kasia Mazurkiewicz przy ani jednej piosence nie skorzystała z nut, uważam to za sztukę zasługującą na podziw nie mniej, niż wokalno-aktorskie wyczyny Adriana Wiśniewskiego. Nie bez znaczenia był tu również udział gości, również wokalistów Studia Accantus: Zuzanny Makowskiej oraz Karola Osentowskiego, którzy doskonale uzupełnili występ gwiazdy wieczoru.
   Recital gwiazdy Studia Accantus jest wydarzeniem, na które bilety rozchodzą się w błyskawicznym tempie. Ma na to wpływ nie tylko ogromny sukces tej grupy na polskim YouTubie, ale również doskonałe przygotowanie występów na żywo. Atmosfera panująca we foyer oraz na widowni jest bardzo rodzinna, choć tak naprawdę większość widzów pozostaje sobie obca. Jednak miłość do Studia Accantus sprawia, że wszyscy wydają się częścią jednej społeczności; to naprawdę niesamowite, że komuś udało się stworzyć takie miejsce w sieci, a potem wybudować na nim tak sympatyczne i wartościowe wydarzenia muzyczne w realnym świecie. Dlatego recitale w wykonaniu artystów Studia Accantus polecam z całego serca... w sposób szczególny zwracając uwagę na te, których gwiazdą jest Adrian Wiśniewski. Takiego ładunku humoru, emocji i wspaniałych doznań artystycznych trudno doświadczyć gdziekolwiek indziej, a gdy już się tego doświadczy - marzy się o przeżyciu tego raz jeszcze.

czwartek, 22 listopada 2018

Przeszłość w cieniu katedr: "Notre Dame de Paris" w Teatrze Muzycznym w Gdyni [RECENZJA]

