wtorek, 24 maja 2022

"Little Shop of Horrors": przerażająco dobra inicjatywa młodych adeptów musicalu

Przeglądając repertuary warszawskich teatrów muzycznych, większość z nas raczej niechętnie spogląda na reklamy wydarzeń przygotowywanych przez grupy nie w pełni profesjonalne. Jednak jest to duży błąd, ponieważ amatorskie teatry tworzone przez musicalowych pasjonatów stoją w Polsce na tak wysokim poziomie, że w mojej opinii są pełnoprawną propozycją wydarzenia artystycznego. Ostatnio przekonałam się o tym po raz kolejny, odwiedzając Teatr Muzyczny Proscenium - miejsce, o którym słyszę od dawna i teraz już rozumiem, skąd wzięła się jego dobra sława.
   "Little Shop of Horrors", musical z muzyką Alana Menkena miał swoją prapremierę na Off-Broadwayu w 1982 roku, a jego pierwowzorem był film z gatunku czarnej komedii pod tym samym tytułem. Twórcy musicalu postanowili zachować klimat lat 60-tych, przede wszystkim w muzyce, która zawiera elementy rock'n'rolla, wczesnego Motown oraz stylu doo-wop. Dlatego też historia młodego botanika Seymoura, który przez przypadek staje się właścicielem niezwykłej roślinki, osadzona jest w klimatycznej epoce, która doskonale zgrywa się z atmosferą brudu, upadku moralnego oraz czającego się w zakamarkach kwiaciarni niebezpieczeństwa. Jest to również doskonałe miejsce do chwilowego rozkwitu nadziei - która pryska jak bańka mydlana, gdy okazuje się, że za sukces trzeba zapłacić krwią...
   Ten klimat amerykańskich lat 60-tych w cieszącym się złą sławą Down Town jest doskonale odczuwalny w inscenizacji Teatru Proscenium: zadbano nie tylko o odpowiedni dobór instrumentów w granej na żywo (!) muzyce - dbanie o najdrobniejszy szczegół jest tu bardzo widoczne i godne największej pochwały. Scenografia, przy której pracowali Antoniusz Dietzius, Bartłomiej Szrubarek oraz Maciej Biegański pozwala wejść w epokę od samego początku - jest to w zasadzie scenografia, której nie powstydziłby się żaden profesjonalny teatr. Widać, że poświęcono jej dużo uwagi oraz środków finansowych: scena jest praktycznie dopieszczonym, w pełni zaaranżowanym sklepem. Na podobne słowa uznania zasługuje Paulina Skowrońska, która odpowiada za kostiumy, a także Dominika Zatońska-Mosior, dbająca o fryzury i charakteryzację. Szczególnie widać to w postaci Audrey, jednak tak naprawdę każdy artysta na scenie jest wierną kopią Amerykanina lat 60-tych. Nie ma w tym ani przesady, ani widocznych braków. Myślę, że sam klimat brudnej i szarej dzielnicy Down Town o wiele lepiej prezentuje się w naturalnej konwencji, a nadmierna teatralność mogłaby tu bardzo zaszkodzić.
   Jedyne, co rzuca mi się w oczy jako minus oprawy wizualnej, to zbyt duże podobieństwo do musicalu filmowego z 1986 roku: aranżacja sceny, czy wygląd bohaterów praktycznie same nasuwają skojarzenie z produkcją Franka Oza. Jednak tu pojawia się pytanie, czy nie jest to na przykład wymóg licencji - na stronie Sceny Relax nie mogłam znaleźć żadnej informacji na ten temat. Chętnie dowiem się czegoś więcej, niemniej jeśli twórcy mieli pełną dowolność w aranżacji sceny i tworzeniu kostiumów, moim zdaniem warto było poszukać nowych rozwiązań i pobawić się stylistyką epoki. Jednak pamiętam, że cały czas mówimy o teatrze nieprofesjonalnym, w którym zupełnie inaczej wygląda finansowanie, organizacja, czy sam fakt pracy warsztatowej. Dlatego ocenę tej kwestii zostawiam twórcom i zapominam o filmie, ciesząc się z pięknego odwzorowania epoki.
   Mówiąc o teatrze "amatorskim" odnosimy się zazwyczaj przede wszystkim do zespołu artystycznego. Tymczasem w szeregach Teatru Muzycznego Proscenium znajdują się osoby o tak wysokim poziomie umiejętności scenicznych, że przymiotnik "amatorski" w tym przypadku nie może funkcjonować inaczej, niż wzięty w cudzysłów. Wielu z występujących na scenie młodych aktorów spokojnie widziałabym na w pełni profesjonalnej scenie - i tak jest chociażby w przypadku Katarzyny Kanabus, która w musicalu "Aida" w Teatrze Roma wciela się w rolę Nehebki. Wojciecha Bochrę z kolei możemy kojarzyć z programu "Must Be The Music", gdzie został zapamiętany jako posiadacz niesamowitego, klasycznego falsetu. Jednak na tej scenie każdy, bez względu na dotychczasowe dokonania, zasługuje na uznanie. Partnerujące Kasi Kanabus dziewczyny z Down Town, czyli Julia Bielińska i Aleksandra Lewicka doskonale radzą sobie we wszystkich zadaniach musicalowych, od gry aktorskiej, przez śpiew, aż po taniec. Mateusz Otłowski to skupiony na własnej karierze właściciel kwiaciarni, który raczej nie budzi sympatii, za to potrafi wywołać u widza gęsią skórkę. Kreujący postać Audrey II (razem z Wojciechem Bochrą) Jędrzej Czerwonogrodzki to potężny i przenikający bas, którego nie powstydziłby się Broadway - ten duet mroczno-piskliwego głosu krwiożerczej rośliny ma mega ciekawy potencjał, choć w moim odczuciu nie został on w pełni wykorzystany. Tworzenie jednej postaci przez dwie osoby to bez wątpienia trudny zabieg i tutaj udał się tylko częściowo - ja osobiście nie do końca poczułam, że jest to jedna i ta sama postać. Być może jest to temat na dalszą pracę warsztatową młodych artystów, jednak nawet w obecnej formie można to kupić i cieszyć się niezwykłą, budzącą gęsią skórkę pracą obu odtwórców. 
