czwartek, 13 czerwca 2019

Trwa walka o wolną Rozrywkę. #MuremZaTeatrem

Nie ulega wątpliwości, że ostatni tydzień był dla Teatru Rozrywki czasem wyjątkowo trudnym: w efekcie podsłuchania i udostępnienia prywatnej rozmowy Aleksandry Gajewskiej, została ona odwołana ze stanowiska dyrektora. Nagranie wyciekło do sieci 29 maja, 4 czerwca pani dyrektor otrzymała maila z informacją o podjętej przez Marszałka Województwa Śląskiego decyzji, a dwa dni później solidarną rezygnację ze swojego stanowiska dyrektora artystycznego złożył Jacek Bończyk. Mając za sobą rok ciężkiej i owocnej pracy, a na koncie wiele sukcesów oraz rosnące zainteresowanie widzów, dwójka najbardziej zasłużonych osób w całej instytucji została odebrana teatrowi, artystom... i całemu miastu. Teatr Rozrywki, od lat uważany za wizytówkę Chorzowa, w tym momencie czeka na ogłoszenie nowego konkursu - lub na informację o jego braku i przywróceniu Aleksandry Gajewskiej na stanowisko, którego nigdy nie powinno jej się odbierać.
   W sieci nie brakuje głosów poparcia dla byłego (oby chwilowo!) dyrektorstwa Rozrywki, jednak cała sprawa nie dla każdego może wydać się jasna i klarowna. Problem zahacza o wiele dziedzin, od prawa, przez politykę i dziennikarstwo, po kulturę i etykę. Dlatego bardzo bym chciała, aby ten tekst był nie tylko głosem poparcia dla Teatru Rozrywki, ale by wyjaśnił pewne budzące wątpliwości kwestie. Bo w moim odczuciu decyzja o przywróceniu dyrektor Gajewskiej powinna być tylko kwestią czasu i czekam niecierpliwie, aż tak właśnie się stanie. Bo obserwując działalność Teatru Rozrywki na przestrzeni ostatnich kilku lat, nie potrafię nie zauważyć i nie docenić, jak wiele zmieniło się na dobre na przestrzeni sezonu 2018/2019.

Czy nagranie portalu Silesia24 miało prawo zostać umieszczone w sieci?