Wydaje się, że musical "Notre Dame de Paris" na podstawie powieści Victora Hugo zajmuje w sercach polskich fanów szczególną pozycję. Wszelkie fora, grupy i dyskusje przepełnione są zachwytami pod adresem sztuki, a na playlistach triumfy święcą takie utwory, jak "Belle", czy "Le temps des cathédrales". Jednak przez naprawdę długi czas wydawało się, że miłość Polaków do tego dzieła pozostaje nieodwzajemniona, ponieważ przez 18 lat twórcy uparcie odmawiali nam licencji. Jednak dwa lata temu, w 2016 roku, pasjonaci "Notrów" mogli odetchnąć z ulgą: dzieło zawitało pod strzechy Teatru Muzycznego w Gdyni.
   Historia garbatego dzwonnika oraz reszty stworzonych przez Victora Hugo bohaterów, jak można było się spodziewać, przyciągnęła nad morze tłumy musicalowych fanów. Trudno się dziwić, ponieważ ze względu na przyjęte warunki licencji, widz ma możliwość podziwiania na żywo oryginalnej, przybyłej z Paryża scenografii Christiana Rätza. Świadomość ogromnego znaczenia tych ruchomych platform, wiszących dzwonów oraz wielkiej, kamiennej ściany, nadaje obecności w teatrze nad Bałtykiem niezwykłego, magicznego wręcz wydźwięku. Jakby przeniesienie w czasie miało charakter podwójny i jednocześnie objawiał nam się Paryż na przełomie Średniowiecza i Renesansu oraz Paryż roku 1998. Wrażenie to uzupełnia szereg innych elementów, jak kostiumy, choreografie, czy światła imitujące katedralne witraże, które również pokrywają się z tym, co już doskonale znamy. Dla oddanego miłośnika musicali może być to źródło niezwykłych przeżyć... ale również rozczarowania. Bo nie można nie zauważyć, że w całej tej ogromnej, bajecznej produkcji, priorytetem była wierność oryginałowi, która sprawiała, że każdy element i każdy postawiony przez najgłębiej ukrytego artystę krok wydawał się wymierzony co do milimetra. Brakowało tu spontaniczności, a ruch sceniczny i choreografie wydawały się momentami wymuszone. Jakby to, co było lekkie i naturalne dwadzieścia lat temu dla Francuzów, zupełnie nie wpisało się w temperament artystów żyjących nad Wisłą. Kalka - tak można określić pierwszą polską produkcję musicalu "Notre Dame de Paris", ponieważ w całym przedsięwzięciu nie udało się uratować wspaniałego, gdyńskiego klimatu oraz indywidualności występujących artystów. Pokazuje to tylko, jak dobrą rzeczą jest licencja non-replica, dzięki której poszczególne teatry nie tylko dają pracę rodzimym twórcom (co też przekłada się na ceny biletów), ale przede wszystkim - eksponują swoją niepowtarzalność: artystów z ich pomysłami i temperamentem, choreografów tworzących w zgodzie ze swoją kulturą, scenografów pokazujących na scenie to, co jest nam dobrze znane... Tymczasem nie każdą replikę daje się łatwo odczytać oraz ocenić - czasem nawet powinno się przyjmować bezkrytycznie niektóre rozwiązania, które są świadectwem innej epoki oraz innej kultury. Ocenie podlega tylko wykonanie... które w tym przypadku jest kolejnym dowodem na niezawodność zespołu Teatru Muzycznego w Gdyni.
   Przed przejściem do oceny zespołu, warto zwrócić uwagę na polski przekład: jego autorem jest Piotr Olkusz, natomiast za stronę poetycką odpowiada Zbigniew Książek. Niestety, jest to jeden z najsłabszych elementów przedstawienia... jeśli nie najsłabszy. Przede wszystkim, widać tu "podział obowiązków" na tłumacza oraz poetę: jakby w pierwszej kolejności liryka została przełożona na prozę w innym języku, a potem ktoś z tej prozy na nowo próbował zbudować lirykę, skupiając się na wierności i zapominając, że poezja powinna być przede wszystkim piękna. Polska wersja "Notre Dame de Paris" piękna bywa tylko od czasu do czasu; dominują w niej dziwne zbitki wyrazów oraz infantylne, nic niewnoszące frazy... Jednak nie byłoby to tak rażące, gdyby w tekście nie pojawiały się regularnie frazy kompletnie niezgadzające się z muzyką. Naprawdę trudno uwierzyć, że teksty te zostały napisane przez Zbigniewa Książka, autora słów przesłynnego "Byłaś serca biciem" oraz współtwórcy kilku znakomitych oratoriów. Ciężko stwierdzić, w jaki sposób i dlaczego popełniono tutaj błąd... Być może musical to gatunek, o którym w Polsce wciąż za mało się wie - o czym świadczy również przykład tłumaczenia libretta "Jesus Christ Superstar", którego autorem był wybitny artysta słowa, Wojciech Młynarski, a które wzbudza więcej kontrowersji, niż sam musical. Pozostaje mieć nadzieję, że ten niezbyt udany przekład będzie lekcją i ostrzeżeniem dla obecnych i przyszłych tłumaczy musicali.
   Pomimo zgotowanych przez tę inscenizację pułapek takich jak przesadna wierność oryginałowi, czy słabej jakości tłumaczenie, doskonały zespół artystyczny wynagradza wszelkie mankamenty produkcji, sprawiając, że wieczór w Teatrze Muzycznym w Gdyni zachowuje wysoką wartość wydarzenia kulturowego. Prawdziwą ozdobą są tu występujące kobiety: Ewa Kłosowicz jako Esmeralda oraz Weronika Walenciak jako Fleur-de-lys. Songi w ich wykonaniu, na czele z "Beau comme le soleil", są zachwycające i sprawiają, że w czasie tych trzech godzin spektaklu niejeden raz w oku zaczyna kręcić się łza. Podobne odczucia można mieć, podziwiając odtwórcę roli Gringoire, Macieja Podgórzaka. Oprócz pięknego głosu, artysta posiada również niezwykłą charyzmę, która sprawiła, że nawet tak sztywno trzymający się oryginału spektakl pozwolił mu stworzyć rolę niepowtarzalną i ujmującą za serce. Gringoire hipnotyzował wzrokiem, poruszał się lekko jak wiatr, a opowieścią o wiekach katedr wydawał się doskonale bawić. Przeciwwagą lekkości tej postaci był kreowany przez Krzysztofa Wojciechowskiego Clopin; w tym przypadku otrzymaliśmy postać żywiołową i wyśpiewującą swój bunt emocjonalnie i z pełnym zrozumieniem postaci. Nie mniej emocjonalną kreacją popisać się mógł również Rafał Szatan, czyli kapitan Phoebus. Choć w tym przypadku można było dostrzec, iż od strony aktorskiej artysta nie zdołał do końca rozwinąć skrzydeł i w jego wejściach na scenę wyczuwało się lekką niepewność. Jednak kreację Rafała Szatana odbiera się naprawdę dobrze, a jego umiejętności wokalne są prawdziwą wisienką na torcie.
   Choć w całym zespole nie ma ani jednego artysty, który źle wywiązałby się ze swojego zadania, na szczególne wyróżnienie zasługują dwie osoby: Michał Grobelny jako Quasimodo oraz Piotr Płuska w roli archidiakona Frollo. Michał Grobelny, kreując postać garbatego dzwonnika, zadbał o najdrobniejszy element, od gruntownego studium emocji, przez szorstki, ale wciąż zachwycający śpiew, po właściwy dla garbusów i trudny kondycyjnie sposób poruszania się. Pomimo kostiumu, który dwadzieścia lat temu wyglądał wspaniale na Garou, a który dziś już trąci myszką, artyście udało się stworzyć wrażenie, iż faktycznie jest on mroczną istotą zamieszkującą dzwonnicę Notre Dame. Jeśli zaś chodzi o Piotra Płuskę, nie można znaleźć ani jednego elementu, który rzucałby cień na jego kreację. Pomimo trudności, jakie stawiało przed nim tłumaczenie, zdołał on ocalić piękno wykonywanych przez siebie utworów, nie szczędząc im emocji, a także gruntownego zrozumienia postaci. Frollo w całej tej historii był nie tylko groźnym kapłanem, ale również postacią miotaną wieloma sprzecznymi emocjami, która powoli umiera w środku - i właśnie te sprzeczności i tę postępującą martwicę serca widzowie otrzymali w tej kreacji. Gdy Piotr Płuska znajdował się na scenie, sztywna forma, którą dziełu narzuciła licencja, wydawała się nieco łagodnieć, a sam wydźwięk historii stał się o wiele bardziej gorzki i niejednoznaczny - dokładnie taki, jaki był w powieści Victora Hugo. 
   "Notre Dame de Paris" w Teatrze Muzycznym w Gdyni to jedno z największych współczesnych wydarzeń musicalowych w Polsce. I pomimo, że jest to tytuł niezwykły, jego surowość spowodowana warunkami licencji nie pozwala na pełne przeżycie tej niezwykłej przygody. Jednak mimo wszystko wciąż pozostaje on obowiązkową pozycją w kalendarzu każdego fana musicalowego. Warto wykorzystać ostatni sezon, by przypomnieć sobie opowieść o Cyganach, o trudnej miłości oraz o Paryżu, który głośno wzywa imienia Najświętszej Maryi Panny... A być może przyjdzie jeszcze czas, gdy to francuskie dzieło zdoła odwzajemnić miłość swoich nadwiślańskich fanów i pozwoli zrealizować się w licencji non-replica... ku naszej szczerej uciesze.

czwartek, 15 listopada 2018

Jak rozwijać swoją musicalową pasję?


Świat musicalu rozrasta się w zastraszającym tempie, a jakby tego było mało - w wielu miejscach jednocześnie. A przecież, by pokochać ten gatunek, czasem wystarczy jedna wizyta w teatrze... Co więc zrobić, gdy złapaliśmy bakcyla, chcemy rozwijać swoją wiedzę, a może i praktyczne umiejętności, ale świadomość ogromu wiedzy do zdobycia skutecznie utrudnia nam to i tak niełatwe już zadanie?
   Jest wiele sposobów, by wdrożyć się w magiczny świat sztuki, nie zwariować, a do tego doskonale się bawić. Jeśli więc jesteś osobą, która dopiero zaczyna stawiać kroki na tej niełatwej ścieżce... witam cię serdecznie i z ogromną radością! Na wstępie pragnę cię uspokoić, ponieważ domyślam się, że już zdążyłeś poczuć gorący oddech presji, ponieważ pokochałeś coś, o czym nie masz pojęcia: każdy zaczynał dokładnie w ten sposób. Każdy. Nawet osoby, które wymieniają w twojej obecności mnóstwo nazwisk, dziwnych pojęć oraz nieznanych ci tytułów i wyrażają głębokie oburzenie, jak śmiesz nazywać się fanem musicalu. Nie zwracaj na nich uwagi. Po prostu pozwól, by nowa pasja zawładnęła twoim sercem, bo być może stoisz u progu najpiękniejszej przygody swojego życia. Oczywiście, wszelka wiedza musicalowa jest i zawsze będzie w cenie: pomoże ci ona odkrywać nowe zakątki tej Krainy Czarów oraz lepiej rozumieć to, co już udało ci się poznać. Dlatego właśnie chcę podzielić się z tobą moim doświadczeniem. Jak rozwijać swoją musicalową pasję? Odpowiedź znajdziesz poniżej!


   1. Nie traktuj tego jak wyzwania: to ma ci sprawiać przyjemność.

   No, chyba, że lubisz wyzwania. Jednak w musicale warto zainwestować przede wszystkim serce, a nie znajomość "najbardziej podstawowych" tytułów. Zamiast obstawiać się książkami, przeglądać amerykańskie fora i stwierdzać, że zanim obejrzy się jakikolwiek tytuł, należy znać pojęcia typu "backstage musical", czy "eleven o'clock number", po prostu daj sobie polecić jakiś fajny tytuł. Jeśli ci się nie spodoba, wróć do niego za jakiś czas. A jeśli przypadnie ci do gustu, pozwól sobie trochę z nim "pobyć": słuchaj ścieżki dźwiękowej, szukaj informacji o artystach, którzy ci się najbardziej spodobali, oglądaj w internecie nagrania z prób, a w przypadku filmów - wycięte sceny... Słowem: rób wszystko, na co masz ochotę. Nie musisz twardo trzymać się tego jednego musicalu przez określony czas, po prostu sięgaj po niego, jeśli tylko przyjdzie ci na to ochota.


   2. Daj sobie czas i odpuść bycie ekspertem.

   Być może będzie to dla ciebie zła wiadomość, ale nie da się zostać oczytanym fanem musicalu w trzy miesiące. Jeśli chcesz zafundować sobie kilka bezsennych nocy na pochłanianie wiedzy, tytułów i nazwisk, to oczywiście masz do tego prawo... Jednak spróbuj podejść do sprawy tak, jakbyś poznawał człowieka: z ciekawością, życzliwie i cierpliwie. Musicale to coś, w czym powinno zwyciężać serce, a nie rozum, ponieważ można zachwycić się "Upiorem w Operze", nie wiedząc, kim jest Andrew Lloyd Webber... Ale wiedzieć, kim jest Andrew Lloyd Webber i nie zachwycić się "Upiorem w Operze" - to zdecydowanie mija się z celem. Pamiętaj, że żaden fan "z wieloletnim stażem" nie ma w głowie całego vademecum świata musicalowego (nawet, jeśli sam tak twierdzi).


   3. Poznawaj artystów.

   Teatr, a więc i musical, to obcowanie z żywą sztuką. A co tworzy żywą sztukę? Oczywiście, ludzie. I to w wielu przypadkach ludzie bardzo uzdolnieni oraz niezwykle sympatyczni, którzy z chęcią podpiszą program, pogadają o sztuce, a czasem nawet zaproszą na kawę. Budowanie takich relacji nie jest niczym niewłaściwym - tu panują takie same zasady, jak w kontaktach ze wszystkimi innymi osobami. A nawet, jeśli nie uda ci się z nikim nawiązać nici porozumienia, fantastyczną sprawą jest samo bycie fanem. Sprawia to, że do każdej musicalowej działalności danego artysty dojdziesz jak po sznurku, staniesz się w tym ekspertem... A gdy dojdzie do tego okazjonalna nawet interakcja z artystą, będziesz mógł czerpać garściami z jego wiedzy oraz pasji, którymi zapewne chętnie się z tobą podzieli.


   4. Jeździj na warsztaty musicalowe.

   Trudno o lepsze miejsce skupiające miłośników musicalu. Co w tym wszystkim jest najlepsze - prawdopodobnie większość uczestników takich warsztatów kręcić się będzie wokół jednego, konkretnego teatru. Dlatego nawet kilka dni w towarzystwie grupki erudytów, którym na hasło "teatr" przestają zamykać się usta, będzie dla ciebie doskonałą szkołą tego środowiska. Warsztaty to również miejsce, w którym poznajesz artystów - bo ich organizatorami oraz nauczycielami są właśnie aktorzy, wokaliści i tancerze, którzy na co dzień pracują na scenie... Nie wspominając o tym, że pracujecie tam na konkretnych, musicalowych dziełach. Zapewniam, nic tak nie związuje człowieka z musicalem, jak warsztatowa praca, podczas której przechodzi się całą paletę emocji, od wstydu, przez rezygnację, po satysfakcję i dumę.


   5. Podróżuj.

  W tym miejscu musisz dowiedzieć się jeszcze jednej, ważnej rzeczy: chcąc być fanem musicali, raczej skazujesz się na pokonywanie setek kilometrów, by obejrzeć kilkugodzinne dzieło. No, chyba, że w pełni wystarcza ci repertuar najbliższego teatru muzycznego - to oczywiście twoja decyzja. Jednak pasja musicalowa, która nieodłącznie wiąże się z poznawaniem, staje się o wiele bogatsza, gdy pozwalamy sobie na kilka "musicalowych pielgrzymek" w ciągu roku. Możemy dzięki temu poczuć klimat każdej z odwiedzanych scen - zapewniam, nie ma nic bardziej różnego od tego samego musicalu granego w kilku różnych teatrach. Lokalny charakter każdej z odwiedzanych przez nas instytucji jest czymś cudownym, do czego wciąż i wciąż chce się wracać - a o to przecież chodzi w musicalach, prawda? By chcieć ciągle do nich wracać.


   6. Edukuj się z pomocą publicystów i dziennikarzy musicalowych.

   Choć ślęczenie nad książkami i artykułami jest w pasji musicalowej sprawą drugorzędną, to jednak stanowi to bardzo ciekawe uzupełnienie tego, co wyniesiemy z teatrów. Jednak tu też chodzi o to, by podążanie za innymi badaczami i miłośnikami sprawiało ci przyjemność. Jak wszędzie - słuchaj swojego serca, bo ono wie, co tak naprawdę chcesz wiedzieć. Jednak nie da się ukryć, że obcowanie z publikacjami lub słuchowiskami innych pasjonatów daje mnóstwo radochy oraz satysfakcji z odkrywania nowych zakamarków tego cudownego świata. A jeśli w tym wszystkim znajdzie się miejsce na kreatywną dyskusję - można przepaść na wiele, wiele godzin.


   7. Wyławiaj z musicalu to, co spodobało ci się najbardziej i podążaj za twórcą.

  Piękna muzyka? Sprawdź listę dzieł tego kompozytora. Wspaniała kreacja sceniczna? Jeździj na spektakle z udziałem tego artysty. Zachwycająca choreografia? Dowiedz się, gdzie jeszcze pracuje jej autor. Taka "łańcuchowa" metoda poznawania musicali wprawdzie grozi tym, że zrezygnujemy z fajnego spektaklu tylko dlatego, że w obsadzie i wśród realizatorów nie będzie nikogo, kogo lubimy... Jednak polski świat musicalu jest na tyle mały, że prędzej czy później zapuścimy swoje korzenie wszędzie, gdzie tylko się da. A będąc otwartym i wciąż nienasyconym pięknych przeżyć, zapewniamy sobie źródło ciekawej wiedzy na długi, długi czas.


   8. Jeśli często bywasz w jakimś teatrze, dołącz do fanklubu.

  Albo sam go stwórz! Jednak jeśli taki fanklub już istnieje (poznasz go bardzo łatwo), nawiąż kontakt, spotkaj się pod wyjściem służbowym i pokaż, że też kochasz musicale. Ani się obejrzysz, a dasz się wciągnąć w ten świat, gdzie spotkania z artystami są czymś normalnym, gdzie otrzymujesz dostęp do szeregu skarbów niedostępnych zwykłym zjadaczom chleba (wśród nich są choćby plakaty, kostiumy, które możesz przymierzyć, a czasem nawet libretta spektakli oraz pracownicze nagrania), i gdzie każda okazja: początek sezonu, zielony spektakl, urodziny artystów - to okazja do wspaniałych grupowych przedsięwzięć, równie szalonych i kreatywnych, co miłych dla artystów.


   9. Przyjaźnij się z kimś, kto lubi musicale.

   Jest to trochę ryzykowna propozycja, ponieważ gustów musicalowych jest tyle, co chodzących do teatru ludzi. Jednak wystarczy, że wykażesz odrobinę zainteresowania, a twój zachwycony przyjaciel zadba, byś musicale zjadał na śniadanie.


   10. Załóż bloga, konto na YouTube lub fanpage na Facebooku.

  Najlepszym sposobem na to, by coś poznać, jest... opowiadać o tym. Pisanie, mówienie, gromadzenie zdjęć i nagrań pozwala nam w pewien sposób uporządkować naszą wiedzę, przetestować ją, wyciągać więcej wniosków i, oczywiście, nadal się rozwijać. Gdy wokół nas zgromadzi się grupa zainteresowanych osób, częste podróże, czy próbowanie swoich sił w nowych dziedzinach (jak w moim przypadku - pisanie recenzji) jest czymś naturalnym. Ma to oczywiście związek z pewną regularnością, którą trzeba sobie narzucić, jednak nasza pasja może tylko na tym zyskać. A może nawet zamienić się w zawód? Jedno jest pewne: decyzja o pokazaniu swojej pasji publicznie ma zdecydowanie więcej plusów, niż minusów.


   Mam nadzieję, że mój krótki poradnik był dla was ciekawą i dającą do myślenia lekturą. Choć najważniejsze w pasji musicalowej jest po prostu to, by kochać musicale, zawsze warto trochę tej pasji pomagać i rozwijać ją w miarę swoich możliwości.
   Macie jakieś swoje sposoby na rozwijanie tej pięknej pasji? Podzielcie się nimi koniecznie w komentarzach!

czwartek, 8 listopada 2018

Bajeczny lot do przeszłości [RECENZJA]

Musical "Piotruś Pan" z librettem Jeremiego Przybory oraz muzyką Janusza Stokłosy po raz pierwszy został wystawiony w 2000 roku w Teatrze Muzycznym Roma. Teraz, po kilkunastu latach, ponownie zagościł na jednej z warszawskich scen - w teatrze Studio Buffo. Zapewne niejedna osoba, która widziała to przedstawienie jako dziecko, dziś, już jako dorosły, zabiera na nie swoje pociechy. I doświadcza rzeczy przedziwnych: przypomina sobie, jak szczęśliwy był jako dziecko, wspomina minione lata z nutką rozrzewnienia... i na własne oczy przekonuje się, że Piotruś Pan, który kiedyś zabrał go w fantastyczną podróż do Nibywalencji, wciąż jest tym samym, małym i żądnym przygód chłopcem. Spektakl dla dzieci staje się nostalgiczną podróżą w czasie, jednocześnie wywołując ogromną tęsknotę za tym, co już bezpowrotnie minęło oraz odsłaniając nam kurtynę, za którą znajduje się piękna, beztroska przeszłość. Bo musical "Piotruś Pan" w wykonaniu artystów Studio Buffo sprawia, że każdy może na powrót poczuć się jak dziecko.
   Choć libretto oraz muzyka spektaklu zostały napisane przed kilkunastoma laty, nie można mieć wątpliwości, że bez problemu trafiają do serc najmłodszych widzów - świadczą o tym żywe reakcje absolutnie całej sali. Wydaje się wręcz, że styl tej opowieści, przypominający raczej klasyczne filmy Disneya, niż produkcje, do których obecnie przyzwyczajone są dzieci, to jej największy atut. Wypowiadane przez aktorów kwestie są niezwykle miękkie i łagodne, a muzyka to ich fantastyczne dopełnienie. Należy tutaj dodać, jak wielkim walorem całego musicalu jest libretto Jeremiego Przybory, mistrzowskie pod względem literackim oraz pełne wspaniałych gagów, które ze smakiem łączą się z refleksyjną nutą. Ze wszystkim wspaniale współgrają światło (za które odpowiada Sławomir Zwierzyński) oraz wizualizacje (autorstwa Mateusza Będzińskiego), zaś jeśli chodzi o scenografię, momentami można mieć wątpliwości, czy to jest jeszcze scena, czy może już prawdziwa, magiczna kraina (autorem tego arcydzieła jest Andrzej Woron). Kolejnym wspaniałym elementem są choreografie. Gdy reżyser spektaklu jest jednocześnie autorem układów tanecznych, widowisko staje się kolorową bombą energetyczną. Tak też było w tym przypadku: Janusz Józefowicz po raz kolejny udowodnił, że pojęcie "musicalu" rozumie doskonale i realizuje je w swoim teatrze od A do Z. Pokazał też, że dba o solidne przygotowanie każdego ze swoich aktorów, bez względu na to, czy jest to doświadczony artysta z dyplomem, czy dziecko, czy nawet... pies. 
   Chcąc zaszczepić w swoim dziecku miłość do teatru, warto pokazać mu, jak wiele radości można mieć z obcowania z fikcyjnym światem na żywo. Właśnie dlatego w dzisiejszych czasach kładzie się tak wielki nacisk na interakcje z publicznością, rzadko jednak można doświadczyć pełnego "bycia w środku spektaklu". Jeśli jednak chodzi o "Piotrusia Pana", przedstawienie ma się praktycznie wszędzie wokół siebie. Indianie biegający między rzędami, dzieci latające nad widownią, bajeczny statek piratów będący na wyciągnięcie ręki - to tylko przykłady tego, jak Studio Buffo przekuło niewielki metraż sceny w ogromny walor. Bliskość magicznego świata, który do złudzenia przypomina prawdziwe życie oraz brawura, z jaką jest on ukazany, to najlepszy sposób, by najmłodsze pokolenie uwierzyło, że teatr jest wspaniałym miejscem, do którego warto wracać.
   "Piotruś Pan" jest też kolejnym triumfem artystów współpracujących z teatrem Studio Buffo. Przede wszystkim, wspaniałym zaskoczeniem jest ponowna obecność w tym miejscu fenomenalnego Jakuba Szydłowskiego, niegdyś wyzwolonego kapłana na motocyklu w musicalu "Romeo i Julia", który w tym przypadku mistrzowsko wcielił się w pana Darlinga oraz Kapitana Haka. Podobne pozytywne emocje wzbudziła we mnie obecność na scenie Mariusza Czajki, czyli pirata Sznapsa. Mariusz Czajka, którego nieśmiertelne "łan, tu, fru, sru" kojarzy chyba każdy fan musicalu w Polsce, kolejny raz pozwolił cieszyć się widowni swoją wyrazistą i przezabawną osobowością sceniczną. Z rozrzewnieniem oglądało się również Annę Frankowską kreującą postać matki, a z jeszcze większą przyjemnością słuchało się wykonywanych przez nią utworów. Jednak w całym tym spektaklu niewątpliwie największe pochwały należą się występującym dzieciom, przede wszystkim Kubie Laskowskiemu oraz Natalce Turzyńskiej, czyli Piotrusiowi i Wendy. Udźwignięcie ciężaru głównych ról przedstawienia to nie lada wyczyn dla dorosłych aktorów, a co dopiero dla osób tak młodych - za to po stokroć brawo. I brawo tak naprawdę dla każdego artysty, który pojawił się na scenie, ponieważ każdy bez wyjątku wykonał tutaj kawał dobrej roboty.
   Mimo upływu lat, Studio Buffo nie przestaje zaskakiwać widzów, zarówno tych starszych, jak i młodszych. W tym przypadku otrzymaliśmy dzieło, które jest nie tylko w pełni profesjonalne, ale też pełne niezwykłych emocji... oraz tęsknoty. Co prawda, dzieci, które pojawią się na widowni, zobaczą przede wszystkim wspaniałą baśń pełną niezwykłych efektów specjalnych, jednak dla każdego dorosłego będzie to również bajeczny lot do przeszłości. Wszystko w tej produkcji przypomina o tym, co było: duch dawnych, dobrych opowieści dla najmłodszych, słodka, magiczna muzyka, dawni, ulubieni artyści... I nagle to wszystko na powrót staje się jawą - jakby Piotruś Pan, ten sam, którego znamy z dzieciństwa, przyleciał szukać sobie mamy, która pomoże mu w wiosennych porządkach...

Popularne posty