   Bez wątpienia jednym z głównych punktów programu mojego spektaklu był gościnny występ Joanny Kołaczkowskiej. Dla mnie jest wciąż niepojęte, że wystarczy, by ta kobieta otworzyła usta i wypowiedziała pół zdania, jąkając się i zacinając, by widownia płakała ze śmiechu. Joanna Kołaczkowska ma tak niesamowitą charyzmę i takie pokłady poczucia humoru, że wystarczyłoby jej pięciosekundowe wejście na scenę, by nawet najgorsze przedstawienie zyskało wartość i sprawiło, że widzowie zaczną się dobrze bawić. W pewnym sensie na szczęście, obecność tej fantastycznej aktorki została ograniczona tylko do kilku wejść, dzięki czemu nie zdominowała ona pozostałych sekwencji - choćby postaci psychopatycznego dentysty Orina Scrivello, w którego wcielił się Mikołaj Kisiel. Była to postać, która z jednej strony nie pozostawiała cienia wątpliwości, że mamy do czynienia z typem spod ciemnej gwiazdy... jednak z drugiej artyście udało się przemycić do swojej kreacji odrobinę męskiego magnetyzmu. Gdy dodać do tego pięknie wykonane partie wokalne, wyłania się postać artysty, o którego polskie profesjonalne sceny powinny się zabijać. Tymczasem Mikołaj Kisiel zajmuje się musicalem tylko hobbystycznie, na co dzień pracując - jak zapewniał Antoniusz Dietzius w krótkiej pogadance po spektaklu - jako dentysta. Brzmi jak naprawdę dobry żart, tymczasem osoba stomatologa, chirurga i protetyka Mikołaja Kisiela NAPRAWDĘ jest obecna na portalu ZnanyLekarz.pl i figuruje jako jeden ze specjalistów przychodni Ochota Na Uśmiech ← link dla dociekliwych. Niech najlepszą recenzją kreacji artystycznej Mikołaja Kisiela będzie fakt, iż ja, osoba panicznie bojąca się gabinetów stomatologicznych, zapragnęłam zapisać się do niego na wizytę...
   Oczywiście nie byłaby to pełna recenzja bez wspomnienia dwójki niezwykłych, młodych artystów, którzy wspaniale wykreowali postacie Seymoura i Audrey: Bartłomieja Szrubarka oraz Aleksandry Kołodziej. W moim odczuciu są to osoby w pełni gotowe do realizowania profesjonalnych zadań aktorskich, choć jednocześnie, oglądając ten spektakl miałam wrażenie, że każde z nich urodziło się, aby zagrać tę właśnie rolę: sympatycznego, choć trochę niepozornego botanika oraz delikatnej dziewczyny ze skomplikowaną przeszłością. Jestem pod ogromnym wrażeniem ich otwartości, wrażliwości oraz pięknych, potężnych głosów. Mam nadzieję, że nawet, jeśli wybiorą oni zwykłą ścieżkę kariery, nigdy do końca nie zrezygnują ze sceny, ponieważ ich świeżość oraz głębokie, szczere przeżywanie opowiadanej historii to coś, na co ja, jako widz, czekam przed każdym wyjściem do teatru i czego często nie dostaję na tak zwanych "profesjonalnych spektaklach".
   Pomimo kilku aspektów, które moim zdaniem warto poprawić, "Little Shop of Horrors" w wykonaniu fantastycznych artystów Teatru Muzycznego Proscenium zachwyciło mnie i zapisało się głęboko w mojej pamięci jako piękne i wartościowe wydarzenie artystyczne. Szczerze i z całego serca gratuluję wszystkim odtwórcom oraz realizatorom, ponieważ stworzenie czegoś tak wielkiego w warunkach warsztatowych musiało być potworną walką, która na etapie pomysłu zapewne graniczyła z szaleństwem. Takiego zapału i takiej wiary w siebie i swoje możliwości, a przede wszystkim - takiej chęci do tworzenia pięknych rzeczy mimo wszystko życzę wszystkim "zawodowym" teatrom w naszym kraju. Życzę też Wam - niezwykłym, zdolnym Artystom Teatru Muzycznego Proscenium - abyście nigdy nie dali sobie wmówić, że coś jest niemożliwe. Udowodniliście - najpierw sobie, a tamtego wieczoru również mi i setkom innych widzów - że dzięki ciężkiej pracy oraz własnej determinacji można dosięgnąć gwiazd... zaczynając tylko i wyłącznie od pięknych marzeń.


----------------------------------------------------------------------------
Znajdź mnie na Facebooku!  →  Spojrzenie na Musical
Jeśli spodobał Ci się wpis, wesprzyj mnie!  →  Patronite

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty