wtorek, 12 września 2017

Jak zarobić na klapie, czyli "Producenci" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie [RECENZJA]

   "Producenci" w reżyserii Michała Znanieckiego to musical, który już od ośmiu lat gości na chorzowskiej scenie. Musical oburzający, nieuznający żadnych świętości, kpiący w żywe oczy z biznesmenów teatralnych, blondynek, staruszek oraz homoseksualistów. Salutujący: "Heil, Hitler!", obwieszony swastykami, prezentujący stepujących nazistów oraz utwory o tekstach typu: "Niech w faszysty oku czystym zalśni łza". Słowem - fenomenalny, brawurowy i uwielbiany przez śląską publiczność.

   Niegdysiejszy Król Broadwayu, Max Bialystock, przeżywa najgorsze lata swojej kariery. Recenzenci nie zostawiają na nim suchej nitki, wierzyciele ścigają, a ostatnimi osobami, które chcą inwestować w jego produkcje, są samotne starsze panie, oczekujące w zamian miłosnych igraszek. Pewnego dnia producent poznaje ciapowatego księgowego, Leopolda Blooma, który podsuwa mu "genialny" pomysł na ucieczkę przed bankructwem: wystarczy zebrać dwa miliony dolarów, wyprodukować przedstawienie za sto tysięcy i zatrzymać dla siebie resztę. Oczywiście, jest jeden warunek: spektakl musi być stuprocentową klapą. Jednak o to Max jest całkowicie spokojny. Razem z nowym przyjacielem rozpoczynają pracę nad najbardziej nieobiecującym musicalem w dziejach Broadwayu: zatrudniają najgorszego reżysera w kraju, zdobywają dwa miliony dolarów, ale przede wszystkim sięgają po scenariusz, którego głównym bohaterem jest... Adolf Hitler.

     Zburzenie czwartej ściany
   Jak przystało na dzieło w reżyserii Michała Znanieckiego, akcja spektaklu rozłożona jest na kilka różnych płaszczyzn. Co prawda, w tej sytuacji nie każdą scenę można obejrzeć z każdego miejsca, jednak tego typu zabieg sprawia, iż spektakl nabiera prawdziwego charakteru 3D. Gołębnik znajduje się na najwyższym balkonie nad sceną? W oryginalnym filmie z 1968 roku usytuowany był na dachu obskurnego bloku, analogia jest zatem zachowana.
   Całkowicie normalne jest tutaj również bezpośrednie obcowanie artystów z widownią. Leo Bloom swoją pierwszą scenę odgrywa, siedząc przy stanowisku dźwiękowca. Goście na premierze "Wesołego chłopaka" spacerują w przejściach, zwracając się bezpośrednio do widzów. Nie wspominając o tym, iż ostatni utwór jest skierowany właśnie do nas - artyści dziękują nam za przybycie, proszą o pozytywne opinie, ale przede wszystkim informują, że są już zmęczeni i że mamy sobie iść do domu.

   Nawiązania
  Nie od dziś wiadomo, że Mel Brooks zjadł zęby na wszelkich parodiach i aluzjach. Nie inaczej jest tutaj; wystarczy wspomnieć, iż jeden z producentów nazywa się tak samo, jak główny bohater "Ulissesa", drugi swoim nazwiskiem żartuje z polskich imigrantów (których w latach 60-tych w Ameryce nie brakowało), a na początku sceny w mieszkaniu Rogera de Bris brzmią delikatne dźwięki skrzypiec, grając "I feel pretty" z "West Side Story". Polscy twórcy postanowili iść za ciosem. Przede wszystkim, mamy tu nawiązania do kultury śląskiej: reżyser "Wiosny Hitlera" ma na sobie sukienkę imitującą Spodek, a policjanci w drugim akcie posługują się gwarą. Żartem, który zrozumie każdy, jest obecność na przyjęciu Rogera seksownych, krągłych blondynek, Violetty i Maryli. Nie wspominając o pretendencie do roli Hitlera, który nazywa się... Donald Tuskmor.
   Niestety, w polskim tłumaczeniu nie były możliwe odniesienia do innych musicali; choć w oryginale Carmen Ghia zostaje nazwany "Złą Wiedźmą Zachodu" (ang. Wicked Witch of the West), co jest oczywistym nawiązaniem do "Czarnoksiężnika z Krainy Oz", po naszemu mamy po prostu "Królową Śniegu". Oczywiście, najważniejszy w całym dziele jest zrozumiały przekaz, a większość Polaków nigdy nie miała możliwości poznania wielkich tytułów Broadwayu oraz West Endu. Niemniej szkoda, bo dla fanów musicali (których nad Wisłą przecież nie brakuje), byłaby to prawdziwa gratka.

   Obsada
   Zgrany zespół Teatru Rozrywki po raz kolejny pokazuje swoją siłę i wszechstronność. Absolutnie fenomenalna jest Anna Ratajczyk w roli Macaj Obracaj - moim zdaniem, ta aktorka należy do czołówki polskich artystów komediowych. Jej kreacja to postać jednej emocji, staruszka z przyklejonym do twarzy uśmiechem oraz niezaspokojoną żądzą cielesnych przyjemności. Wydaje się, że jest w doskonałej komitywie z Darkiem Niebudkiem, ponieważ ich wspólnym scenom towarzyszy wiele zabawnej improwizacji.
   Bardzo pozytywnym zaskoczeniem spektaklu był dla mnie Kamil Franczak. Oczywiście, pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie fakt jego obecności, ponieważ fenomen tego młodego artysty jest dla mnie niepodważalny od pierwszej chwili, w której usłyszałam go na żywo. "Wiosna Hitlera" w jego wykonaniu to majstersztyk nie tylko wokalny, ale i aktorski. Lekkość i pozytywna energia mieszały się z wyniosłością i nazistowskim duchem wojny, a pełna pasji gloryfikacja Führera zapewne wywołałaby rewolucję na widowni, gdyby utwór został wyjęty z kontekstu przedstawienia.
   Adam Szymura w roli Franza Liebkinda to postać kompletnie różna od filmowego Willa Ferrella, który zdawał się być raczej dobrodusznym głupcem, niż zimnym faszystą. Szymura zdecydowanie postawił na tę drugą opcję. Pomimo, że humorystyczny akcent, jakim jest własny gołębnik, nadaje postaci nieco łagodności, zanika ona całkowicie pod powłoką fanatycznego hitlerowca. Na szczęście, zostało to utrzymane w dobrym tonie i postać - wspaniale wyrazista i konsekwentnie poprowadzona - budzi zdecydowanie śmiech, a nie oburzenie. Jedyne, co razi, to niezbyt udane piosenki, zarówno wokalnie, jak i aktorsko. Nie jest to szczególnie rażące w całej konwencji, jednak powoduje, że Franz traci dużo ze swojej wyjątkowości.
   Roger de Bris (po polsku Roger de Bill) oraz cała jego ekipa, wydają się, pomimo niecodzienności zadania, doskonale radzić sobie ze stworzeniem grupy artystów-gejów. Prym wiodą, oczywiście, Jarosław Czarnecki oraz Kamil Baron. Po piętach depcze im Mariola, czyli Izabella Malik. Pomimo, że rola oświetleniowca jest naprawdę malutka, to właśnie ta artystka - co jest chyba jej zwyczajem, gdy dostanie coś z pozoru mało ambitnego - zapisuje się w pamięci widzów bardziej, niż niejedna postać pierwszoplanowa.
   Wśród niezbyt wielu kobiecych postaci znajduje się Ulla Swanson, czyli Barbara Ducka. Jej kreację można w zasadzie nazwać "poprawną", choć do szablonowej seksbomby, którą reprezentuje szwedzka sekretarka, raczej jej daleko. Na pewno jestem pod wrażeniem jej umiejętności wokalno-aktorskich, jednak zarówno pomysł na kreację, jak i wizerunek, niespecjalnie do mnie przemawiają.
   Chyba największą pracę w całym tym spektaklu wykonał grający Maxa Bialystocka Dariusz Niebudek. Nie tylko pod względem czasu spędzonego na scenie; był to jeden z najbardziej zaangażowanych i zafiksowanych w swojej postaci artystów. Na pierwszy plan wysuwa się jego głos: dobrze osadzony, o pięknej barwie i bez nutki fałszu... Absolutną miazgą w jego wykonaniu jest jeden z ostatnich numerów - "Betrayed". To chyba najbardziej wymagający utwór z całego spektaklu, ponieważ nie tylko zawiera wiele zmian tempa (często na bardzo szybkie), ale przede wszystkim towarzyszą mu ogromne emocje, a co za tym idzie - żywa gra aktorska. Kulminacyjnym jego punktem jest streszczenie całej historii poprzez odśpiewanie fragmentów poszczególnych scen. Niebudek nie tylko znajduje na to siły po ponad dwóch godzinach na scenie; on jest w tym absolutnie fenomenalny. Trudno mi wskazać artystę, który zachwyciłby mnie bardziej.

Przechodząc na koniec do głównej postaci, czyli do Leopolda Blooma, kreowanego przez Sebastiana Ziomka, mam kilka zastrzeżeń. Przede wszystkim, wydawało się, że aktor większość emocji przeżywa w sobie, a nam, widzom, przypada w udziale niewiele. Scena histerii na początku przedstawienia, która w filmie z 2005 roku wyciska mi łzy śmiechu, wypadła bardzo blado i nieciekawie. Jednak, gdyby Ziomek poprawił nieco swoją ekspresję, rola byłaby naprawdę bardzo udana. Bloom w tej odsłonie jest niezwykle wrażliwy i uroczy, może pochwalić się przepięknym głosem, a tańczy tak lekko i zgrabnie, że nie potrafiłam oderwać od niego wzroku. Być może nie jest to propozycja, która w pełni koresponduje z konwencją Mela Brooksa, jednak nie ulega wątpliwości, że został tu wykonany kawał dobrej roboty. Z całą pewnością też Sebastian Ziomek zasłużył sobie na miejsce w mojej czołówce najpiękniejszych głosów spektaklu - obok Kamila Franczaka i Dariusza Niebudka.

     16+
   Michał Znaniecki, nazywany przez swoich fanów "Królem Musicalu", w tym tytule pokazał nie tylko swój wspaniały kunszt reżyserski, ale także odrobinkę pikantnego humoru. Mnóstwo podtekstów, pokazywanie pośladków, czy przejęzyczenia szwedzkiej sekretarki, dla której "rachunki" to "ruchanki" a "przesłuchanie" to "przedmuchanie", niestety, nie każdemu przypadają do gustu. W drodze do szatni można usłyszeć komentarze przepełnione niesmakiem, czemu w sumie trudno się dziwić... Jednak charakter spektaklu, moim zdaniem, usprawiedliwia te niekoniecznie grzeczne zabiegi, choć może warto byłoby dodać oznaczenie "16+", aby każdy wiedział, że należy spodziewać się odrobiny pieprzyku.

    Podsumowanie
   Musical "Producenci" wystawiany w Teatrze Rozrywki w Chorzowie to idealny pomysł na miłe i zabawne spędzenie wieczoru. Piękna scenografia, choreografie - zwłaszcza ta pod koniec pierwszego aktu, którą wykonują jurne staruszki - ale przede wszystkim doskonała obsada sprawiają, że historia, która sama w sobie ma ogromny potencjał, jest pełnokrwista i porywająca. Oby takich produkcji było na naszych polskich scenach więcej!



fot. archiwum Teatru Rozrywki


4 komentarze:

  1. Świetna recenzja! Aż zapragnęłam to zobaczyć :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak tylko gwoli ścisłości - "Wicked Witch of the West" to nie do końca nawiązanie do "Wicked", bo ten powstał po "Producentach", tylko do historii, która posłużyła za jego inspirację, czyli "Czarnoksiężnika z Krainy Oz". Jestem dość wiekowa, żeby pamiętać wersję tego musicalu z Teatru Rozrywki sprzed wielu, wielu lat, ale i tak jedynie słuszna jest ta filmowa, z 1939 :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo słusznie! ;) Co prawda, "Producenci" filmowi z 2005 roku powstali już po premierze "Wicked", i to właśnie stamtąd znam "Wicked Witch of the West"... Jednak dużo bardziej słuszna wydaje się inspiracja "Czarnoksiężnikiem". (Chociaż jeśli chodzi o Mela Brooksa, czas akcji nie jest dla niego żadnym ograniczeniem... Polecam "Robin Hooda i facetów w rajtuzach" ;) ) Niemniej poprawiam. Dziękuję za słuszną uwagę! :)

      Usuń

Popularne posty