   Zacznijmy od powodu tej całej batalii, jakim jest nagranie, które pojawiło się w sieci 29 maja. Chwilowo odetnijmy się od jego treści i zwróćmy uwagę na okoliczności, w jakich ono powstało: kamera została włączona przed oficjalnym rozpoczęciem konferencji prasowej, a znalazła się na nim prywatna rozmowa Aleksandry Gajewskiej oraz Jerzego Bończaka. 
   Myślę, że warto w tym miejscu sięgnąć do Kodeksu Etyki Dziennikarskiej, które opublikowało na swoje stronie internetowej Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Możemy tam przeczytać w punkcie 2:
Informacje powinny być zrównoważone i dokładne, tak by odbiorca mógł odróżnić fakty od przypuszczeń i plotek, oraz powinny być przedstawiane we właściwym kontekście i opierać się na wiarygodnych i możliwie wielostronnych źródłach. 
Następnie punkt 5 mówi:
W zbieraniu materiałów nie wolno posługiwać się metodami sprzecznymi z prawem i nagannymi etycznie; ukryta kamera i mikrofon czy podsłuch telefoniczny są dopuszczalne wyłącznie w przypadku dziennikarstwa śledczego (...) 
kolejno punkt 9: 
Rozmówcy powinni być poinformowani, w jaki sposób zostaną wykorzystane ich wypowiedzi; (...).
Na uwagę zasługuje również punkt 13: 
Język wypowiedzi powinien być staranny, należy unikać wulgaryzmów i określeń obscenicznych.
   Można mieć wątpliwości, czy pani Gajewska oraz pan Bończak wiedzieli, że przedstawiciel portalu Silesia24 miał włączoną kamerę, jednak tak naprawdę nie ma to znaczenia, ponieważ skupienie rozmówców wyłącznie na sobie nawzajem oraz ich przyciszone głosy (które wymagały dodania napisów, aby nagranie było zrozumiałe) nie pozostawiają cienia wątpliwości, że nie były to słowa przeznaczone dla nikogo, poza nimi samymi. Moim zdaniem przed takimi właśnie działaniami przestrzega KED w punkcie 5. Następnie - 34 sekundy nagrania, dla których jedynym komentarzem dziennikarskim jest jego tytuł: "Bończak: "Co wy tu k*** robicie"?!", w żaden sposób nie są związane z tematem konferencji prasowej - a osoby obecne na nagraniu udostępniły swój wizerunek właśnie na potrzeby owej konferencji i nie miały pojęcia, że zostanie on wykorzystany inaczej (punkt 9). Wydaje się też, że największą rolę w nagraniu odgrywają używane przez reżysera Bończaka wulgaryzmy - a ponieważ dziennikarze powinni brać odpowiedzialność nie tylko za własne wypowiedzi, ale również za te, które udostępniają szerszej publiczności, uważam, że zachodzi tu również sytuacja opisana w punkcie 13.
   W zasadzie trudno odgadnąć, w jakim celu materiał znalazł się w sieci, ponieważ obecne na nim osoby nie zostały przedstawione, tak samo nie zostało podane miejsce wykonania nagrania, czy wyjaśniona okazja. Widzimy dwójkę ludzi, z czego jeden - zapewne tytułowy Bończak - posługuje się niecenzuralnym słownictwem. Jest to pusty obraz, który trudno mi nazwać "informacją", ponieważ żadnej informacji de facto tu nie widzę. W moim odczuciu materiał świadczy źle nie o dyrektor Gajewskiej, czy reżyserze Bończaku, ale wyłącznie o portalu Silesia24 - osobiście odbieram to jako złamanie etyki dziennikarskiej, jak również jako wyraz niekompetencji osób odpowiedzialnych za powstanie materiału.

Marszałek daje pracę, więc on może ją odebrać?


   Ponieważ Teatr Rozrywki jest instytucją publiczną i należącą do Urzędu Marszałkowskiego, jego dyrektor zostaje powołany przez Marszałka Województwa Śląskiego. Wydaje się, że między nimi zachodzi taka sama zależność, jak między każdym pracownikiem i pracodawcą - można zatem powiedzieć, że to Marszałek ma decydujący głos w sprawie obecności danego człowieka na stanowisku głowy teatru... Jednak prawda jest trochę inna. Przede wszystkim, Marszałek występuje tutaj w roli organizatora, natomiast właściwym pracodawcą dyrektora teatru jest... po prostu teatr. I choć to Marszałek sprawuje pieczę nad współpracą z dyrektorem, to kwestią decydującą jest zawsze prawo. A co mówi w tym przypadku prawo, a dokładniej Ustawa z dnia 25 października 1991 r. o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej?
Organizator odwołuje dyrektora samorządowej instytucji kultury, o której mowa w art. 16 ust. 2, po zasięgnięciu opinii ministra właściwego do spraw kultury i ochrony dziedzictwa narodowego. (Art. 15, pkt. 4)
   Autorka bloga "Nic do ukrycia", która również pisze o tej sprawie, wystąpiła o dostęp do tych niezbędnych opinii (ponieważ są to informacje publiczne), jednak nie otrzymała odpowiedzi. A ponieważ między pojawieniem się nagrania a zwolnieniem dyrektor Gajewskiej upłynął niespełna tydzień, zachodzi duże prawdopodobieństwo, że tych opinii po prostu nie zasięgnięto. Już sam ten fakt powinien spowodować, że odwołanie dyrektor Gajewskiej jest nieważne, jednak przyjrzyjmy się jeszcze punktowi 6 Art. 15, który mówi o pięciu sytuacjach, w których dyrektor zostaje odsunięty ze stanowiska przed upływem kadencji (która trwa minimum 3 lata):
1) na własną prośbę;
2) z powodu choroby trwale uniemożliwiającej wykonywanie obowiązków;
3) z powodu naruszenia przepisów prawa w związku z zajmowanym stanowiskiem;
4) w przypadku odstąpienia od realizacji umowy, o której mowa w ust. 5;
5) w przypadku przekazania państwowej instytucji kultury w trybie art. 21a ust. 2–6.
   W tym przypadku uznano, iż zaszła przyczyna nr 3. Jednak zarzuty, jakie stawia się pani dyrektor, to po prostu "bierna postawa" i "niespełnianie standardów wymaganych na danym stanowisku". Wiele osób, które zapoznały się z nagraniem portalu Silesia24, nie zgadza się z tymi zarzutami - i ja również. Uważam, że postawa Aleksandry Gajewskiej była, po pierwsze, pełna szacunku do starszego od siebie rozmówcy, a po drugie, nikogo nie obrażała. Padły tu przecież słowa, że reprezentantki Urzędu Marszałkowskiego to "fajne dziewczyny", zaś komentarz dotyczący braku poczucia humoru, już nawet pomijając życzliwy ton pani dyrektor, był jej prywatną opinią zarejestrowaną w sposób - jak już o tym pisałam - który dla mnie jest oburzający.
   Ponieważ nie jestem prawniczką, trudno mi coś więcej napisać odnośnie kwestii prawnej całej sprawy. Dociekliwych odsyłam do bardzo ciekawego artykułu na blogu "Nic do ukrycia": Czy już mamy reżim? (...). Mam jednak nadzieję, że moje argumenty dostatecznie jasno pokazują, dlaczego nie zgadzam się z decyzją Marszałka o odwołaniu Aleksandry Gajewskiej ze stanowiska dyrektora Teatru Rozrywki.

Czy zmiana dyrektora może zaszkodzić Teatrowi Rozrywki?


   Pojawiają się i takie głosy, że funkcja dyrektora jest o wiele bardziej sprawą polityczną, niż artystyczną. To nie pierwsza - i zapewne nie ostatnia - sytuacja, gdy toczy się bój o głowę teatru, a stronami konfliktu są przedstawiciele i sympatycy różnych opcji politycznych. I dlatego należy się pogodzić z tym, że dyrektor to ktoś, kogo można zmieniać jak w kalejdoskopie, a fakt, że odchodzi stary i przychodzi nowy, nie musi zaraz oznaczać, że dany teatr czeka ruina. Czy wobec tego nawoływanie, by "ratować Teatr Rozrywki" nie jest odrobinę przesadzone?
   Moim zdaniem nie jest.
   Przede wszystkim przypomnijmy sobie sprawę Gliwickiego Teatru Muzycznego sprzed trzech lat. Jedną z pierwszych decyzji nowego dyrektora było przemianowanie go na teatr dramatyczny... I choć tradycja teatru muzycznego zostaje tam w pewnym stopniu zachowana, jest to tylko grzecznościowe puszczenie oka do widzów, którzy tęsknią za widowiskami muzycznymi. Na bruku wylądowała orkiestra, na bruku wylądował zespół baletowy, zespół wokalny... Zamknięto działające tam od lat Studium Wokalno-Baletowe, a zespół aktorski został częściowo okrojony, a częściowo wymieniony. Przemianowanie teatru muzycznego na teatr dramatyczny to działanie, za którym stoi jeden, koronny argument: pieniądze. Ma to związek z wieloma czynnikami, takimi jak wielkość zespołu, produkcja nowych, wymagających tytułów, czy temat-rzeka, jakim są prawa autorskie - operetki i musicale, które są podstawą teatrów muzycznych, to dzieła pełne rozmachu, gdzie (bez względu na jakość produkcji) tantiemy należą się całej armii twórców: tłumaczom, choreografom, scenografom, reżyserom światła, reżyserom ruchu scenicznego... nie wspominając o kosztach licencji. W spektaklach dramatycznych o wiele łatwiej jest wprowadzić oszczędności. Oczywiście, "zwykłe" sceny również potrafią zaprezentować monumentalne dzieła, ale wystarczy spojrzeć na dowolny plakat typowego teatru miejskiego, aby przekonać się, że lista twórców jest o wiele krótsza, niż w przypadku musicalu. Do czego zmierzam - teatr muzyczny nie jest w stanie utrzymać się samodzielnie. Nie ma w naszym kraju teatru muzycznego, który przetrwałby tylko dzięki sprzedaży biletów. Wystarczy zerknąć do Biuletynu Informacji Publicznej, który jest dostępny na stronie Teatru Rozrywki, by zobaczyć, że podstawą jego funkcjonowania są dotacje wynoszące kilkanaście milionów złotych rocznie. Teraz wyobraźmy sobie, że takie dotacje się urywają - Teatr Rozrywki w obecnej postaci przestaje istnieć. A wystarczy, że na jego czele stanie ktoś, kto pozwoli na to, by instytucja ta została przekazana Urzędowi Miasta Chorzowa - a warto podkreślić, że w Urzędzie Marszałkowskim padła taka propozycja. Chorzów nie dysponuje środkami, aby utrzymać Rozrywkę w obecnej postaci - w najlepszym przypadku stałoby się z nim to samo, co z Gliwickim Teatrem Muzycznym: trzy czwarte artystów straciłoby pracę, a piękne i wartościowe dzieła, jak "Bulwar Zachodzącego Słońca", czy "Cabaret", zostaną utracone na zawsze.
   Aleksandra Gajewska oraz Jacek Bończyk przez cały miniony sezon opiekowali się Teatrem Rozrywki z troską i starannością najlepszych rodziców. Ich wspólna praca przyniosła już wspaniałe efekty i w moim odczuciu to nie jest czas, aby się z nimi żegnać. Teatr Rozrywki stoi na początku nowej drogi i zaczynanie jeszcze raz wszystkiego od nowa oznaczałoby zaprzepaszczenie całego minionego sezonu.

   Teatr Rozrywki to miejsce, w którym spotkało mnie bardzo dużo życzliwości oraz mnóstwo przepięknych przeżyć artystycznych. Mówię tylko w swoim imieniu, choć wiem, że wielu widzów ma bardzo podobne doświadczenia... i dlatego uważam, że powinniśmy pokazać Rozrywce, że jesteśmy #MUREMZATEATREM! Zapraszam do wydarzenia na Facebooku:



   Dzięki tej inicjatywie każdy, bez względu na to, czy ma możliwość pojawić się 30 czerwca w Rozrywce, czy nie, ma szansę pokazać swoje wsparcie dla teatru. Zachęcam również do dołączania do nowo powstałej grupy:

Przyjaciele Rozrywki



   Przypominam również o inicjatywie pracowników teatru:

Ludzie Teatru Rozrywki


   Pozostaje mieć tylko nadzieję, że cała ta straszna sytuacja już niedługo znajdzie szczęśliwy finał, a Teatr Rozrywki będzie silniejszy, niż kiedykolwiek wcześniej. Już w tym momencie pokazuje, że jego ogromną siłą jest wspaniały, zjednoczony zespół pracowników, którzy stają na głowie, by ratować swoją panią dyrektor. I uważam, że każda, ale to KAŻDA instytucja kulturalna w tym kraju może się od nich uczyć... 
   Jestem... i będę zawsze... #MUREMZATEATREM!



Materiały oraz informacje wykorzystane w publikacji pochodzą ze stron:
  1. Kodeks Etyki Dziennikarskiej SDP, (http://sdp.pl/s/kodeks-etyki-dziennikarskiej-sdp), dostęp: 12.06.2019.
  2. Ustawa z dnia 25 października 1991 r. o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej, (http://prawo.sejm.gov.pl/isap.nsf/download.xsp/WDU19911140493/U/D19910493Lj.pdf), dostęp: 13.06.2019.
  3. NIC DO UKRYCIA (http://nicdoukrycia.strikingly.com/blog/czy-juz-mamy-rezim-sprawdzam-pisze-do-wojewody-o-uniewaznienie-odwolania?fbclid=IwAR1J_jK2m3pScqx0087R67SufeJMLpPlOuH9F6PIJWkb-rz5-n64rEqX6kU)

niedziela, 2 czerwca 2019

Spojrzenie na... "Frankensteina" w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu

Minęło trochę czasu, odkąd byłam ostatni (i jednocześnie mój pierwszy) raz w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu... W ostatnią sobotę po raz kolejny miałam okazję poczuć ten szczególny klimat stolicy Dolnego Śląska: podglądające mnie z każdego zakątka metalowe krasnale, centrum pełne przepięknej architektury, zielone Podwale z kojącym szumem Fosy Miejskiej... Wrocław jest miejscem, do którego nie wracam zbyt często, i może właśnie dlatego wciąż jest dla mnie tak świeże, a obecność tam pozwala mi się zrelaksować i naładować akumulatory. Nawet, jeśli mam w planach coś, co jest stałym elementem mojej codzienności i co z relaksem nie kojarzy mi się już od dawna, czyli wyjście na musical. Bo w tym przypadku nawet musicale nie są tym, co można zobaczyć niemal w większości teatrów muzycznych w Polsce; przekraczając próg Capitolu, wchodzi się do zupełnie innej rzeczywistości, która być może nie każdemu przypadnie do gustu - większość dzieł wystawianych na tej scenie raczej trudno nazwać lekką rozrywką dla każdego - ale która na każdym swoim widzu wywiera jakieś wrażenie. Lepsze, gorsze - ale z całą pewnością nikogo nie pozostawia obojętnym.
   Jako fanka tradycyjnego, typowo amerykańskiego musicalu, dzieła Kościelniaka traktuję bardziej jako ciekawostkę i eksperyment formą (wyjątkiem jest musical "Chłopi" wystawiany w Teatrze Muzycznym w Gdyni, który szczerze uwielbiam), ale nie przeszkadza mi to uważać tego reżysera za jednego z najwybitniejszych ludzi musicalu w Polsce. Wciąż nie mogę dotrzeć na krakowskie "Chicago", które zostało przez niego wyreżyserowane, ale stawiam to sobie za punkt honoru, przede wszystkim dlatego, że bardzo chciałabym zobaczyć, jak styl tego reżysera wygląda w zderzeniu z muzyką, której nie napisał Piotr Dziubek. To słynne zestawienie: Kościelniak i Dziubek, oczywiście plus teksty autorstwa Rafała Dziwisza, tworzy pewnego rodzaju wzór, z którego zawsze wychodzi coś, co jest już bardzo kojarzone z pojęciem "polskiego musicalu". I jest to coś zupełnie innego od tego, do czego przyzwyczaił nas Broadway... Ale tak, jak mamy ukształtowane w bardzo konkretny sposób musicale w innych krajach - przede wszystkim musical francuski, musical niemiecki, musical rosyjski - tak i u nas od paru lat funkcjonuje obraz musicalu polskiego. I jest to musical według Kościelniaka.
   Takim właśnie musicalem jest między innymi "Frankenstein". I chociaż nie wydaje mi się, aby było to najwybitniejsze dzieło tego naszego rodzimego gatunku, to jednak charakterystyczne elementy można z niego wyjadać pełnymi łyżkami. Przede wszystkim, muzyka i efekty dźwiękowe towarzyszą tu historii niemal w każdej minucie - sprawia ona wrażenie, jakby nie była (tak, jak słynne dzieła broadwayowskie) zamkniętą ramą historii, zawierającą leitmotiv oraz schematyczne, typowe dla musicalu wstawki. Jest to raczej osobna oś narracji, która sama w sobie nie ma większych ambicji, aby wpadać w ucho i zostać zapamiętaną i podśpiewywaną w drodze do domu, ale która, niczym komentator sportowy, uważnie obserwuje akcję i w mistrzowski sposób manipuluje napięciem, czasem ukazując widzowi to, co jest jeszcze ukryte przed obecnymi na scenie postaciami. Co jak co, ale atmosfera grozy jest obecna we wrocławskim "Frankensteinie" od samego początku, i jest to przede wszystkim zasługa muzyki i efektów dźwiękowych. Chociaż nie można zapominać o tym, co tę atmosferę grozy doskonale uzupełnia: są to trupioblade twarze bohaterów oraz ich czarno-białe stroje, od czasu do czasu tylko rozpraszane kolorową, witalną plamą. Nie bez znaczenia jest również surowa, skąpo oświetlona scenografia Damiana Styrny, będąca soczystą wisienką na tym cmentarnym torcie. Styrna pozostawia na scenie mnóstwo przestrzeni do zaaranżowania dla choreografa, a ponadto posiłkuje się animacjami, które podkreślają klimat i stanowią zaledwie dodatek do żywej scenografii, nie wysuwając się na pierwszy plan. Szczerze mówiąc, trudno mi wyobrazić sobie scenę Kościelniaka w aranżacji kogoś innego, niż właśnie Damiana Styrny - w klimacie szorstkości i balansowania pomiędzy światem realnym i metafizycznym jest to element, który idealnie wpasowuje się z jednej strony minimalizmem, a z drugiej funkcjonalnością i dbałością o szczegóły. Wszystko to razem wydaje się idealną wprost scenerią do stworzenia historii, której bohaterowie od lat święcą triumfy w tej części popkultury, która zajmuje się zbrodnią, grozą oraz czarnym humorem.
   Wiktor Frankenstein to postać stworzona przez Mary Shelley. Dziś nazwa "Frankenstein" utożsamiana jest ze zszytym z ludzkich zwłok monstrum, choć pierwotnie pozostawało ono bezimienne... Co ciekawe, to właśnie popkultura utrwaliła obraz potwora złożonego od podstaw z części ciała innych istot - tak, jak wymyśliła to Shelley. W wielu adaptacjach (między innymi właśnie w Capitolu) mamy do czynienia po prostu ze świeżym trupem, który zostaje odkopany chwilę po pogrzebie, a następnie porwany do laboratorium, gdzie otrzymuje nowy, selektywnie dobrany mózg, a następnie zostaje ożywiony podczas burzy z piorunami. Ponadto, razem z taką wersją legendy potwora Frankensteina pojawiła się też postać garbatego sługi Igora. I w zasadzie trudno nie zauważyć, że ów sługa pełni przede wszystkim funkcję komiczną - we wrocławskim "Frankensteinie" jego pojawienie się zamyka tę część musicalu, w której był to czysty, drążący umysł horror. Igor wykreowany przez Bartosza Pichera to nierozgarnięty, gadatliwy towarzysz, który przypomina bardziej osła ze "Shreka", niż tajemniczego i budzącego grozę asystenta szemranego bio-wynalazcy. I choć podobała mi się sama kreacja, poczułam się lekko wytrącona z równowagi tym nagłym wprowadzeniem lekkości i humoru, które w moim odczuciu są niezbyt kompatybilne z atmosferą horroru. Zapewne znajdą się zwolennicy tego rozwiązania, jednak ja osobiście wolałabym, aby klimat "Frankensteina" do końca pozostał chłodny i niewzbudzający pozytywnych emocji.
   Jeżeli jest ktoś, kto bezwzględnie zapada w pamięć po wieczorze z wrocławskim "Frankensteinem", jest to niewątpliwie Cezary Studniak. Dla mnie sam fakt, iż musical ukazuje wykorzystanego trupa w momencie, gdy jeszcze trwało jego życie, jest bardzo ciekawy i budzący wiele refleksji: woźny Grossman, osoba wyraźnie upośledzona umysłowo, zostaje wrobiony w kradzież i morderstwo, a następnie stracony na krześle elektrycznym. Grossman stworzony przez Cezarego Studniaka to absolutny majstersztyk aktorski, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach i budzący nie mniejszą grozę, niż pojawiające się na końcu pierwszego aktu złowieszcze monstrum. Można powiedzieć, jest to typowy wiejski głupek, czyli postać, która bywa zaledwie dodatkiem do świata horroru, ale gdy jest dobrze wykreowana, robi naprawdę genialną robotę... I tak jest właśnie w tym przypadku. Swoją drogą, woźny Grossman wyjątkowo zwraca uwagę na przedziwne fatum, które towarzyszy wszystkim bohaterom musicalu. Fatum to nie zaczyna się od niezaspokojonych ambicji Wiktora Frankensteina; ja dostrzegam tu wielokrotnie powtarzany motyw winy oraz wywołanego przez nią efektu domina - i to nie na jego początku, ale gdzieś pośrodku, gdzie o pierwotnym przewinieniu nikt już nie pamięta, ale gdzie każdy, będąc czyjąś ofiarą, popełnia coraz to gorsze błędy, które w końcu prowadzą do tragedii. Doskonałym przykładem postaci zarówno skrzywdzonej, jak i krzywdzącej, jest moim zdaniem matka Wiktora - w tej roli zachwyca fenomenalna Justyna Szafran, w której każdym geście i każdym wypowiadanym słowie można wyczuć osobę obsesyjnie wpatrzoną w syna, skrajnie religijną... i w gruncie rzeczy bardzo nieszczęśliwą. Ale tak naprawdę "Frankenstein" to musical, w której trudno znaleźć choćby jedną szczęśliwą osobę. Chłód bijący od sceny jest aż przepełniony poczuciem samotności i niezrozumienia... I wydaje się, że z tego świata nie ma ucieczki, że w tej rzeczywistości, w której zamiast miłości jest seks, zamiast wiary w dobrego, miłosiernego Boga - dewocja, a nauka, zamiast służyć człowiekowi, obraca się przeciwko niemu, nie ma już dla nikogo ratunku. Zupełnie, jakby był to świat, znajdujący się w przedsionku prowadzącym do piekła...
   Choć osobiście nie przepadam za horrorami - właśnie ze względu na pozostawiane przez nie poczucie oddalenia od tego, co na tym świecie wciąż jest dobre i piękne - to jednak trzy godziny spędzone w Teatrze Muzycznym Capitol były dla mnie czasem w pewien sposób pięknym: czasem podziwiania przede wszystkim doskonałych i bardzo świadomych swoich ciał aktorów. I choć zarówno umiejętności wokalne, jak i przepiękne choreografie Beaty Owczarek i Janusza Skubaczkowskiego również były tym, co słuchało się i oglądało z przyjemnością, to jednak nie można mieć wątpliwości, że Wrocław jest miejscem szczególnym, jeśli chodzi o technikę sceniczną. Pomimo, że pracujący tu aktorzy pochodzą z różnych szkół artystycznych - choćby Cezary Studniak ukończył słynną, gdyńską "Baduszkę", przygotowującą do pracy na scenach muzycznych - większość z nich sprawia wrażenie, jakby spędziła wiele godzin na surowych ćwiczeniach metodą Grotowskiego, docierając do najbardziej mrocznych zakątków swojej duszy. Choć jest to teatr trudny, niewątpliwie bywa też odświeżający i dający trochę inną perspektywę, niż inne znane mi polskie sceny. I dlatego właśnie moim zdaniem warto wybrać się na "Frankensteina". Pomimo, że, jak już wcześniej zauważyłam, trudno nazwać ten musical najlepszym dziełem Kościelniaka, to jednak jest on naprawdę wart uwagi - przede wszystkim ze względu na niezwykłą dbałość o każdy szczegół tego przedsięwzięcia, dzięki czemu widzom Teatru Capitol z pewnością nie zabraknie zarówno doznań artystycznych... jak i gęsiej skórki.

Popularne posty