czwartek, 10 stycznia 2019

"Mary Poppins Powraca": sentymentalne wspomnienie najsłynniejszej niani świata [RECENZJA]

   Obraz Julie Andrews, która, dzierżąc parasolkę, przelatuje nad dachami Londynu, jest nam wszystkim doskonale znany. W 1964 roku powstała wyjątkowa produkcja, którą jej twórcy z pozoru adresowali do najmłodszych widzów, jednak zostało w niej umieszczone wiele ważnych, życiowych prawd, o których z reguły zapomina się, wkraczając w dorosłe życie... I ta właśnie produkcja, po ponad pół wieku od powstania, doczekała się kontynuacji.



   Możemy zadawać sobie pytanie, czy coś, co osiągnęło nie tylko ogromny sukces w swoich czasach, ale również status ponadczasowego dzieła, powinno zostać przypominane w taki sposób, w jaki miało to miejsce w tym przypadku? Koniec końców kultowe kreacje, charakterystyczne sekwencje oraz ścieżka dźwiękowa to coś, do czego wciąż porównywany będzie sequel - i w tym przypadku od porównywania do pierwowzoru uciec się, po prostu, nie da. Wszystko dlatego, iż film z Emily Blunt w tytułowej roli stanowi pewnego rodzaju kalkę, którą nałożono na realia ukazujące dom przy ulicy Czereśniowej 20 lat po wydarzeniach dziejących się w pierwszej części. "Mary Poppins Powraca" jako samodzielne dzieło nie miałoby w dzisiejszych czasach racji bytu. Jednak, wciąż i wciąż odwołując się do żywej i miło przez nas wspominanej legendy, może stanowić pewną łatkę.
   Za reżyserię tej produkcji odpowiada nie byle kto, bo sam Rob Marshall, spod którego ręki wyszły takie dzieła filmowe, jak "Chicago", "Nine", czy "Wyznania gejszy". Lekki, ciepły styl, którym charakteryzują się poprzednie jego produkcje, doskonale sprawdził się w opowieści o disneyowskiej niani. Ponadto wydaje się, że współpracujący z nim operator (odpowiedzialny za zdjęcia również we wcześniej wymienionych przeze mnie filmach), Dion Beebe, w pełni dał się porwać baśniowej konwencji i przemycił do produkcji przepiękne krajobrazy Londynu z niemal dziecięcą radością odkrywania niezwykłości rzeczy zwykłych. W dodatku krótkie, ruchome ujęcia, które wydają się z uwagą podążać za bohaterami, dorównują niespożytej energii oraz ciekawości świata najmłodszych widzów; nie można mieć wątpliwości, że tym, co na pewno nie grozi widzom w kinie, jest nuda.
   Scenariuszowo ten film nie wydaje się zbyt oryginalny - koniec końców jego największą bronią jest tytułowy powrót Mary Poppins. Na szczęście, scenarzysta David Magee, decydując się na fabułę, która momentami zahacza o remake, konsekwentnie trzymał się tej konwencji od początku do końca. Niemniej konstrukcja scenariopisarska wyraźnie różni się od tej z 1964 roku: oprócz obecności wielu easter eggów (jak choćby szklanej kuli z katedrą św. Pawła, czy ożywającego odbicia lustrzanego Mary Poppins), pojawiają się również co najmniej dwie "strzelby Czechowa", jak również wyraźnie zarysowany czarny charakter w osobie prezesa banku. Scenarzysta jednak postanowił zadbać, by echo oryginalnej produkcji brzmiało niemal w każdej scenie: mamy więc postać Topsy (w tej roli genialna Meryl Streep), która nawiązuje do wujka Alberta, mamy również piękną, musicalową sekwencję latarników, bez wątpienia zainspirowaną tańcem kominiarzy. Pojawiają się również dobrze znane nam cztery urocze pingwiny (choć ich obecność w kulturze budzi dziś zupełnie inne skojarzenia, niż pół wieku temu), a nawet wycieczka do narysowanej krainy - kiedyś były to chodnikowe malowidła Berta, obecnie zaś ulubiona waza pani Banks.
   Moim zdaniem, jednym z najpiękniejszych prezentów, jaki twórcy mogli podarować fanom Disneya, jest udział w realizacji Dicka Van Dyke, czyli niezapomnianego Berta. Co ciekawe, Van Dyke wystąpił w roli Pana Dawesa Jra, tymczasem ponad 50 lat wcześniej wcielił się również w jego ojca. Trudno oczekiwać większego ukłonu w stronę artysty, który w jednym z wywiadów przyznał, iż czuje się, jakby kręcił jeszcze raz ten sam film. Wspanialszym prezentem mogłaby być tylko obecność samej Julie Andrews - dla której, zresztą, napisano małą rolę pod koniec filmu. Jednak Julie Andrews postanowiła nie występować w filmie, aby, jak sama twierdzi, nie odwracać uwagi od Emily Blunt. Rolę starszej pani z balonikami otrzymała zatem inna legendarna artystka Disneya - Angela Landsbury. Ja sama uważam ten gest za bardzo szlachetny, ponieważ Emily Blunt tak czy siak naraziła się na ogromną falę hejtu z tego tylko powodu, że nie jest Julią Andrews... Jednak w mojej ocenie postać starszej pani z balonikami była napisana tak bardzo pod "emerytowaną Mary Poppins", że obecność pierwotnej odtwórczyni tej roli nie tylko nie zaszkodziłaby młodszej artystce, ale byłaby wręcz czymś w rodzaju przekazania pałeczki. W dodatku ujrzenie na ekranie posuniętej w latach, ale wciąż tak samo uśmiechniętej i mrugającej porozumiewawczo niani, mogłoby być najbardziej wzruszającym momentem całego filmu. Jakby Mary Poppins czuwała nad tymi wszystkimi dziećmi, które kiedyś zabierała w niezwykłe podróże pełne cudów i wspaniałych zabaw, a które dziś są już dorosłe i pragną opowiedzieć te niezwykłe przygody swoim własnym dzieciom.
   Ocena gry aktorskiej w przypadku tej produkcji jest niezwykle trudna, zwłaszcza, jeśli chodzi o Emily Blunt. Z jednej strony echo Julie Andrews pobrzmiewało przez cały film, sprawiając, że młodsza artystka wydawała się niewystarczalna. A jednak widać było, jak ciężka praca została włożona w tę kreację, bo delikatne uśmiechy Mary Poppins oraz jej pozorna surowość, czy nawet sposób ułożenia stóp, gdy unosiła się nad dachami Londynu, wyraźnie przemawiają za tym, że trudno byłoby znaleźć lepszą odtwórczynię tej właśnie roli.
   Paradoksalnie najwierniejszy swojemu pierwowzorowi był Jack - czyli przesławny ojciec "Hamiltona", Lin-Manuel Miranda. Choć Jack i Bert to dwie zupełnie różne postacie, spełniają w filmie dokładnie tę samą rolę, a Dick Van Dyke, jak i Lin-Manuel Miranda są w niesamowity sposób tak dobrani pod względem energii, wzbudzanej sympatii, a nawet lekkiego fizycznego podobieństwa, jakby byli rodzonymi braćmi, a nie aktorami, których dzieli ogromna różnica wieku.
   Czy warto wybrać się do kina na "Mary Poppins powraca"? Jest to bardzo trudne pytanie, ponieważ to tak naprawdę zależy od tego, jak bardzo pragniemy zobaczyć na ekranie prawdziwą, żywą Mary Poppins w dokładnie takim wydaniu, w jakim zaprezentowała nam ją Julie Andrews. Jeśli pozostaniemy otwarci, a jednocześnie stęsknieni niezwykłych przygód, jakie na co dzień są udziałem tylko dzieci - będzie to seans pełen wzruszeń, zachwytów oraz doskonałej zabawy. Ja wyszłam z kina z naładowanymi akumulatorami i pewną refleksją nad tym, jak bardzo pozwoliłam zabić w sobie dziecko... Myślę, że jeśli podczas seansu w Waszych głowach pojawi się podobna myśl, czas poświęcony temu filmowi na pewno nie będzie należał do straconych.

1 komentarz:

  1. Jestem prawdopodobnie jedną z nielicznych osób, które nie znają historii o Mary Poppins :( Muszę to nadrobić koniecznie, to może zdążę jeszcze do kina. Po Twojej recenzji jestem jeszcze bardziej ciekawa tego filmu. Najbardziej ciekawi mnie właśnie rola Lina-Manuela Mirandy, bo, szczerze mówiąc, wcześniej nie miałam pojęcia, że on jest aktorem :O

    OdpowiedzUsuń

Popularne posty